35. Właściwa rzecz.

- Rozumiesz, na czym polega twoje zadanie? - zapytała Egwene, kierując się do swych apartamentów w Białej Wieży.

Siuan przytaknęła.

- Jeżeli się pojawią - dodała Egwene - za żadną cenę nie wolno ci dać się wciągnąć w walkę.

- Nie jesteśmy dziećmi, Matko - sucho odparła Siuan.

- Nie, jesteście Aes Sedai, czyli macie omalże te same trudności ze stosowaniem się do poleceń.

Siuan obrzuciła ją spojrzeniem tak całkowicie pozbawionym wyrazu, że Egwene zaraz pożałowała swoich słów. Nie miała prawa tak się odzywać, ale była na krawędzi wytrzymałości. Spróbowała się uspokoić.

Jak dotąd spróbowała kilku sposobów, żeby wywabić Mesaanę z ukrycia - efekt był żaden. Gotowa była przysiąc, że potrafi nieomal wyczuć jej obecność w cieniach Tel’aran’rhiod. Yukiri i jej towarzyszki trwały w pogotowiu.

Największe nadzieje wiązała z dzisiejszym spotkaniem. Jeżeli teraz się nie uda, to nie miała pojęcia, co zrobi. Czasu nie zostało wiele. Władcy, których udało jej się przekonać, już ruszali w drogę. Rand gromadził swoje oddziały.

Dziś w nocy. To się musi stać dziś w nocy.

- Idź - poleciła. - Porozmawiaj z pozostałymi. Nie chcę, żeby wszystko przepadło przez jakieś głupie niedopatrzenia.

- Tak, Matko - markotnym głosem rzekła Siuan, odwróciła się i odeszła.

- A, jeszcze, Siuan… - zawołała za nią Egwene.

Była Amyrlin zawahała się.

- Żebyś mi się nie odważyła ryzykować - powiedziała Egwene. - Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby cię stracić.

Na takie słowa Siuan zwykła reagować jakąś sarkastyczną ripostą, jednak dziś tylko się uśmiechnęła. Egwene pokręciła głową i pospieszyła do swoich komnat, gdzie, jak się okazało, czekała na nią Silviana.

- Gawyn? - zapytała krótko.

- Nie otrzymałam żadnych wieści o jego losach - odparła Silviana. - Dziś po południu wysłałam do niego kobietę z listem, ale jeszcze się nie pojawiła. Podejrzewam, że Gawyn, odwlekając swój powrót, chce po prostu pokazać, iż nie będzie skakał na każde twoje skinienie.

- Uparty to on faktycznie jest - zgodziła się Elayne. Ale bez niego czuła się jakby obnażona. Co było zaskakujące, ponieważ wcześniej sama zakazała mu zbliżać się do siebie. A teraz martwiła się, że go tu nie ma?

- Chciałabym, żeby podwojono straże przy moich drzwiach. Poza tym upewnij się, że na pobliskich posterunkach czuwają żołnierze. Kiedy ktoś naruszy moje osłony, na pewno usłyszą.

- Tak, Matko - powiedziała Silviana.

- I poślij do Gawyna następną kobietę z listem - dodała Egwene. - Proponuję, żeby tym razem był nieco grzeczniej sformułowany. Zapytaj, czy nie zechciałby wrócić. Nie rozkazuj mu. - Znając opinię Silviany na temat Gawyna, mogła spokojnie przyjąć, że pierwszy list był utrzymany w dość szorstkim tonie.

Z tymi słowy wzięła głęboki oddech, weszła do swojej sypialni, jeszcze raz sprawdziła osłony Mocy i ułożyła się do snu.


„Czemu czuję się tak wyczerpany?” - dziwił się w myślach Perrin, ciężko zeskakując z siodła Steppera. „Przecież nic nie robiłem, tylko gadałem”.

Proces poważnie dał mu się we znaki. Zaciążył też na morale całej armii. Podczas powrotu do obozu Perrin widział to na twarzach wszystkich swoich ludzi. Morgase jechała z nimi, ale trzymała się lekko na uboczu. Faile przez całą drogę przyglądała się jej czujnym wzrokiem, rozsiewając wokół woń gniewu. Alliandre i Berelain wlokły się z tyłu.

Morgase uznała go winnym, ale po prawdzie, niewiele go to obchodziło. Ważne było, że załatwił sprawę z Białymi Płaszczami, a teraz mógł wreszcie zaprowadzić swoich ludzi w bezpieczne miejsce. Po przyjeździe do obozu Morgase nie zsiadła z konia, lecz udała się na poszukiwanie Lini i Pana Gilla. Okazało się, że bezpiecznie dotarli na miejsce razem z pozostałymi jeńcami - Galad Damodred wywiązał się ze swej obietnicy. A co najbardziej zaskakujące, odesłał również wozy z zapasami.

Należało więc uznać, że cały proces ostatecznie potoczył się po jego myśli. Wszelako ludzie Perrina najwyraźniej widzieli to inaczej. Jechali markotni, milczący.

- Dwa srebrne sztychy - tajemniczo zauważył stojący obok Perlina Gaul.

- O co chodzi? - zdziwił się Perrin, podając wodze Steppera koniuszemu.

- Takie powiedzenie - wyjaśnił Gaul, zerkając w niebo. - Dwa srebrne sztychy. Dwakroć pojechaliśmy w bój i dwakroć nie spotkaliśmy się z wrogiem. Jeszcze raz i stracimy honor.

- Kiedy się da, lepiej unikać spotkania z wrogiem - stwierdził Perrin. - Nie trzeba przelewać krwi.

Gaul roześmiał się.

- Nie mówię, że nie chciałbym, aby dalej trwał ten sen, Perrinie Aybara. Ale spójrz na swoich ludzi. Oni to czują. Z jednej strony, nie powinno się pochopnie ruszać w taniec włóczni, z drugiej nie można wymagać od ludzi, żeby gotowali się na śmierć, a potem odwoływać kolejną bitwę.

- Ale tak właśnie zrobię - ponuro upierał się Perrin - jeżeli dzięki temu uda się uniknąć niepotrzebnych ofiar. Poza tym…

Za plecami usłyszał tętent kopyt, a chwilę później wiatr przyniósł mu w nozdrza zapach Faile. Odwrócił się w stronę, z której nadjeżdżała.

- Zaiste, udało ci się uniknąć bitwy, Perrinie Aybara - rzucił Gaul i po chwili dodał: - Ale już wkrótce będziesz ją miał. Obyś znalazł cień i wodę. - Odwrócił się i ruszył truchtem przed siebie.

Faile właśnie zsiadała z konia.

Perrin westchnął głęboko.

- W porządku, mężu - zaczęła bez wstępów, krocząc w jego stronę. - Teraz mi wyjaśnisz, co ty sobie właściwie wyobrażałeś. Zgodziłeś się, żeby wydał na ciebie wyrok? Obiecałeś, że sam się oddasz w jego ręce? Sama własnym oczom nie wierzę, ale jak dotąd nie sądziłam, że wyszłam za mąż za głupca!

- Nie jestem głupcem, kobieto - krzyknął. - Ciągle mi mówisz, że mam się nauczyć, jak być przywódcą. Cóż, dziś skorzystałem z twojej rady!

- Skorzystałeś i podjąłeś złą decyzję.

- Żadnej innej nie można było podjąć!

- Trzeba było nam pozwolić z nimi walczyć.

- Przecież oni stawią się na polach Ostatniej Bitwy - spokojniejszym już głosem tłumaczył Perrin. - Każdy Biały Płaszcz, którego byśmy tu zabili, to byłby jeden przeciwnik mniej dla Czarnego. Ja, moi ludzie, Białe Płaszcze… wszyscy nic nie znaczymy w obliczu tego, co nadciąga! Musimy żyć, to się odnosi tak do nich, jak do nas. A to był jedyny sposób.

Światłości, tak mu było przykro, że musi na nią krzyczeć. Ale, o dziwo, wyraźnie dobrze to na nią podziałało. Uspokoiła się. Co jeszcze dziwniejsze, stojący w pobliżu żołnierze, którzy słyszeli jego słowa, zaczęli kiwać głowami - jakby dopiero wykrzyczana na głos prawda była w stanie do nich dotrzeć.

- Chcę, abyś objęła dowodzenie nad naszym odwrotem - ciągnął dalej. - Pułapka jeszcze się nie zatrzasnęła, ale z każdą chwilą mam coraz gorsze przeczucia. Ktoś nas obserwuje. Najpierw pozbawili nas możliwości korzystania z Podróżowania, teraz będą nas chcieli pozabijać. Wiedzą już, że nie doszło do bitwy z Białymi Płaszczami, więc wkrótce nastąpi atak. Może jeszcze dzisiaj. Jeżeli nam szczęście dopisze, to jutro z rana.

- Wrócimy jeszcze do tej rozmowy - ostrzegła.

- Co się stało, się nie odstanie, Faile. Trzeba żyć dalej.

- Zobaczymy. - Wciąż czuł bijącą od niej woń gniewu, a jej śliczne czarne oczy dalej płonęły, niemniej widać było, że już panuje nad sobą.

- Dziś w nocy będę śnił wilczy sen - oświadczył Perrin, zerkając na skraj obozu, gdzie znajdował się ich namiot. - Albo zniszczę tę kopułę, albo wymuszę na Zabójcy, żeby mi powiedział, jak sprawić, aby na powrót Podróżowanie stało się możliwe. W każdym razie niech ludzie będą gotowi do wymarszu, a Asha’mani niech odliczają do stu i za każdą setką próbują tworzyć bramę. Gdy tylko zadziała, niech wszyscy się stąd wynoszą.

- Dokąd? - zapytała Faile. - Do Jehannah?

Perrin pokręcił głową.

- Za blisko. Tamte tereny też mogą być pod obserwacją. Do Andoru. Zabierz ich do Caemlyn. Albo nie. Biały Most. Lepiej zdecydować się na miejsce nie tak oczywiste. Poza tym nie chciałbym bez ostrzeżenia wylądować z całą armią na progu Elayne.

- Dobry plan - pochwaliła Faile. - W obliczu groźby ataku lepiej najpierw ewakuować tabory i cywilów, a armię zostawić, żeby ewentualnie mogła osłaniać odwrót.

Perrin skinął głową.

- Tak, ale najważniejsze jest, żeby ruszali, gdy tylko bramy znowu zaczną działać.

- A jeśli ci się nie uda? - W głosie Faile na powrót zabrzmiała determinacja. Wciąż była trochę przestraszona, ale równocześnie już zdecydowana.

- Jeżeli w ciągu godziny nie uda mi się nic zdziałać, zarządź wymarsz na perymetr obozu, w miejsce, gdzie Neald odkrył, że bramy już działają. Niemniej nie sądzę, żeby to miało zadziałać. Podejrzewam, iż w takim wypadku Zabójca po prostu przesunie kopułę i przykryje nas nią znowu. Niemniej spróbować nie zawadzi.

Faile pokiwała głową i tylko woń od niej bijąca zdradzała zwątpienie.

- Dzięki temu będą mogli nas zaatakować w marszu. Pójdzie im łatwiej niż w obozie.

- Wiem - przyznał Perrin. - Dlatego właśnie nie mogę zawieść.

Wzięła go w ramiona, oparła głowę na jego piersi. Pachniała tak cudownie. Jak ona, jak Faile. Ten zapach był dla niego synonimem cudu.

- Powiedziałeś, że on jest silniejszy od ciebie - wyszeptała.

- Bo jest.

- Mogłabym ci jakoś pomóc się z nim zmierzyć? - wyszeptała.

- Pomożesz mi, gdy zajmiesz się ludźmi, podczas gdy mnie nie będzie.

- Co się stanie, gdy on cię zabije w wilczym śnie?

Perrin nie odpowiedział.

- Nie ma innego sposobu? - zapytała jeszcze.

Odsunął się od niej.

- Faile, jestem prawie pewien, że chodzi o lorda Luca. Pachną inaczej, niemniej w odległy sposób wydają się podobni. Zanim Luc zaczął paradować z raną, poprzedniej nocy zraniłem Zabójcę w wilczym śnie.

- Mam dzięki temu poczuć się spokojniejsza?- zapytała sarkastycznie.

- Nieprzypadkowo te chmury gromadzą się nad nami. Poradziliśmy sobie z Malden, a potem zaraz na drodze stanęły nam Białe Płaszcze, na dodatek z Byarem i Bornhaldem. W wilczym śnie znowu pojawił się Zabójca. Ten człowiek w klatce, o którym ci opowiadałem, Noam miał na imię. Pamiętasz, gdzie go spotkałem?

- Mówiłeś, że podczas poszukiwań Randa. Mimo to…

- To było w Ghealdan - powiedział Perrin. - Niecały tydzień jazdy konnej stąd.

- Dziwny przypadek, lecz…

- Przypadki się nie zdarzają, Faile. Nie mnie. Jestem tu z jakiegoś powodu. Podobnie jak on. Muszę temu stawić czoło.

Odwrócił się i ruszył w stronę namiotu, jej dłoń bezwładnie wyślizgnęła się z jego uchwytu. Mądre dadzą mu specjalnej herbaty, po której zaśnie i będzie mógł wejść w wilczy sen.

Czas był już najwyższy.

- Jak mogłeś pozwolić mu odejść w spokoju? - denerwował się Byar, a jego dłoń ściskała głowicę miecza tak mocno, że aż mu zbielały kłykcie. Razem z Bornhaldem i Galadem maszerował przez obóz Synów Światłości.

- Postąpiłem słusznie - odparł Galad.

- Tylko ja miałem prawo podjąć taką decyzję! - gorączkował się Byar. - Nie potrafisz sobie wyobrazić…

- Synu Byar - cicho wszedł mu w słowo Galad. - Niepokoi mnie coraz większy brak subordynacji, jaki okazujesz. Myślę, że powinien niepokoić również ciebie.

Byar zamilkł na dobre, lecz Galad widział przecież, że język aż go świerzbi, aby drążyć temat. Bornhald szedł w całkowitej ciszy obok Byara, też sprawiając wrażenie głęboko poruszonego.

- Sądzę, że Aybara dotrzyma danego słowa - wyjaśnił im Galad. - A jeżeli tak się nie stanie, da mi prawną podstawę, żebym mógł go ścigać, a złapawszy, dokonać egzekucji. Nie jest to idealne rozwiązanie, niemniej usłyszałem mądrość w jego słowach. Ja również się zgadzam, że nadciąga Ostatnia Bitwa i że prostą konsekwencją tego faktu jest to, że powinniśmy się zjednoczyć przeciwko Cieniowi.

- Mój Lordzie Kapitanie Komandorze - zaczął Byar, z wyraźnym wysiłkiem starając się zapanować nad tonem głosu - z całym szacunkiem, Aybara to człowiek Cienia. Nie będzie walczył po naszej stronie, lecz przeciwko nam.

- Jeżeli tak miałoby się stać - stwierdził Galad - to dalej będziemy mieli szansę zmierzyć się z nim na polu bitwy. Już podjąłem postanowienie, Synu Byar. - Kiedy wypowiadał te słowa, podszedł do nich Harnesh. Zasalutował. Galad skinął mu głową: - Synu Harnesh, zwijamy obóz.

- Mój Lordzie Kapitanie Komandorze? Tak późno?

- Tak - potwierdził Galad. - Pomaszerujemy nocą, żeby na wszelki wypadek zwiększyć dystans dzielący nas od armii Aybary. Wyślij zwiadowców, upewnij się, że nie pójdzie za nami. Pomaszerujemy na Lugard. Tam uzupełnimy zapasy i straty w stanie osobowym. Potem ruszymy do Andoru.

- Tak jest, mój Lordzie Kapitanie Komandorze - odrzekł tylko Harnesh.

Gdy tylko tamten odszedł, żeby zrobić, co mu rozkazano, Galad odwrócił się i popatrzył znacząco na Byara. Chudy jak szkielet żołnierz zasalutował i odszedł, choć w ostatniej chwili Galad jeszcze złowił w jego oczach buntowniczy błysk. Dwaj Synowie Światłości tymczasem zatrzymali się tam, gdzie stali, pośród białych namiotów i z zaplecionymi za plecy dłońmi przyglądali się przez chwilę gorączkowej krzątaninie łączników w obozie.

- Nic nie mówisz, Synu Bornhald - zagaił Galad po kilku chwilach milczenia. - Czy tobie moja decyzja nie podoba się w równym stopniu jak Synowi Byarowi?

- Nie mam zdania - przyznał Bornhald. - Od tak dawna byłem przekonany, że Aybara zabił mego ojca. A jednak, kiedy zobaczyłem, jak Jaret się teraz zachowywał, kiedy przypomniałem sobie, co wówczas mówił… Nie ma żadnych przekonujących zeznań. Niełatwo mi to przyznać, ale nie mam też żadnych dowodów. Niemniej faktem pozostaje, że zabił Lathina i Yamwicka. Zabijał Synów, więc jest Sprzymierzeńcem Ciemności.

- Ja również zabiłem jednego z Synów - zauważył Galad. - I też obwołano mnie za to Sprzymierzeńcem Ciemności.

- To była inna sytuacja. - Niemniej słychać było w jego głosie, że bynajmniej nie rozwiał wszystkich swoich wątpliwości, że dręczy go coś jeszcze, coś, o czym nie mówi.

- Cóż, taka jest prawda - uciął Galad. - Nie twierdzę, że Aybara nie powinien ponieść kary, niemniej wydarzenia minionego dnia pozostawiły we mnie niejasne poczucie zamętu.

Pokręcił głową. Przecież znalezienie odpowiedzi powinno być proste. Przecież zawsze wiedział, na czym polega słuszne postępowanie. Wszelako, kiedy tylko przychodziła mu do głowy jakakolwiek decyzja odnośnie do postępowania z Aybarą, decyzja na pierwszy rzut oka całkiem właściwa, już po minucie zaczynały się pojawiać kolejne wątpliwości.

„Życie nie jest tak proste jak rzut monetą” - powiedziała jego matka. „Awers albo rewers… iluzja prostych wyborów…”.

Nie podobało mu się towarzyszące tym myślom poczucie. Wcale mu się nie podobało.

Perrin wciągnął głęboko powietrze w płuca. Mimo nieba szalejącego srebrem, czernią i złotem, w wilczym śnie spokojnie kwitły kwiaty. Wokół kłębiły się nieporównywalne ze sobą wonie. Zapach pieczonego ciasta z wiśniami. Końskie łajno. Olej i smalec. Mydło. Płonące drwa. Arrath. Tymianek. Catfern. I setki innych ziół, których nawet nie potrafiłby nazwać.

Nieliczne tylko wydawały się pasować do okolicy, w której najwyraźniej swobodnie sobie rosły. Wcześniej Perrin zadbał o to, żeby nie pojawić się w wilczym śnie w okolicy, którą na jawie zajmował jego obóz. Gdyby postąpił inaczej, znalazłby się od razu zbyt blisko Zabójcy.

Nagle zapachy zaczęły się ulatniać, rozwiewały się tak szybko, jakby nawet na moment nie były prawdziwe.

„Skoczek” - wysłał przesłanie do wilka.

„Tu jestem, Młody Byku”. - Wilk pojawił się obok.

- Dziwnie tu pachnie.

„Zapachy mieszają się ze sobą” - zabrzmiało w przesłaniu Skoczka. „Jak woda z tysiąca strumieni. To nienaturalne. Niedobre. To miejsce zaczyna się rozpadać”.

Perrin przeniósł się z miejsca na miejsce i w jednej chwili stał już po kolana wśród brązowych połaci rzepienia, który rósł tuż przy skraju purpurowej kopuły. Za moment Skoczek pojawił się obok. Twarde łodygi trzeszczały, gdy po nich deptał łapami.

Kopuła wznosiła się nad nimi, złowroga, nie z tej ziemi. Wiał wiatr, targając zielskiem i gałęziami drzew. Na niebie w całkowitej ciszy rozbłysła błyskawica.

„On tu jest” - przesłał Skoczek. „Zawsze to jest”.

Perrin pokiwał głową. Zaczął się zastanawiać, czy Zabójca pojawiał się w wilczym śnie w taki sam sposób jak Perrin? I czy przebywanie w nim też go tak męczyło? Z pozoru wyglądało to tak, jakby nigdy go nie opuszczał.

Strzegł tu czegoś. Może jakiejś rzeczy, czegoś, co znajdowało się w wilczym śnie, a co mogłoby dezaktywować kopułę.

„Młody Byku, nadchodzimy”. - Przesłanie przyszło od Dębowej Tancerki. Jej wataha się zbliżała, teraz złożona już tylko z trzech osobników. Iskierki, Nieposkromionego i samej Tancerki. Postanowiły przyjść mu z pomocą, zamiast dołączyć do wilków ciągnących na północ.

W jednej chwili cała trójka pojawiła się obok Skoczka. Perrin spojrzał na nie i przesłał im wyrazy zatroskania.

„To będzie niebezpieczne. Wilki mogą zginąć”.

Przesłanie, które otrzymał w odpowiedzi, miało charakter ponaglenia.

„Zabójca musi paść za to, co zrobił. Razem jesteśmy silni. Młody Byk nie powinien sam polować na tak groźną ofiarę”.

Pokiwał głową na zgodę. Zmaterializowany siłą woli młot pojawił się w jego dłoni. Razem ostrożnie podeszli do ściany kopuły. Perrin wszedł do środka szybkim, zdecydowanym krokiem. Wszelkie rozterki związane z własną słabością odsunął na bok. Był silny. Kopuła była tylko zwykłą strukturą zrobioną z powietrza. Wierzył niezachwianie, że świat jest taki, jakim każe mu być.

Potknął się wprawdzie, ale poza tym łatwo przeniknął do wnętrza. Wewnątrz było jakby nieznacznie ciemniej. Kora starszych drzew jakby nieco zmatowiała, zagony schnącego rumianku kładły się po ziemi brązem i ciemną zielenią. Skoczek i jego wataha przeniknęli do wnętrza kopuły zaraz za nim.

„Spróbujmy znaleźć środek tego miejsca” - zdecydował Perrin i przesłał wilkom swoją myśl. Jeżeli jest tu jakaś tajemnica do odkrycia, zapewne będzie w środku”.

Ruszyli wolno przez krzaki i zagajniki. Perrin narzucił otaczającej okolicy swoją wolę i liście przestały szeleścić pod stopami i łapami i zielsko też żadnymi odgłosami nie zdradzało, że ktoś po nim depcze. Naturalna cisza, jaka powinna tam panować.

Do środka ograniczonego kopułą obszaru droga daleka, więc Perrin zaczął przeskakiwać z miejsca na miejsce. Nie dawał, jak wcześniej, przed kilkoma dniami, żadnych wielkich kroków, żadnych skoków - po prostu znikał w jednym miejscu, żeby zaraz pojawić się w innym. Dzięki temu udawało mu się unikać rozsiewania wokół swej woni. Z pozoru było to niepotrzebne, bo przecież Zabójca nie był wilkiem.

„Może na tym polega przewaga, którą powinienem wykorzystać” - zastanawiał się, w miarę jak coraz bardziej zbliżali się do środka kopuły. - „On jest znacznie bardziej doświadczony ode mnie. Ale ja mam w sobie wilka. To miejsce jest naszym, wilczym snem. On jest tu obcy. Jakiekolwiek są jego umiejętności, nie jest jednym z nas. I dlatego właśnie zwyciężę”.

W pewnym momencie wyczuł coś, jakby zło w powietrzu. Wspinali się właśnie po zboczu wysokiego wzgórza, które wznosiło się nad wąskim wąwozem przecinającym tu teren. Przed nimi, może jakieś pięćdziesiąt kroków, znajdowała się niewielka kępa starych drzew.

Po krótkim zastanowieniu uznał, że prawdopodobnie środek kopuły znajduje się właśnie wśród tych drzew. Dzięki wilczej zdolności przenoszenia się z miejsca na miejsce pokonali w parę minut drogę, która powinna im zająć kilka godzin.

„To jest to” - zabrzmiało przesłanie Perrina. Spojrzał na Skoczka. Wilk zadbał, żeby żadna woń odeń nie docierała, niemniej nauczył się już fizjonomii wilków na tyle, żeby dostrzec na jego pysku niepokój, i wiedział, co znaczy lekkie ugięcie przednich łap.

Coś się zmieniło.

Perrin niczego nie usłyszał. Niczego nie poczuł nosem. Ale wyczuł drobne drżenie ziemi pod stopami.

„Uciekać!” - przesłał i sam w tym momencie zniknął. Pojawił się dziesięć kroków dalej i zobaczył od razu, że z ziemi na zboczu wzgórza, w miejscu, gdzie się jeszcze przed sekundą znajdował, sterczała strzała. Grot rozłupał spory kamień, a potem wbił się w kamienistą glebę aż prawie po czarne upierzenie.

Zabójca podniósł się z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą trwał przykucnięty, i spojrzał na Perrina. Odległość między nimi była niewielka. Zabójca oczy miał czarne, kwadratową twarz o ostrych rysach spowijały cienie. Muskularna sylwetka sprawiała groźne wrażenie. Jak to miał w zwyczaju - uśmiechał się. A właściwie szczerzył zęby w parodii uśmiechu. Ubrany był w skórzane spodnie, ciemnozieloną koszulę z rękawami do łokci, w dłoni trzymał swój okropny łuk z ciemnego drewna. Kołczana nie miał, więc pewnie stwarzał sobie strzały myślą, gdy były mu potrzebne.

Perrin nie uciekł wzrokiem, przeciwnie, dał krok naprzód, jakby rzucając tamtemu wyzwanie. To wystarczyło, żeby odwrócić jego uwagę i żeby wilki mogły zaatakować.

I tak się też stało. Zabójca krzyknął, kiedy masywne cielsko Nieposkromionego zwaliło mu się na plecy. W oka mgnieniu Perrin był już przy nim, uniósł młot… Tuż przed tym, nim głowica zaryła się w ziemi, Zabójca zdążył zniknąć.

Perrin jednak złowił zapach miejsca, do którego się udał. To tutaj? Zapach zgadzał się z miejscem, do którego Perrin trafił. Zaalarmowany uniósł wzrok i zobaczył nad sobą w powietrzu wiszącego Zabójcę, naciągał już łuk.

„Wiatr” - przemknęło Perrinowi przez głowę. „Jakiś mocny!”. Strzała wyleciała z łuku, ale silny podmuch wiatru zniósł ją w bok. Wbiła się w ziemię niedaleko od Perrina. Nawet nie mrugnął, tylko uniósł ręce, w których pojawił się jego własny łuk. Już naciągnięty, ze strzałą nasadzoną na cięciwę.

Puścił ją. Oczy Zabójcy rozszerzyły się, gdy zrozumiał, co się stało. Zniknął i pojawił się w pewnej odległości. Stał na ziemi, ale w tej samej chwili z góry spadł na niego Skoczek i obaj potoczyli się po zboczu. Zabójca zaklął w jakimś gardłowym języku, po czym znowu zniknął.

„Tutaj” - przesłał Skoczek, a towarzyszący treści obraz wskazywał na zbocze wzgórza.

Perrin był tam w jednej chwili, z młotem w dłoni, i watahą następującą mu na pięty. Zabójca dzierżył w jednym ręku miecz, w drugim nóż. Perrin i wilki zaatakowały.

Perrin uderzył pierwszy, z szerokiego zamachu, krzykiem dodając sobie animuszu. Zabójca jakby zapadł się pod ziemię - całkiem dosłownie, ponieważ jego ciało stało się znienacka płynne, roztopiło się i tym sposobem uniknął ciosu. Ręka trzymająca nóż skoczyła naprzód i wbiła ostrze w pierś Dębowej Tancerki. Poleciała struga krwi. Zabójca tymczasem rzucił się w bok, tnąc równocześnie pysk Iskierki.

Dębowej Tancerce nie starczyło sił nawet na to, żeby zawyć - padła na ziemię. Tymczasem Perrin zamachnął się do kolejnego ciosu, ale Zabójca zdążył już zniknąć. Skamlając cicho, Iskierka przesłała jeszcze Perrinowi swój ból i lęk, a potem też zniknęła. Przeżyje. Jednak Dębowa Tancerka była już martwa.

Poczuł znów docierającą gdzieś z tyłu woń Zabójcy. Odwrócił się odruchowo akurat w czas, żeby młotem sparować cios miecza Zabójcy, który ten wyprowadził zza jego pleców. I znowu dostrzegł w oczach tamtego błysk zaskoczenia. Zabójca wyszczerzył zęby i cofnął się, nie spuszczając z oka dwóch pozostałych wilków, Skoczka i Nieposkromionego. Z rany na przedramieniu - skutku ugryzienia przez Skoczka - ciekła mu krew.

- Jak została stworzona kopuła, Luc? - zapytał Perrin. - Pokaż mi, a będziesz mógł odejść. Pozwolę ci.

- Śmiałe słowa, szczeniaku - odwarknął Zabójca. - Jak na kogoś, komu właśnie przyszło się przyglądać śmierci współplemieńca z mojej ręki.

Nieposkromiony zawył z wściekłości i skoczył naprzód. Perrin zaatakował w tej samej chwili, ale znienacka ziemia pod jego stopami zadrżała i zakołysała się.

„Nie” - pomyślał. I znowu miał stały grunt pod stopami, Nieposkromiony jednak w tym czasie zdążył oberwać.

Zabójca zaraz rzucił się na niego, Perrin uniósł stylisko młota, żeby zablokować cios - cóż z tego, skoro ostrze miecza Zabójcy zmieniło się w dym, opłynęło zasłonę i skrzepło po jej drugiej stronie. Perrin z okrzykiem próbował się cofnąć, ale miecz smagnął go przez pierś, przecinając koszulę i rozcinając ciało od ramienia do ramienia. Zabolało.

Jęknął, zachwiał się. Zabójca napierał na niego, lecz w tej samej chwili coś spadło na niego z góry. Skoczek. I po raz wtóry wilk i człowiek potoczyli się po ziemi, warcząc i próbując pogryźć się wzajem.

Zabójca zaklął i w końcu udało mu się zrzucić z siebie wilka. Ciśnięty w powietrze Skoczek, skowycząc z bólu, przeleciał jakieś dwadzieścia stóp i grzmotnął w ziemię. Kulący się z boku Nieposkromiony zdołał opanować drżenie ziemi, ale jego łapa była poważnie zraniona.

Perrin stłumił szarpiący nim ból, wziął się w garść. Zabójca naprawdę do perfekcji panował nad naturą otaczającej ich rzeczywistości. Każdy zamach młotem dział się jakby w zwolnionym tempie, jakby za każdym razem przychodziło się przedzierać przez gęstniejące powietrze.

I wtedy przed oczyma stanął mu uśmiech Zabójcy, gdy ten mordował Dębową Tancerkę. Przepełniony gniewem, ruszył do ataku. Zabójca tymczasem był już na ziemi - cofał się w dół zbocza, ku drzewom. Ignorując dokuczającą ranę, Perrin podążył za nim. Rana nie była na tyle poważna, żeby pozbawić go zdolności do walki, niemniej na wszelki wypadek wyobraził sobie bandaż oraz nienaruszone i przylegające do ciała ubranie, tamujące krew.

Zanurzył się w las. Od Zabójcy dzieliło go już wówczas tylko kilka kroków. I wtedy gałęzie zamknęły się nad jego głową, a z mrocznych cieni wystrzeliły ku niemu pędy pnączy. Nie zrobił nic, żeby je odepchnąć. Pnącza nie zachowywały się w ten sposób. I stało się, jak pomyślał - gdy tylko znalazły się bliżej, zwiędły i opadły.

Zabójca zaklął, a potem ruszył naprzód wielkimi krokami, aż jego sylwetka zaczęła zlewać się z otoczeniem. Perrin pomknął za nim, dotrzymując tempa.

Właściwie trudno powiedzieć, żeby świadomie zdecydował się opaść na cztery łapy, niemniej w pewnej chwili zorientował się, że tak właśnie gna, ścigając Zabójcę niczym białego jelenia.

Zabójca był szybki, ale był tylko człowiekiem. Młody Byk zaś był nieodrodną częścią całej tej krainy: drzew, zarośli, kamieni, rzek. Biegł przez las z taką łatwością, jak wiatr przenika przez szerokie szczeliny, dotrzymując Zabójcy kroku, ba, doganiając go. Dla Zabójcy każda kłoda na drodze stanowiła przeszkodę, dla Młodego Byka była tylko częścią ścieżki.

W pewnym momencie skoczył w bok, łapy odbiły go od pnia drzewa, skręcił się w powietrzu. Poleciał górą, ponad głazami i skałami, traktując je jako podparcie do coraz dłuższych skoków - dla kogoś patrzącego z boku jego sylwetka musiała być niewyraźną, rozmazaną smugą.

Po raz pierwszy wyczuł w śladzie zapachowym Zabójcy nutę strachu. Tamten wprawdzie zdołał uciec, ale Młody Byk nie miał kłopotów ze złapaniem jego tropu. W końcu dogonił go na polu, gdzie w świecie jawy, w cieniu wielkiego kamiennego miecza stacjonowała armia. Zabójca obejrzał się przez ramię, zaklął, znowu zniknął.

Młody Byk nie odpuszczał. Znaleźli się na miejscu obozowiska Białych Płaszczy.

Potem szczyt niewielkiego wzniesienia.

Jaskinia pogrzebana w zboczu wzgórza.

Środek tafli maleńkiego jeziorka. Młody Byk bez najmniejszego trudu śmigał po jego powierzchni.

Dokądkolwiek Zabójca się udał, tam Perrin gnał za nim i z każdą chwilą był coraz bliżej. Nie było już czasu na miecze, młoty czy łuki. To był pościg, a Młody Byk był w nim łowcą. Zaraz…

Kolejny skok zawiódł go na środek jakiegoś pola, ale Zabójcy tam nie było. Niemniej wyczuł, dokąd tamten się udał. Ruszył za nim… i znalazł się w innym miejscu tego samego pola. Zakręcił łbem. Woń Zabójcy docierała do jego nozdrzy z kilku kierunków naraz.

Zatrzymał się, wbił obcasy butów w ziemię. Rozejrzał się dookoła, zbity z tropu. Najprawdopodobniej Zabójca błyskawicznie obskoczył całe pole, tym samym plącząc ślad. Perrin próbował wyłapać, dokąd ślady prowadzą, ale te mieszały się i nakładały na siebie.

- Żebyś sczezł! - zaklął.

„Młody Byku!” - nadeszło wilcze przesłanie. To był Iskierka. Wilk był wprawdzie ranny, ale bynajmniej uciekł, jak to Perrin wcześniej przyjął. Słowom przesłania towarzyszył obraz: cienki srebrny pręt długi na dwie piędzi, wbity w ziemię pośrodku bujnej kępy psiego rumianu.

Perrin uśmiechnął się pod nosem i skoczył w tamtą stronę. Obok pręta leżał wilk, wciąż brocząc krwią z rany. Pręt natomiast był najwyraźniej jakimś rodzajem ter’angreala, uplecionego, zdawałoby się, z dziesiątków cienkich drucików, w sposób, w jaki kobiety splatają warkocze. Jeden koniec wbity był w miękką ziemię.

Perrin wyciągnął go. Nic się nie stało. Kopuła nie zniknęła. Stał przez chwilę zdziwiony, ponieważ oczekiwał innego rezultatu, obracając pręt w dłoniach, ale tak naprawdę nie miał pojęcia, jak go użyć, żeby osiągnąć spodziewany skutek. Trochę na chybił trafił, spróbował siłą woli zmienić pręt w coś, kij na przykład, i mocno się zdziwił, kiedy mu się nie udało. Było tak, jakby ter’angreal opierał się jego myślom.

„On znajduje się tylko tutaj, w tym świecie” - nadeszło przesłanie Iskierki. W przesłaniu było jeszcze coś, czego wilk nie potrafił jasno przekazać. Przedmiot miał mu się zdawać jakby bardziej rzeczywisty niż świat snu.

Lecz Perrin nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Priorytetem było przesunięcie kopuły poza obszar, w którym obozowali jego ludzie. O ile się oczywiście da… Przeniósł się w miejsce, w którym wcześniej przekroczył granice kopuły.

Stało się to, na co liczył - środek kopuły przeniósł się razem z nim. Sam był dokładnie w miejscu, gdzie przedtem przebiegała granica kopuły, ona jednak tymczasem zmieniła położenie i zmieniała dalej, w marę jak Perrin się poruszał. Za każdym razem miał ją nad głową, przesłaniała niebo, sięgając szeroko na wszystkie strony.

„Młody Byku” - zabrzmiało w jego głowie przesłanie Iskierki. „Jestem wolny. Zło zniknęło”.

„Zmykaj więc” - odesłał Perrin. ja się wszystkim zajmę. Niech każde z was uda się w inną stronę, a potem wyje. Zmylimy Zabójcę”.

Wilki zareagowały potwierdzeniem. Ta cześć Perrina, która była urodzonym łowcą, żałowała, że nie udało się pokonać Zabójcy w bezpośrednim starciu. Ale sprawa kopuły była ważniejsza.

Spróbował się przenieść w jakieś odległe miejsce, ale się nie udało. Wychodziło na to, że nawet trzymając w dłoni ter’angreal, wciąż podlega zasadom realności, jakie ten narzucał.

Zamiast tego przeniósł się po prostu tak daleko, jak był w stanie. Pamiętał, że Neald mówił coś o czteroligowym perymetrze obozu, więc przeniósł się o cztery ligi na północ, potem znowu, i jeszcze raz. Gigantyczna kopuła poruszała się razem z nim, najwyższy jej punkt zawsze wznosił się dokładnie nad jego głową.

Zamierzał zabrać pręt w bezpieczne miejsce, gdzieś, gdzie go Zabójca nie znajdzie.

Загрузка...