Egwene wspinała się w górę łagodnego zbocza, stąpając po zielonej trawie i rozkoszując się chłodnym powietrzem. Motyle fruwały leniwie od jednego kwiatka do drugiego, niczym ciekawskie dzieci zaglądające do kredensów. Egwene sprawiła, że jej buty zniknęły, bo chciała poczuć źdźbła trawy pod bosymi stopami.
Zrobiła głęboki wdech, uśmiechając się, a potem podniosła wzrok na wściekle skłębione, czarne chmury. Gniewne, gwałtowne, milczące, pomimo przebłysków ametystowych błyskawic. Straszliwa burza w górze, cicha, spokojna łąka na dole. Dychotomia Świata Snów.
O dziwo, Tel’aran’rhiod zdawał się jej bardziej nienaturalny teraz niż podczas pierwszych w nim wizyt, kiedy korzystała z ter’angreala Verin. Traktowała to miejsce jak dziecięcy plac zabaw, zmieniając swe odzienie pod wpływem kaprysu, bo zakładała, że jest tu bezpieczna. Nic wtedy nie rozumiała. Tel’aran’rhiod był mniej więcej tak samo bezpieczny jak pułapka na niedźwiedzie pomalowana na jakiś piękny kolor. Gdyby Mądre jej nie naprostowały, to być może nie dożyłaby chwili, kiedy mogła zostać Amyrlin.
„Tak, to chyba tutaj”. Łagodne, zielone wzgórza i zagajniki. Tu właśnie się znalazła dobry rok wcześniej, kiedy po raz pierwszy weszła do Tel’aran’rhiod. Było coś wymownego w fakcie, że oto znowu stała tu teraz, choć pokonała tak daleką drogę. A jednak wydawało się, że będzie musiała to zrobić jeszcze raz, zanim to wszystko się dokona, w dodatku w znacznie krótszym czasie.
Kiedy więziono ją w Wieży, przypominała sobie, że kiedyś była w stanie skupić się tylko na jednym problemie. Najpierw musiało dojść do ponownego zjednoczenia Wieży. Teraz jednakże zarówno problemy, jak i możliwe rozwiązania wydawały się nieprzeliczone. Czuła się przytłoczona tymi wszystkimi rzeczami, które musiała zrobić.
Na szczęście podczas tych ostatnich paru dni w mieście niespodziewanie odkryto jakieś zapasy ziarna. W jednym przypadku był to zapomniany magazyn. Jego właścicielem okazał się człowiek, który zmarł zimą. Inne były mniejsze, po kilka worków to tu, to tam. Co ważne jednak, w żadnym z tych miejsc ziarno nie miało oznak zgnilizny.
Tego wieczoru odbyła dwa spotkania, podczas których rozwiązywała inne problemy. Największą trudnością, z jaką się borykała, było postrzeganie ją przez ludzi, z którymi się stykała. Nikt nie chciał widzieć w niej tej osoby, którą się stała.
Zamknęła oczy, żeby przenieść się w inne miejsce. Kiedy uniosła powieki, stała w jakiejś dużej komnacie, z głębokimi cieniami zalegającymi w kątach i lasem kolumn wznoszących się jak przysadziste wieże. Serce Kamienia Łzy.
Dwie Mądre siedziały na posadzce na samym środku komnaty, pośród kolumn. Ich twarze, ponad identycznymi jasnobrązowymi spódnicami i białymi bluzkami, wyraźnie się różniły. Twarz Bair była pomarszczona ze starości, przypominając skórę pozostawioną długo na słońcu. Ta twarz często przybierała srogi wyraz, a jednak teraz od oczu i ust rozchodziły się zmarszczki uśmiechu.
Amys potrafiła przenosić, dlatego jej oblicze było jedwabiście gładkie. Nie brakowało mu oznak przeżytych lat, ale pod względem okazywanych emocji Mądra równie dobrze mogła być Aes Sedai.
Obie kobiety miały talie opasane szalami, a tasiemki przy bluzkach poluźnione. Egwene usiadła przed nimi, ale pozostała w odzieniu mieszkanki mokradeł.
Amys uniosła brew; czy uważała, że powinna się przebrać? Czy raczej doceniła to, że Egwene nie naśladuje kogoś, kim nie jest? Trudno to było orzec.
- Bitwa w Białej Wieży dobiegła końca - oznajmiła Egwene.
- A co z Elaidą a’Roihan? - spytała Amys.
- Seanchanie ją zabrali - odparła Egwene. - Ja natomiast zostałam zaakceptowana jako Amyrlin przez te, które ją wspierały. Moja pozycja jest daleka od bezpiecznej. Czasami odnoszę wrażenie, że balansuję na kamieniu, który z kolei balansuje na innym kamieniu. Ale Biała Wieża jest znowu całością.
Amys zakląskała cicho językiem. Podniosła rękę i wtedy pojawiła się w jej dłoni pasiasta stuła - stuła Amyrlin.
- W takim razie chyba powinnaś to teraz nosić.
Egwene westchnęła. Czasami nie potrafiła się nadziwić, że tak bardzo się liczy ze zdaniem tych kobiet. Wzięła stułę i udrapowała ją sobie na ramionach.
- Sorilei nie spodobają się te wieści - stwierdziła Bair, kręcąc głową. - Wciąż liczyła, że zostawisz te głupie kobiety z Białej Wieży i wrócisz do nas.
- Uważajcie na swoje słowa, proszę - powiedziała Egwene, przywołując dla siebie filiżankę herbaty. - Jestem nie tylko jedną z tych głupich kobiet, ale także ich przywódczynią. Królową głupich kobiet, można by rzec.
Bair zawahała się.
- Mam toh.
- Nie za to, że mówisz prawdę - zapewniła ją Egwene. - Wiele wśród nich zasługuje na miano głupich, ale czy nie jest tak, że wszystkie jesteśmy głupie w jakimś momencie? Nie pozostawiłyście mnie samej na pastwę moich porażek, kiedy odkryłyście, że spaceruję samopas po Tel’aran’rhiod. W podobny sposób ja nie mogę pozostawić tych z Białej Wieży.
Amys zmrużyła oczy.
- Bardzo urosłaś od czasu naszego ostatniego spotkania, Egwene al’Vere.
Egwene poczuła, że przeszywa ją dreszcz pod wpływem tych słów. - Bardzo potrzebowałam urosnąć. Moje życie bywało trudne ostatnimi czasy.
- Kiedy zawala się dach - odparła Bair - jedni wynoszą pozostałości, stając się podczas tego silniejsi. Inni idą do siedziby własnego brata i piją jego wodę.
- Czy widziałyście ostatnio Randa? - spytała Egwene.
- Car’a’carn wziął śmierć w objęcia - powiedziała Amys, - Już się nie stara być równie mocny jak skała i zamiast tego osiągnął siłę wiatru.
Bair pokiwała głową.
- Jeszcze trochę i będziemy musiały przestać nazywać go dzieckiem. - Uśmiechnęła się. - Prawie.
Egwene nie dała po sobie poznać, że przeżyła wstrząs. Spodziewała się, że będą niezadowolone z Randa.
- Chciałabym, abyście wiedziały o szacunku, jaki do was żywię. Zyskałyście wiele honoru za to, że mnie do siebie przygarnęłyście. Myślę, że tylko dlatego patrzę dalej niż moje siostry, ponieważ to wy nauczyłyście mnie chodzić z wyprostowanym grzbietem i zadartą wysoko głową.
- To była prosta rzecz - powiedziała Amys, wyraźnie zadowolona. - Coś, co uczyniłaby każda kobieta.
- Mało co przysparza tyle przyjemności jak wzięcie sznurka, który został zasupłany przez kogoś innego - dodała Bair - i potem jego rozplątanie. Jeśli jednak sznur nie jest z dobrego materiału, wówczas żadne rozplątywanie go nie uratuje. Ty nam dostarczyłaś znakomitego materiału, Egwene al’Vere.
- Bardzo bym chciała, żeby istniał sposób na wyszkolenie większej liczby sióstr w obyczajach Mądrych - powiedziała Egwene.
- Mogłabyś przysłać je do nas - oświadczyła Amys. - Szczególnie wtedy, jeśli potrzebują kary. My byśmy ich tak nie niańczyły jak Biała Wieża.
Egwene zjeżyła się. Tamta chłosta, którą otrzymała, to było „niańczenie”? Ale z drugiej strony nie chciała się przyłączać do tej walki. Aielowie nieodmiennie zakładali, że obyczaje mieszkańców mokradeł świadczą o ich słabości i nic tego przekonania nie mogło zmienić.
- Wątpię, czy siostry przystałyby na to - rzekła ostrożnie Egwene. - Ale być może dałoby się przysłać młode kobiety, to znaczy takie, które jeszcze się szkolą, żeby uczyły się z wami. Wszak po części właśnie dlatego moje szkolenie okazało się takie skuteczne. Z racji wieku jeszcze nie okrzepłam w obyczajach Aes Sedai.
- Czy one by się na to zgodziły? - spytała Bair.
- Niewykluczone, że tak - odparła Egwene. - Gdybyśmy wysłały Przyjęte. Nowicjuszki byłyby uznane za zbyt mało doświadczone, a z kolei siostry uniosłyby się godnością. Ale Przyjęte… dlaczego nie? Pod warunkiem, że przyniosłoby to korzyści Białej Wieży.
- Powinnaś im kazać, aby do nas przybyły - orzekła Bair - i spodziewać się, że usłuchają. Bo czy ty nie posiadasz najwięcej honoru wśród nich? Czy nie powinny usłuchać twojej rady, jeśli jest mądra?
- Czy klan zawsze robi to, czego domaga się jego wódz? - spytała Egwene.
- Oczywiście, że nie - odparła Amys. - Ale mieszkańcy mokradeł zawsze ulegają królom i lordom. Wyraźnie lubią, jak im się mówi, co mają robić, bo dzięki temu czują się bezpieczni.
- Aes Sedai są inne - zaprotestowała Egwene.
- Aes Sedai nieodmiennie dają do zrozumienia, że wszystkie powinniśmy się szkolić w Białej Wieży - powiedziała Amys. Swoim tonem wskazywała, co myśli o czymś takim. - Paplają o tym jak ślepy świergoptak, który nie odróżnia dnia od nocy. One muszą zrozumieć, że nigdy tego nie będziemy robić. Powiedz im, że posyłasz kobiety do nas po naukę naszych obyczajów, abyśmy mogły się nawzajem zrozumieć. To sama prawda. Nie muszą wiedzieć, że oczekujesz od nich również tego, że takie doświadczenia je wzmocnią.
- To mogłoby się powieść. - Egwene ucieszyła się. Taki plan był zaledwie o kilka włosów od tego, co ostatecznie chciała osiągnąć. - To temat na rozważania w łatwiejsze dni - oznajmiła Bair. - Wyczuwam, że nosisz w sobie jakiś większy kłopot, Egwene al’Vere.
- Zaiste, mam większy kłopot - potwierdziła. - Rand al’Thor. Czy on wam powiedział, co zadeklarował, kiedy złożył wizytę w Białej Wieży?
- Powiedział, że cię rozgniewał - odparła Amys. - Ja uważam jego postępowanie za dziwne. Opowiadał, że Aes Sedai go zamknęły w jakiejś skrzyni, a mimo to złożył wam wizytę?
- Był… był inny, kiedy przybył - powiedziała Egwene.
- Wziął śmierć w objęcia - powtórzyła Bair, kiwając głową. - Staje się prawdziwym Car’a’carnem.
- Przemawiał z wielką siłą - dodała Egwene - ale jego słowa miały w sobie szaleństwo. Powiedział, że porozbija pieczęcie na więzieniu Czarnego.
Amys i Bair znieruchomiały.
- Jesteś tego pewna? - spytała Bair.
- Tak.
- To niepokojąca wieść - oceniła Amys. - Porozmawiamy z nim o tym. Dziękujemy, że nam o tym powiedziałaś.
- Będę gromadziła przy sobie tych, którzy mu się opierają. - Egwene odprężyła się. Aż do tego momentu nie była pewna, w którą stronę podążą Mądre. - Być może Rand posłucha rozumu, jeśli usłyszy więcej takich głosów.
- Nie słynie ze swej gotowości do słuchania rozumu - odparła Amys z westchnieniem, po czym powstała.
Egwene i Bair też wstały z miejsc. Tasiemki przy bluzkach Mądrych zasznurowały się w mgnieniu oka.
- Dawno już minęły te czasy, kiedy Biała Wieża ignorowała Mądre - powiedziała Egwene. - Albo kiedy Mądre unikały Aes Sedai. Musimy współpracować. Ręka w rękę, jak siostry.
- Dopóki to nie jest jakaś idiotyczna myśl umysłu oślepionego przez słońce, że Mądre mogłyby szkolić się w Wieży - rzekła Bair. Próbowała się uśmiechnąć, żeby pokazać, że to żart, ale ostatecznie tylko obnażyła zęby.
Egwene za to uśmiechnęła się szczerze. Bo ona sama chciałaby, żeby Mądre szkoliły się w Wieży. Istniało wiele metod przenoszenia, które Aes Sedai stosowały lepiej niż Mądre. Z drugiej zaś strony Mądre były lepsze we wspólnej pracy i - Egwene przyznawała to z niechęcią - w przewodzeniu.
Te dwie grupy mogły się wiele nauczyć od siebie. Dlatego zamierzała znaleźć jakiś sposób, żeby je jakoś związać ze sobą.
Pożegnała się czule z Mądrymi, przyglądając się, jak bledną i ostatecznie znikają z Te!‘aran’rhiod. Oby udało im się odwieść Randa od jego obłąkańczego planu. Ale to było mało prawdopodobne.
Egwene zrobiła wdech. W mgnieniu oka stała w Komnacie Wieży, dokładnie na Płomieniu Tar Valon namalowanym na posadzce. Otaczało ją siedem różnobarwnych spiral, które skręcały się w stronę zewnętrznego obwodu tej sklepionej kopułą sali.
Nynaeve tam nie było. Egwene ściągnęła wargi w cienką kreskę. „No co za kobieta!”. Egwene potrafiła rzucić Białą Wieżę na kolana, przeciągnąć zapiekłą członkinię Czerwonych Ajah na swoją stronę, zaskarbić sobie szacunek najtwardszych Mądrych. Ale Światłości dopomóż jej, kiedy potrzebowała lojalności swoich przyjaciół! Rand, Gawyn, Nynaeve - każde z nich potrafiło wkurzyć na swój własny sposób.
Zaplotła ręce na piersiach i czekała. Może Nynaeve jeszcze przyjdzie. Jeśli nie, to nie będzie to pierwszy raz, kiedy rozczarowała Egwene. Przeciwległą ścianę za Tronem Amyrlin dominowało ogromne okno w kształcie rozety. Płomień w samym jego środku iskrzył się, jakby prześwitywało przez niego słońce, ale Egwene wiedziała, że wrzące, czarne chmury pokrywają całe niebo Świata Snów.
Obróciła się od okna i zastygła w miejscu. W witrażu, tuż pod Płomieniem Tar Valon, był osadzony Kieł Smoka, inaczej niż w oryginalnym oknie. Egwene podeszła bliżej, żeby obejrzeć ten fragment.
„Istnieje jeszcze trzecia stała oprócz Stwórcy i Czarnego” - powiedział jej rzeczowy głos Verin, ze wspomnienia z innego czasu. Jest taki świat, który znajduje się w każdym z tych innych światów, we wnętrzach ich wszystkich równocześnie. Albo może je otacza. Pisarze z Wieku Legend nazywali go Tel’aran’rhiod”.
Czy to okno reprezentowało jeden z nich, inny świat, w którym Smok i Amyrlin władali razem Tar Valon, ręka w rękę?
- Jakie ciekawe okno - stwierdził czyjś głos za jej plecami. Egwene wzdrygnęła się i błyskawicznie obróciła. Zobaczyła Nynaeve ubraną w jaskrawożółtą suknię ozdobioną zielonymi wstawkami na wysokim staniczku i na spódnicy. Na środku czoła miała czerwoną kropkę, a jej włosy były splecione w charakterystyczny warkocz.
Egwene poczuła przypływ ulgi. Nareszcie! Minęło wiele miesięcy, odkąd po raz ostatni widziała Nynaeve. Przeklinając się w duchu za to, że dała się zaskoczyć, wygładziła rysy i objęła Źródło, tkając splot z Ducha. Kilka odwróconych zabezpieczeń mogło jej pomóc w taki sposób, że już więcej nie da się zaskoczyć. Elayne miała przybyć nieco później.
- Ja tego wzoru nie wybierałam - odparła Egwene, patrząc jeszcze raz na rozetę. - To wersja z Tel’aran’rhiod.
- Ale samo okno jest prawdziwe? - spytała Nynaeve.
- Niestety - odparła Egwene. - To jedna z dziur, które pozostawili Seanchanie w wyniku swojego ataku.
- To oni was zaatakowali? - dopytywała się Nynaeve.
- Owszem - odrzekła Egwene. „Wiedziałabyś o tym, gdybyś reagowała na moje wezwania!”.
Nynaeve splotła ręce na piersi. Obie przyglądały się sobie z dwóch przeciwnych stron komnaty, przedzielone Płomieniem Tar Valon, namalowanym na samym środku posadzki. Należało podejść do tego bardzo ostrożnie. Nynaeve potrafiła tak się zjeżyć jak najgorsze krzewy tarniny.
- Cóż - podjęła Nynaeve, wyraźnie nieswoim głosem. - Zdaję sobie sprawę, że masz mnóstwo zajęć, i Światłość wie, że sama mam mnóstwo do zrobienia. Przekaż mi więc wszystko, co twoim zdaniem powinnam wiedzieć i pójdę sobie.
- Nynaeve - powiedziała Egwene. - Ja cię tu nie ściągałam tylko po to, żeby przekazać ci wieści.
Nynaeve schwyciła swój warkocz. Wiedziała, że należy się jej bura za to, że tak unikała Egwene.
- W rzeczy samej - ciągnęła Egwene - chciałam cię poprosić o radę.
Nynaeve zamrugała.
- Radę odnośnie do czego?
- Cóż - odrzekła Egwene, idąc spacerowym krokiem po Płomieniu, - Jesteś jedną z nielicznych znanych mi osób, które znalazły się w sytuacji podobnej do mojej.
- Mówisz o sobie jako o Amyrlin? - spytała chłodno Nynaeve.
- Jako o przywódczyni - odparła Egwene, mijając Nynaeve i wskazując skinieniem głowy, że ma iść obok niej. - Przywódczyni, o której wszyscy myślą, że jest za młoda. Która objęła swoje stanowisko zupełnie znienacka. Która wie, że jest właściwą kobietą do tego zadania, a jednak większość z jej otoczenia nie bardzo chce ją zaakceptować.
- Tak- powiedziała Nynaeve, idąc obok Egwene, ze spojrzeniem wbitym w jakiś oddalony punkt. - Mogłabyś rzec, że wiem coś o tym, jak się człowiek znajdzie w takiej sytuacji.
- Jak sobie z nią poradziłaś? - spytała Egwene. - Wychodzi na to, że ja, do czegokolwiek bym się zabrała, muszę wszystko robić samodzielnie, bo one mnie lekceważą, kiedy nie patrzę. Wiele z nich zakłada, że wydaję polecenia tylko po to, by mnie widziano, jak robię hałas. Albo zwyczajnie żywią odrazę do mojej nadrzędnej pozycji.
- Jak sobie z tym poradziłam, kiedy byłam Wiedzącą? - odparła Nynaeve. - Egwene, nie wiem, czy sobie poradziłam. Co drugi dzień ledwie byłam w stanie się powstrzymać, by nie wytargać Jona Thane za uszy, a o Cennie Buie to już mi nawet nie wspominaj!
- Ale ostatecznie cię szanowano.
- Najważniejsze było nie dopuścić, żeby zapominali o mojej pozycji. I nie należało pozwalać, by wciąż o mnie myśleli jak o małej dziewczynce. Czym prędzej utrwal swój autorytet. Bądź stanowcza wobec kobiet w Wieży, Egwene, bo inaczej będą tobą pomiatać. Bo kiedy dopuścisz, że cię popchną na odległość dłoni, to będzie ci trudniej odzyskać to, co straciłaś, niż rozpuścić zimową melasę.
- Rozumiem - odparła Egwene.
- I nie wyznaczaj im żadnych jałowych zadań - dodała Nynaeve. Obie wyszły już z Komnaty Wieży i przechadzały się teraz po korytarzach. - Przyzwyczaj je do tego, że wydajesz rozkazy, ale postaraj się, by to były właściwe rozkazy. Dopilnuj, by cię nie pomijały. Poszłabym o zakład, że byłoby im łatwo uderzać najpierw do Zasiadających zamiast do ciebie. Kobiety w Polu Emonda zaczęły najpierw chodzić do Koła Kobiet zamiast do mnie. Jeśli odkryjesz, że Zasiadające podejmują decyzje, które powinny być przedstawione całej Komnacie, to musisz narobić w związku z tym wielkiego rabanu. Zaufaj mi. Będą zrzędziły, że robisz za dużo hałasu o drobiazgi, ale zastanowią się dwa razy, zanim zrobią coś istotnego poza twoją wiedzą,
Egwene przytaknęła. To była dobra rada, aczkolwiek - oczywiście - Nynaeve podkoloryzowała ją swoimi poglądami na świat.
- Myślę, że największym problemem jest to - stwierdziła - że mam tak niewiele prawdziwych popleczniczek.
- Masz mnie. I Elayne.
- Czyżby? - sarknęła Egwene, zatrzymując się na środku korytarza i spoglądając na Nynaeve. - Naprawdę cię mam, Nynaeve?
Była Wiedząca przystanęła obok niej.
- Oczywiście. Nie bądź głupia.
- I jak to będzie wyglądało - podjęła Egwene - jeśli te, które znają mnie najlepiej, będą podważały mój autorytet? Czy innym nie będzie się wydawało, że jest coś, o czym nie wiedzą? Jakaś słabość, którą dostrzegają jedynie moje przyjaciółki?
Nynaeve zastygła w pół kroku. Jej szczerość znienacka przeobraziła się w podejrzliwość. Zmrużyła oczy.
- Ty mnie wcale nie chciałaś prosić o radę, prawda?
- Ależ chciałam - odparła Egwene. - Tylko idiotka lekceważyłaby radę kogoś, kto ją popiera. Ale jak ty się czułaś podczas pierwszych tygodni od zostania Wiedzącą? Kiedy te wszystkie kobiety, którymi niby miałaś przewodzić, patrzyły na ciebie tylko jak na tę młodą dziewczynę, którą wcześniej znały?
- Strasznie - odrzekła cicho Nynaeve.
- I czy one nie miały racji?
- Nie miały. Bo ja się stałam kimś więcej. To już nie byłam ja, to było moje stanowisko.
Egwene spojrzała w oczy przyjaciółce, przytrzymała jej wzrok i w tym momencie się porozumiały.
- Na Światłość - powiedziała Nynaeve. - Przygwoździłaś mnie, nieprawdaż?
- Potrzebuję cię, Nynaeve - odparła Egwene. - Nie tylko dlatego, że jesteś taka silna we władaniu Mocą, nie tylko dlatego, że jesteś mądrą kobietą, która wie, czego chce. Nie tylko dlatego, że jesteś nieskażona polityką Wieży, i nie tylko dlatego, że jesteś jedną z tych kilku osób, które znały Randa w czasach, zanim to wszystko się zaczęło. Potrzebuję cię, ponieważ potrzebuję ludzi, którym mogę ufać bezgranicznie. O ile ty możesz być kimś takim.
- Będziesz kazała mi klękać przed sobą - domyśliła się Nynaeve. - I całować swój pierścień.
- I co z tego? A zrobiłabyś to dla innej Amyrlin?
- Bez zachwytu.
- Ale zrobiłabyś to.
- Tak.
- A czy powiedziałabyś szczerze, że jest ktoś inny, kto spisywałby się lepiej niż ja?
Nynaeve zawahała się, po czym potrząsnęła głową.
- Zatem dlaczego to dla ciebie takie niemiłe: służyć Amyrlin? Nie mnie, Nynaeve, tylko stanowisku.
Nynaeve miała taką minę, jakby napiła się czegoś gorzkiego.
- To… to nie będzie dla mnie łatwe.
- Nigdy dotąd nie widziałam, żebyś unikała jakiegoś zadania dlatego, że było trudne, Nynaeve.
- Stanowisko. W porządku. Spróbuję.
- W takim razie mogłabyś zacząć od tytułowania mnie matką. - Egwene uniosła w górę palec, by ubiec obiekcje Nynaeve. - Dla przypomnienia, Nynaeve. Nie musisz tego robić zawsze, na pewno nie w prywatności. Ale musisz zacząć o mnie myśleć jako o Amyrlin.
- No dobrze, dobrze. Już mnie porządnie pokłułaś tymi cierniami. Czuję tak, jakbym przez cały dzień piła wywar z wietrznikowca. - Zawahała się, a potem dodała: - Matko. - Niemalże udławiła się przy tym słowie.
Egwene uśmiechnęła się zachęcająco.
- Nie będę cię traktowała tak, jak mnie traktowały inne kobiety po tym, gdy po raz pierwszy zostałam nazwana Wiedzącą - obiecała Nynaeve. - Światłości! Jakie to dziwne czuć się tak jak one wtedy. Cóż, to były idiotki. Ja będę mądrzejsza, sama się przekonasz. Matko.
Tym razem było to jakby mniej wymuszone. Egwene uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Niewiele istniało lepszych sposobów na zmotywowanie Nynaeve niż współzawodnictwo.
Nagle w głowie Egwene rozbrzmiał dzwonek. Omal nie zapomniała o swoich zabezpieczeniach.
- Chyba przybyła Elayne.
- To dobrze - powiedziała Nynaeve, z wyraźną ulgą. - A więc chodźmy do niej. - Ruszyła w stronę Komnaty, ale nagle zastygła w miejscu. Obejrzała się. - Jeśli taka jest twoja wola, matko.
„Ciekawe, czy ona kiedykolwiek będzie w stanie to powiedzieć bez skrępowania” - pomyślała Egwene. „Cóż, przynajmniej się stara”.
- Znakomity pomysł. - Przyłączyła się do Nynaeve.
A jednak w Komnacie nikogo nie zastały. Egwene zaplotła ręce na piersiach, rozglądając się.
- Może poszła nas szukać - zasugerowała Nynaeve.
- Zobaczyłybyśmy ją na korytarzu - odparła Egwene. - A poza tym…
Elayne wskoczyła znienacka do Komnaty. Miała na sobie białą, królewską szatę, iskrzącą się diamentami. Gdy tylko zobaczyła Egwene, uśmiechnęła się szeroko, podbiegła do niej i ujęła ją za ręce.
- Udało ci się, Egwene! Znowu jesteśmy całością!
Egwene uśmiechnęła się.
- Tak, aczkolwiek Wieża wciąż leczy się z ran. Jest mnóstwo do zrobienia.
- Mówisz zupełnie jak Nynaeve. - Elayne zerknęła na Nynaeve, nadal się uśmiechając.
- Dziękuję ci - odparła sucho Nynaeve.
- Och, nie bądź głupia. - Elayne podeszła do Nynaeve i objęła ją po przyjacielsku. - Cieszę się, że tu jesteś. Martwiłam się, że się nie zjawisz, a wtedy Egwene musiałaby na ciebie polować i potem wyrywać ci po kolei palce od nóg.
- Amyrlin - odparła Nynaeve - ma ciekawsze rzeczy do roboty. Czy nie mam racji, matko?
Elayne wzdrygnęła się i zrobiła zdumioną minę. A potem w jej oczach pojawił się błysk i musiała ukryć uśmiech. Zakładała, że Nynaeve dostała burę. Ale oczywiście Egwene wiedziała, że to nie zadziała na Nynaeve, że byłoby to jak próba wyrwania rzepa ze skóry, kiedy wszystkie kolce wygięły się w niewłaściwy sposób.
- Elayne - powiedziała Egwene. - Gdzieś ty się podziewała przed naszym powrotem?
- Co masz na myśli? - zdziwiła się Elayne.
- Kiedy się tu zjawiłyśmy, nie było cię. Poszłaś nas szukać?
Elayne wydawała się zdziwiona.
- Przeniosłam się do mojego ter’angreala, zasnęłam, a kiedy się zjawiłam, byłyście tu.
- To w takim razie kto poruszył zabezpieczeniami? - spytała Nynaeve.
Zafrasowana Egwene ponownie ustawiła zabezpieczenia i - starannie się przy tym namyślając - wplotła odwrócone zabezpieczenie przeciwko podsłuchiwaniu, ale potem je zmieniła, by wpuścić odrobinę dźwięku. Za pomocą kolejnego splotu rozciągnęła tę odrobinę dookoła nich.
Ktoś, kto znalazłby się blisko, słyszałby, jak rozmawiają szeptem. Podszedłby bliżej, ale dźwięk i tak pozostałby szeptem. Takie coś mogło potencjalnie przyciągać taką osobę, cal po calu, gdyby nadstawiała ucha.
Nynaeve i Elayne przyglądały się jej, jak tworzyła sploty. Elayne była wyraźnie wstrząśnięta, Nynaeve natomiast przytakiwała, jakby do swoich myśli.
- Usiądźcie, proszę - powiedziała Egwene, robiąc sobie krzesło i siadając na nim. - Mamy wiele do omówienia.
Elayne zrobiła sobie tron, prawdopodobnie nieświadomie, a Nynaeve stworzyła kopię krzeseł Zasiadających. Egwene oczywiście przestawiła wcześniej Tron Amyrlin w inne miejsce.
Nynaeve popatrywała to na jeden tron, to na drugi. Może właśnie dlatego tak długo odmawiała wzięcia udziału w tych spotkaniach; Egwene i Elayne zaszły tak wysoko.
Nadszedł czas, by odrobina miodu ujęła nieco goryczy.
- Nynaeve - powiedziała Egwene. - Bardzo bym chciała, żebyś mogła wrócić do Wieży i poduczyć trochę siostry twojej nowej metody Uzdrawiania. Wiele z nich się jej uczy, ale przydałoby im się nieco dodatkowych lekcji. A zresztą są jeszcze takie, które nie chcą się wyzbywać dawnych metod.
- Uparte jak kozy - wycedziła Nynaeve. - Pokaż im wiśnie, a i tak będą jadły zgniłe jabłka, jeśli robiły to od dawna. Ale nie jestem pewna, czy to byłoby mądre, gdybym się pojawiła. Mhm… matko.
- A to czemu?
- Rand - odparła Nynaeve. - Ktoś musi mieć na niego oko. Przynajmniej ktoś inny niż Cadsuane. - Imię tamtej kobiety wymówiła, krzywiąc usta. - Zmienił się ostatnio.
- Zmienił się? - spytała Elayne ze słyszalnym niepokojem. Co chcesz przez to powiedzieć?
- Widziałaś go ostatnio? - spytała Egwene.
- Nie - odparła natychmiast Elayne.
Zbyt prędko to powiedziała. Oczywiście to była prawda - nie okłamałaby jej - ale były różne rzeczy, które ukrywała na temat Randa. Egwene to podejrzewała od jakiegoś czasu. Czyżby połączyła go więzią?
- On się ostatnio zmienił - podjęła Nynaeve. - I to jest bardzo dobre zjawisko. Matko… ty nie wiesz, jaki on już się robił paskudny. Bywały takie chwile, kiedy wręcz mnie przerażał. A teraz… a teraz już tego nie ma. Jest tą samą osobą, wypowiada się nawet w taki sam sposób jak kiedyś. Spokojnie, bez gniewu. Przedtem to było tak jak z tym spokojem towarzyszącym dobywaniu noża, a teraz jest to spokój jak przy lekkim wietrzyku.
- Przebudził się - powiedziała nagle Elayne. - Jest teraz ciepły.
Egwene zmarszczyła czoło.
- Co to znaczy?
- Ja… właściwie to nie wiem. - Elayne zaczerwieniła się. - To mi się wymknęło. Przepraszam.
Tak, połączyła go więzią. Cóż, to mogło się okazać przydatne. Dlaczego więc nie chciała o tym mówić? Egwene uznała, że będzie musiała kiedyś o tym z nią porozmawiać.
Nynaeve przyglądała się teraz Elayne zmrużonymi oczyma. Ona też to zauważyła? Jej spojrzenie padło najpierw na pierś Elayne, a następnie przeniosło się na jej brzuch.
- Ty jesteś brzemienna! - rzuciła nagle oskarżenie Nynaeve, wystawiając palec w stronę Elayne.
Królowa Andoru zarumieniła się. Fakt, Nynaeve nie wiedziała dotąd o ciąży Elayne, za to Egwene słyszała o tym od Aviendhy.
- Na Światłość! - rzuciła Nynaeve. - Nie sądziłam, że jak spuszczę Randa na tak krótki czas z oczu, to zdąży zdziałać coś takiego. Kiedy to się stało?
Elayne nadal się czerwieniła.
- Nikt nie powiedział, że on…
Nynaeve obdarzyła ją zimnym spojrzeniem i królowa jeszcze mocniej spąsowiała. Obie znały zdanie Nynaeve względem przyzwoitości w tych kwestiach - i po prawdzie Egwene się z nią zgadzała. Ale życie prywatne Elayne to nie była jej sprawa.
- Cieszę się z twojego powodu, Elayne - powiedziała Egwene. - I z powodu Randa. Nie jestem jednak pewna, co myślę o czasie. Powinnaś wiedzieć, że Rand zamierza rozbić pozostałe pieczęcie na więzieniu Czarnego i czyniąc to, ryzykuje, że wypuści go w świat.
Elayne wydęła usta.
- Przecież zostały już tylko trzy pieczęcie, które na dodatek się rozpadają.
- No i co z tego, że on ryzykuje? - spytała Nynaeve. - Czarny odzyska wolność, kiedy rozpadnie się ostatnia pieczęć, więc byłoby najlepiej, gdyby Rand tam wtedy był, by stoczyć z nim bitwę.
- Tak, ale żeby rozbijać pieczęcie? To głupota. Rand z pewnością może stawić czoło Czarnemu, pokonać go i ponownie zamknąć za pieczęciami bez podejmowania takiego ryzyka.
- Może masz rację - zgodziła się Nynaeve.
Elayne wyglądała na zakłopotaną.
To spotkanie przebiegało w nad wyraz letniej atmosferze, czego Egwene zupełnie się nie spodziewała. Myślała wcześniej, że to Mądre będą się z nią spierać, a z kolei Nynaeve i Elayne natychmiast zauważą niebezpieczeństwo.
„Nynaeve za często przy nim przebywa” - stwierdziła w duchu Egwene. Najprawdopodobniej dała się uwieść jego naturze jako ta’veren. Bo Wzór uginał się wokół niego. Ci przy nim zaczynali patrzeć na sprawy tak jak on i działali - nieświadomie - w taki sposób, by jego wola była spełniona.
Takie musiało być wytłumaczenie. Nynaeve normalnie patrzyła na wszystko trzeźwo. Albo… no cóż, Nynaeve wcale nie była taka trzeźwa. Na ogół jednak dostrzegała właściwą drogę wiodącą do osiągnięcia jakiegoś celu, pod warunkiem że pójście tą drogą nie sprawiało, że sama robiła coś źle.
- Obie musicie wrócić do Wieży. Potrzebuję was - oznajmiła Egwene. - Elayne, wiem, co chcesz powiedzieć. I wiem też, że jesteś królową i że Andor również ma swoje potrzeby. Ale dopóki nie złożysz przysiąg, inne Aes Sedai będą uważały cię za niegodną.
- Ona ma rację, Elayne - stwierdziła Nynaeve. - Ta wizyta nie będzie musiała trwać długo, tyle tylko, abyś została formalnie wyniesiona do tytułu Aes Sedai i przyjęta do Zielonych Ajah. Arystokracja Andoru nie dostrzeże różnicy, ale inne Aes Sedai tak.
- Prawda - zgodziła się Elayne. - Tylko moment jest… niedobry. Nie wiem, czy chcę ryzykować ze składaniem przysiąg w czasie, gdy jestem brzemienna. To mogłoby wyrządzić krzywdę dzieciom.
Nynaeve zawahała się.
- Być może masz rację - odparła Egwene. - Będę musiała kazać którejś sprawdzić, czy przysięgi są niebezpieczne dla kobiet w odmiennym stanie. Ciebie jednak Nynaeve potrzebuję tu bez dyskusji.
- Zostawiłabym Randa zupełnie bez dozoru, matko.
- Obawiam się, że tego nie da się uniknąć. - Egwene spojrzała Nynaeve w oczy. - Nie godzę się mieć cię jako Aes Sedai bez przysiąg. Nie, zamknij usta, wiem, że starasz się przestrzegać litery przysiąg. Ale dopóki ty będziesz wolna wobec Różdżki Przysiąg, inne się będą zastanawiały, czy one też mogą być wolne.
- Tak - odparła Nynaeve. - Przypuszczam, że masz rację.
- Wrócisz zatem?
Nynaeve zacisnęła szczeki. Zdawała się toczyć jakiś wewnętrzny bój.
- Tak, matko - powiedziała.
Elayne przeżyta taki wstrząs, że aż wytrzeszczyła oczy.
- To ważne, Nynaeve - dodała Egwene. - Wątpię, czy obecnie jest coś takiego, co mogłabyś uczynić w pojedynkę, aby powstrzymać Randa. Musimy gromadzić sojuszników, by tworzyć jednolity front.
- Niech ci będzie - wybąkała Nynaeve.
- Martwią mnie natomiast sprawdziany - dorzuciła Egwene. - Zasiadające już zaczęły dowodzić, że o ile było słuszne wynieść ciebie i inne na wygnaniu, to jednak powinnyście przejść przez sprawdziany teraz, kiedy Biała Wieża jest na powrót zjednoczona. I mają na to bardzo dobre argumenty. Być może mogłabym się spierać, że za te wszystkie trudne wyzwania, jakim stawiałyście czoło ostatnimi czasy, zarobiłyście sobie na to, by uczyniono dla was wyjątek. Nie mamy czasu na uczenie was dwu splotów, których będziecie potrzebowały.
Elayne przytaknęła, ale Nynaeve wzruszyła ramionami.
- Poddam się sprawdzianom. Skoro mam wrócić, to w takim razie powinnam chyba zrobić to poprawnie.
Egwene zamrugała ze zdumieniem.
- Nynaeve, to są bardzo skomplikowane sploty. Sama nie miałam czasu, by się ich wszystkich nauczyć na pamięć. Przysięgam, że wiele jest bezsensownie zdobnych, po to tylko, by były trudne. - Egwene sama nie miała zamiaru poddawać się sprawdzianom i zresztą nie musiała. Prawo mówiło o tym wyraźnie. Przez to, że uczyniono ją Amyrlin, stała się Aes Sedai. Sprawa natomiast nie była jasna w odniesieniu do Nynaeve i innych, które Egwene wyniosła.
Nynaeve znowu wzruszyła ramionami.
- Nie ma nic złego w stu splotach na sprawdzian. Mogłabym ci je pokazać już tu i teraz, gdybyś zechciała.
- Kiedy ty miałaś czas się ich nauczyć? - wykrzyknęła Elayne.
- Nie spędziłam ostatnich miesięcy na bujaniu w obłokach i marzeniach o Randzie al’Thorze.
- Przejęcie tronu Andoru to nie jest żadne bujanie w obłokach!
- Nynaeve - wtrąciła się Egwene - jeśli naprawdę nauczyłaś się splotów na pamięć, to w takim razie poprawne wyniesienie bardzo by mi pomogło. Dzięki temu już by to tak nie wyglądało, że faworyzuję swoje przyjaciółki.
- Sprawdziany są ponoć niebezpieczne - stwierdziła Elayne. - Jesteś pewna, że panujesz nad tymi splotami?
- Poradzę sobie - odrzekła Nynaeve.
- Znakomicie - powiedziała Egwene. - Spodziewam się więc widzieć cię tutaj rano.
- Tak szybko? - zdumiała się Nynaeve.
- Im szybciej weźmiesz do ręki Różdżkę Przysiąg, tym prędzej ja będę mogła przestać się tobą przejmować. Elayne, jeszcze będziemy musiały zrobić coś z tobą.
- Ciąża - przypomniała jej Elayne. - Ona ingeruje w moją umiejętność przenoszenia. Która staje się coraz lepsza, wszakże to dzięki niej mogłam się tutaj dostać, a jednak jest problem. Wyjaśnij Komnacie, że sprawdziany mogą się okazać zbyt niebezpieczne dla mnie i dla dzieci, bo nie jestem zdolna do stałego przenoszenia.
- Być może zasugerują, żebyś zaczekała - powiedziała Nynaeve.
- I pozwolą mi działać bez przysiąg? - spytała Elayne. - Chciałabym jednak wiedzieć, czy już się tak kiedyś zdarzyło, że któraś była w odmiennym stanie i składała przysięgi. Tak dla pewności.
- Dowiem się, czego się da - obiecała Egwene. - A do tego czasu mam dla was inne zadanie.
- Jestem dość zajęta sprawowaniem władzy w Andorze, matko.
- Wiem - odparła Egwene. - Niestety, nie mam nikogo innego, do kogo mogłabym się zwrócić. Potrzebuję więcej ter’angreali snu.
- Może mogłabym coś sprokurować - odparła Elayne. - Pod warunkiem, że będę w stanie przenosić z jako takim skutkiem.
- A co się stało z tym ter’angrealem snu, który miałaś? - spytała Nynaeve.
- Został ukradziony - odrzekła Egwene. - Przez Sheriam, która, nawiasem mówiąc, okazała się Czarną Ajah.
Obydwóm głośno zaparło dech i Egwene pojęła, że żadna nie miała pojęcia o tym, że zdemaskowano setki Czarnych sióstr. Zaczerpnęła powietrza do płuc.
- Muszę wam opowiedzieć bolesną historię. Tuż przed seanchańskim atakiem Verin…
W tym momencie znowu zabrzęczał dzwonek w jej głowie. Egwene przymusiła się, by stać nieruchomo. Wnętrze zamrugało dookoła niej i nagle znalazła się na korytarzu, gdzie pozostawiła swoje zabezpieczenia.
Stała twarzą w twarz z Talvą, szczupłą kobietą o złotych włosach uczesanych w kok. Dawniej była Żółtą Ajah, ale teraz zaliczała się do tych Czarnych sióstr, które uciekły z Wieży.
Dookoła Talvy wyskoczyły sploty Ognia, ale Egwene już wcześniej zaczęła pracować nad tarczą. Wcisnęła teraz tę tarczę między tamtą a Źródło i natychmiast utkała Powietrze, żeby ją związać.
Za jej plecami rozległ się jakiś dźwięk. Egwene nawet się nie zastanowiła. Przeniosła się w inne miejsce, polegając na wyćwiczonej znajomości Tel’aran’rhiod. Pojawiła się za plecami kobiety, która wypuszczała strumień Ognia. Alviarin.
Egwene warknęła, rozpoczynając tworzenie nowej tarczy w chwili, gdy fala Ognia Alviarin uderzyła nieszczęsną Talvę, z gardła której wyrwał się wrzask, kiedy jej ciało stanęło w płomieniach. Alviarin obróciła się błyskawicznie, potem zdusiła krzyk i zniknęła. „Ażeby sczezła!” - pomyślała Egwene.
Alviarin znajdowała się na samym szczycie listy tych osób, które chciałaby pojmać. W komnacie zapanowała cisza, trup Talvy sczerniały i dymiący - zwalił się bezwładnie na posadzkę. Miała się już nigdy nie obudzić; kto umierał tutaj, umierał także w prawdziwym świecie.
Egwene zadygotała; tamten morderczy splot był przeznaczony dla niej. „Za bardzo zaufałam przenoszeniu” - stwierdziła. „Myśl biegnie znacznie prędzej niż tworzenie splotów. Powinnam była wyobrazić sobie sznury opasujące Alviarin”.
Nie, Alviarin byłaby zdolna wyskoczyć z tych sznurów, Egwene nie myślała jak Śniąca. Ostatnimi czasy jej umysł skupiał się na Aes Sedai i ich problemach, dlatego tkanie splotów przychodziło jej naturalnie. Ale nie mogła zapominać, że w tym miejscu myśl była bardziej potężna niż Jedyna Moc.
Egwene podniosła wzrok w momencie, gdy z Komnaty wytoczyła się Nynaeve, za którą już bardziej ostrożnie podążała Elayne.
- Wyczułam przenoszenie - powiedziała Nynaeve. Spojrzała na spalonego trupa. - Światłości!
- Czarne siostry - wyjaśniła Egwene, krzyżując ręce na piersiach. - Wychodzi na to, że potrafią robić niezły użytek z tego ter’angreala snów. Domyślam się, że kazano im buszować po Białej Wieży nocami. Być może szukają nas, a może szukają informacji, które mogłyby wykorzystać przeciwko nam.
Egwene i inne robiły to samo za panowania Elaidy.
- Nie powinnyśmy były się tu spotykać - stwierdziła Nynaeve. - Następnym razem umówimy się w jakimś innym miejscu. - Zawahała się. - Jeśli tak ci odpowiada, matko.
- Być może - odparła Egwene. - A może nie. Nigdy ich nie pokonamy, jeśli ich nie znajdziemy.
- Wchodzenie w pułapki to raczej nie jest najlepszy sposób na ich pokonywanie, matko - stwierdziła zimno Nynaeve.
- Wszystko zależy od tego, jak się przygotujecie - stwierdziła Egwene i zmarszczyła brew. Czy tylko jej się wydawało, czy też naprawdę przed jej oczyma mignęła jakaś czarna tkanina, tuż za rogiem? Egwene znalazła się tam w mgnieniu oka. Za jej plecami, na korytarzu rozbrzmiało zaskoczone przekleństwo Elayne. Ależ ta kobieta miała język.
Nic, pusto. I bardzo cicho, wręcz niesamowicie cicho. Ale to było normalne w Tel’aran’rhiod.
Egwene pozostała wypełniona Jedyną Mocą, ale cofnęła się w stronę przyjaciółek. Oczyściła Białą Wieżę, lecz nie usunęła zarazy, ukrytej w samym sercu Tar Valon.
„Znajdę cię, Mesaano” - pomyślała Egwene, po czym dała tamtym dwóm znak, że mają się do niej przyłączyć. Przeniosły się na zbocze wzgórza, na którym była wcześniej, w miejscu, gdzie mogła bardziej szczegółowo omówić zdarzenia, które je ominęły.