- Te Białe Płaszcze nie są szczególnie rozmowne, moja pani - stwierdziła Lacile z uśmiechem wypełnionym samozadowoleniem. - Niemniej dalej są to tylko mężczyźni. Mężczyźni, którzy od jakiegoś czasu nie wiedzieli kobiety na oczy. Co sprawiło, że tym łatwiej pozbyli się resztek zdrowego rozsądku, którego w normalnych warunkach i tak za dużo nie mają.
Faile szła wzdłuż rzędu uwiązanych koni. Niebo nad jej głową było ciemne, trzymana w ręku latarnia oświetlała drogę. Perrin już spał, ostatnio kładł się zawsze najwcześniej, jak się dało, i zaraz zanurzał w wilczy sen. Białe Płaszcze, niechętnie, bo niechętnie, ale zgodziły się przesunąć datę rozpoczęcia procesu, niemniej Perrin mimo wszystko powinien pracować nad swoją mową obrończą i w ogóle, jakoś się przygotowywać do nieuniknionego wydarzenia. Tymczasem odmrukiwał, że i tak wie, co ma powiedzieć. Znając go, można było przypuszczać, że po prostu, zwykłymi słowami, jak zawsze prosto z mostu opowie Morgase, co się zdarzyło.
Lacile i Selande szły po obu bokach Faile. Pozostali członkowie Cha Faile trzymali się nieco z tyłu, wypatrując w pobliżu ewentualnych nazbyt ciekawskich uszu.
- Myślę, że Białe Płaszcze doskonale wiedziały, iż przyszłyśmy na przeszpiegi - podjęła Selande. Niska, blada kobieta szła obok Faile, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Postawa ta nie wydawała się już równie afektowana, co jeszcze do niedawna: Selande naprawdę serio szkoliła się w fechtunku mieczem.
- Nie wątpię, że się domyślali - potwierdziła Lacile. Wciąż miała na sobie prostą brązową bluzkę i spódniczkę w ciemniejszym nieco odcieniu. Selande natychmiast po powrocie przebrała się w spodnie i przypasała miecz, który nosiła właściwie zawsze. Jeszcze nie zagoiła się rana na ręku, którą odniosła, gdy miecz ten próbował ją zabić w owym pamiętnym bąblu zła. Natomiast Lacile zdawała się rozkoszować możliwością spędzenia choćby chwili dłużej w tradycyjnym kobiecym przyodziewku.
- Naprawdę niewiele od nich wydobyłyśmy - zaprotestowała Selande.
- Tak - obstawała przy swoim Lacile - ale dalej uważam, że po prostu tacy są. Miałyśmy niepodważalną wymówkę, moja pani: chcemy sprawdzić, czy z Maighdin i pozostałymi wszystko w porządku. Udało nam się dostarczyć twój liścik, a potem trochę sobie pogawędziłyśmy z żołnierzami. Powiedzieli nam parę rzeczy, które mogą okazać się użyteczne.
Faile uniosła brwi, ale nic nie powiedziała, ponieważ mijały właśnie zapóźnionego koniuszego, który czesał jednego z wierzchowców.
- Białe Płaszcze darzą Galada najwyższym szacunkiem - podjęła Lacile, gdy znalazły się na tyle daleko od koniuszego, że nie mógł ich usłyszeć. - Choć niektórym nie podobają się pewne rzeczy, o jakich opowiada.
- Jakie rzeczy? - zapytała Faile.
- Na przykład to, że chce walczyć u boku Aes Sedai podczas Ostatniej Bitwy - wyjaśniła Lacile.
- Każdy by ci powiedział, że to im się nie spodoba - wtrąciła Selande. - Przecież to Białe Płaszcze!
- Tak - zgodziła się Faile. - Oznacza to jednak, że ów Galad jest mądrzejszy od swoich towarzyszy. To jest ważna wiadomość, Lacile.
Młoda kobieta aż spuchła z dumy. Potem skromnym gestem przeczesała włosy, odrzucając na plecy wplecione w nie czerwone wstążki. Od czasu niewoli u Shaido przybyło ich co najmniej po dwakroć.
Przed nimi, między dwoma końmi stojącymi w rzędzie, zamajaczyła chuda postać. Mężczyzna miał sumiastego wąsa na tarabońską modłę i choć był młody, rozsiewał wokół atmosferę kogoś, kto w życiu dużo już widział. Po tajemniczej decyzji Tama o natychmiastowym wyjeździe Dannil Lewin dowodził teraz ludźmi z Dwu Rzek.
„Światłości, spraw, żeby Tamowi się wiodło, gdziekolwiek jest” - pomyślała Faile.
- Co tam, Dannil? - powiedziała na głos. - Jakież zrządzenie losu przywiodło cię w to miejsce, w tym samym czasie, co nas…
- Zrządzenie losu? - zdziwił się Dannil, drapiąc się po głowie. W jednym ręku ściskał swój łuk, mocno, niczym pałkę i nie przestawał co raz to nań spoglądać. Po tamtych wypadkach wielu ludzi zachowywało się podobnie. - Przecież sama mnie prosiłaś, żebym się tu pojawił.
- Niemniej uznajmy to za zrządzenie losu - trwała przy swoim Faile - na wypadek, gdyby ktoś zapytał. Zwłaszcza gdyby to był mój mąż.
- Nie podobają mi się tajemnice przed lordem Perrinem - odparł Dannil, cofając się o krok.
- Wolałbyś może, żeby banda wściekłych Białych Płaszczy pozbawiła go głowy?
- Nie. O tym nie ma mowy.
- Zrobiłeś więc to, o co cię prosiłam?
Dannil pokiwał głową.
- Rozmawiałem z Gradym i Nealdem. Okazało się, że lord Perrin wcześniej już rozkazał im trzymać się blisko niego, niemniej nie mieli nic przeciwko moim sugestiom. Grady obiecał, że będzie miał w pogotowiu sploty Powietrza, w które pochwyci lorda Perrina, gdyby sytuacja miała stać się nieprzyjemna. Neald będzie krył ich ucieczkę. Rozmawiałem też z ludźmi z Dwu Rzek. Między drzewami ukryjemy oddział łuczników, gotowych do działań odciągających uwagę.
Faile przytaknęła z satysfakcją. Na szczęście ani jeden z Asha’manów nie został w żaden sposób pokiereszowany podczas wybuchu tamtego bąbla zła. Każdy oczywiście miał nóż przy pasie, jednak według zeznań świadków, na żadnym latająca broń nie uczyniła większego wrażenia - wystarczyło po jednym nonszalanckim geście dłoni, żeby niebezpieczne narzędzia strącić na ziemię. Kiedy łącznicy z odkryciem Faile, że ziemia obezwładnia latające ostrza i groty, dotarli do tej części obozu, w której akurat znajdowali się Asha’mani, zastali tam znacznie mniejszy chaos niż gdzie indziej. Grady i Neald wędrowali między namiotami i strącali na ziemię broń, gdziekolwiek ją widzieli.
Jednym z powodów, który zdecydował, że wystąpili o odroczenie procesu, była konieczność Uzdrowienia ludzi. Drugim, pewnie znacznie ważniejszym, był fakt, że Perrin chciał dać kowalom i płatnerzom czas na zastąpienie utraconej broni, na wypadek gdyby miało jednak dojść do bitwy. O czym Faile była z każdą chwilą coraz bardziej przekonana.
- Lordowi Perrinowi nie spodoba się, co chcemy zrobić. Za nic nie opuściłby ludzi walczących za niego - stwierdził Dannil. - Nie spodoba się ani trochę.
- Ten namiot może okazać się śmiertelną pułapką - odparła Faile. - Perrin może dowodzić bitwą, ale z jakiegoś bezpiecznego miejsca. Zrobimy, jak powiedziałam.
Dannil westchnął, lecz już nie protestował, tylko pokiwał znów głową.
- Tak, moja pani.
Perrin uczył się, jak się nie bać Młodego Byka.
Krok po kroku odnajdywał równowagę. Wilk pojawiał się, gdy wilk był potrzebny; człowiek, kiedy człowiek lepiej radził sobie z sytuacją. Otwierał się na zew polowania, ale nie zapominał do końca o Faile, o domu, który uosabiała. Tak wędrował po ostrzu miecza, z każdym krokiem zyskując większe zaufanie we własne siły.
Dzisiaj ścigał Skoczka, mądrą i doświadczoną ofiarę. Lecz Młody Byk uczył się szybko, a umysł człowieka dawał mu przewagę. Potrafił myśleć jak coś… jak ktoś, kim nie był.
Czy takie właśnie były początki nieszczęścia Noama? Czy taki był koniec wzajemnego otwierania się człowieka i wilka na żyjącą w nich podwójną naturę? Tajemnica tkwiła w tym pytaniu i tajemnicę tę Młody Byk musiał rozwiązać sam dla siebie.
Porażka była wykluczona. Trzeba było się uczyć. Poza tym zaczynało się wydawać - jakimś dziwnym sposobem - że im bardziej naturalnie czuł się w wilczym śnie, tym łatwiej przychodziło mu być sobą w świecie jawy.
Młody Byk gnał przez nieznany las. Nie, to była dżungla pełna zwisających pnączy i szerokich paprociowych liści. Poszycie tak gęste, że szczur ledwie by się przecisnął. Ale Młody Byk chciał, żeby poszycie rozstępowało się przed nim, a świat ulegał jego woli. Pnącza usuwały się z drogi. Krzaki tuliły gałęziami do ziemi. Paprocie odchylały niczym matki chroniące dzieci przed galopującym koniem.
Przed sobą dostrzegał mgnienia mknącego Skoczka. I w pewnym momencie ofiara zniknęła. Młody Byk na moment nie zwolnił kroku, przebiegł przez miejsce, w którym po raz ostatni dostrzegł wilka i złapał w nozdrza woń miejsca, do którego tamten się przeniósł. Młody Byk w jednej chwili też przeniósł się na pozbawioną drzew, otwartą równinę, gdzie nieznajome niskie krzewy porastały ziemię aż po horyzont. Jego ofiara była szeregiem ledwie widocznych smug w oddali. Młody Byk pędził za nią, a każdy szus niósł go na setki kroków.
Ledwie kilka sekund zabrało im dotarcie do ogromnego skalnego plateau. Ofiara pobiegła prosto po stromym kamiennym zboczu. Młody Byk ruszył za nią, nie myśląc o tym, co „naturalne” i „możliwe”. Droga wiodła, zdawałoby się, prawie pionowo w górę, nos celował prosto w niebo kipiących czarnych chmur. Przeskakiwał szerokie szczeliny w skale, uderzał bokami o ściany kamiennej rynny, wreszcie wypadł na szczyt zbocza.
Tam Skoczek zaatakował. Młody Byk był na to przygotowany. Przetoczył się, lądując jednak zaraz na czterech łapach, gdy tymczasem ofiara przeleciała nad jego głową, wypadła poza krawędź zbocza, lecz w ułamku sekundy zniknęła i znów stała przed nim.
Młody Byk stał się Perrinem, trzymającym młot wykonany z miękkiego drewna. Takie rzeczy były jak najbardziej dopuszczalne w wilczym śnie - cios drewnianym młotem nie wyrządzi żadnej krzywdy.
Perrin zamachnął się, powietrze aż trzasnęło od szybkości ruchu. Lecz Skoczek, równie szybki, uskoczył. Przetoczył się, potem skoczył Perrinowi na plecy. Zabłysły kły. Perrin warknął i w jednej chwili przeniósł się z miejsca na miejsce - stał teraz kilka kroków dalej. Szczęki Skoczka schwyciły puste powietrze. Perrin znów wziął zamach młotem.
Wokół Skoczka nagle zawirowały pasma gęstej mgły. Młot Perrina uderzył poprzez mgłę, trafił w ziemię. Odbił się od niej.
We mgle nic nie widział, nie czuł woni Skoczka.
Kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie, cień we mgle. Skoczył w tamtą stronę, ale był to tylko przypadkowy splot pasem mgły. Odwrócił się i wtedy wszędzie wokół zawirowały cienie. Sylwetki wilków, ludzi i innych stworzeń, których nie potrafił zobaczyć.
„Spraw, żeby świat był twój, Młody Byku” - przesłał mu Skoczek.
Perrin skoncentrował się. Wyobraził sobie suche, czyste powietrze. Pylistą won kurzu. Taka właśnie powinna panować atmosfera na bezwodnych przecież obszarach.
Nie. Nie takie powinno być powietrze, lecz takie właśnie było! Jego myśli, wola i uczucia uderzyły o niewidzialną barierę. Naparł, przełamał ją.
Mgła rozwiała się, wyparowała w upale. W odległości kilku kroków Skoczek siedział na tylnych łapach.
„Dobrze” - nadeszło przesłanie. „Uczysz się”. - Przekrzywiał łeb, zerkając na północ, jakiś niespokojny. Nagle zniknął.
Perrin złapał jego woń i podążył za nią na Drogę Jehannah. Kiedy znalazł się na miejscu, zobaczył Skoczka gnającego wzdłuż ściany dziwnej purpurowej kopuły. Wcześniej przenosili się wielokrotnie na to miejsce, żeby sprawdzić, czy kopuła - jak to miało miejsce wielokrotnie wcześniej - nie zniknęła. Teraz nadal stała.
Perrin rzucił się w pogoń za wilkiem, traktując rzecz całą jako dalszy ciąg ćwiczeń. Czy kopuła była specjalnie zaprojektowana jako klatka dla wilków? Gdyby tak wszakże było, to czemu Zabójca nie zastawił swej pułapki na zboczach Góry Smoka, gdzie z jakiegoś powodu wilki gromadziły się nadzwyczaj licznie?
Może służyła pierwotnie innemu celowi. Perrin wbił sobie w pamięć kilka charakterystycznych formacji skalnych na perymetrze kopuły, a potem dogonił Skoczka na niskiej kamiennej półce. Wilk zeskoczył z niej, rozwiewając się w powietrzu. Perrin ruszył w ślad.
W pół skoku zorientował się, dokąd wilk zmierzał, przeniósł się tam, wszystko w jednym płynnym ruchu. Pojawił się jakieś dwie stopy ponad błyszczącym błękitnym bezmiarem. Zdumiony, wpadł z pluskiem do wody.
Szaleńczo zaczął wymachiwać ramionami, upuścił młot. Skoczek stał na wodzie, na jego pysku zastygł wilczy odpowiednik grymasu dezaprobaty.
„Niedobrze” - zabrzmiało w przesłaniu. „Wciąż musisz się uczyć”.
Perrin wypluł wodę z ust.
Morze w jednej chwili zaczęło się burzyć, jakby nadciągał gwałtowny sztorm, Skoczek jednak z całkowitą pogodą unosił się, siedząc na toczących się pod nim falach. Znowu zerknął na północ, po chwili spojrzał na Perrina.
„Boisz się wody, Młody Byku”.
- Po prostu mnie to zaskoczyło - wykrztusił Perrin, mozolnie utrzymując się na wodzie.
„Dlaczego?”.
- Ponieważ się nie spodziewałem!
„A dlaczego się czegoś spodziewać?” - przesłał zdziwienie Skoczek. „Kiedy ścigasz ofiarę, może trafić w każde miejsce”.
- Wiem. - Perrin zakaszlał. Potem zacisnął zęby i wyobraził sobie, że stoi na wodzie jak Skoczek. Na całe szczęście udało się: uniósł się nad wodę i stanął na falach. Wrażenie było dziwne, morze kołysało się pod nim jak napięte płótno.
„Tak nie pokonasz Zabójcy” - przesłał Skoczek.
- Wobec tego będę się dalej uczył - odparł Perrin.
„Nie zostało wiele czasu”.
- Będę się uczył szybciej.
„Dasz radę?”.
- Nie mamy innego wyboru.
„Możesz uniknąć walki”.
Perrin pokręcił głową.
- Czy uciekamy przed naszą ofiarą? Zmierzę się z nim, tylko muszę się przygotować.
„Jest sposób”. - Od wilka biła woń niepokoju.
- Zrobię, co będzie trzeba.
„Za mną”. - Skoczek zniknął, a Perrin podążył za nim, śladem nieoczekiwanej woni: śmieci i błoto, spalone drzewo i węgiel. Ludzie.
Przeniósł się w inne miejsce i znalazł na dachu budynku znajdującego w Caemlyn. Bawił w tym mieście tylko raz, i to krótko, tak więc teraz widok pięknego Wewnętrznego Miasta - starożytnych budowli, kopuł i iglic wieńczących wzgórze niczym majestatyczne sosny wznoszące się na szczycie góry - zaparł mu na chwilę dech w piersiach. Znajdował się niedaleko starych murów obronnych, za którymi rozciągało się Nowe Miasto.
Skoczek siedział obok niego i też przyglądał się wspaniałej zabudowie. Mówiono, że za jej większość odpowiadają mularze Ogirów. W obliczu tak majestatycznego piękna Perrin z łatwością dałby wiarę tym opowieściom. Mówiono też, że Tar Valon jest jeszcze wspanialsze, co jednak trudno było mu sobie wyobrazić.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał.
„Tutaj śnią ludzie”.
I w świecie jawy faktycznie tak było. Natomiast wilczy sen był pusty. Mimo szalejącej nad głowami burzy, jasno było dostatecznie, żeby uznać, iż jest dzień i na Perrinie dziwne wrażenie sprawiały puste ulice. Gdzie kobiety wracające z targu? Szlachta na koniach? Wozy z beczułkami, ale i worami ziarna? Bawiące się dzieci, kieszonkowcy, robotnicy kładący bruk, przedsiębiorczy handlarze, sprzedający im wszystkim mięsne paszteciki?
Zamiast tego były tylko znaki. Cienie. Upuszczona chusteczka pośrodku ulicy. Drzwi w jednej chwili otwarte, w następnej zamknięte. Zgubiona podkowa w błocie uliczki. Wszystko tak, jakby właśnie ludzie zniknęli, porwani przez Pomora czy jakieś inne stwory z opowieści bardów.
Na mgnienie u jego stóp pojawiła się kobieca postać. Ubrana była w świetną suknię w barwach zieleni i złota. Oczyma zaszłymi mgłą patrzyła przez chwilę w głąb ulicy, po czym zniknęła. W wilczym śnie ludzie od czasu do czasu się pojawiali. Perrin domyślił się, że dzieje się to przez sen, jako część ich normalnych marzeń sennych.
„To miejsce - rzekł Skoczek - nie jest tylko dla wilków. Jest dla wszystkich”.
- Dla wszystkich? - zdziwił się Perrin, siadając na dachówkach.
„Wszystkie dusze znają to miejsce” - potwierdził Skoczek. „Pojawiają się tutaj, kiedy są w stanie go dosięgnąć”.
- Kiedy śnią.
„Tak” - potwierdził Skoczek, kładąc się obok niego. -”Ludzkie sny-strachy mają wielką siłę. Ogromną. Czasami te sny-strachy przychodzą tutaj”. - W tym przesłaniu pojawił się gigantyczny wilk, wielki jak dom, który odrzucał na boki mniejsze wilki, próbujące go kąsać. Otaczała go woń grozy i śmierci. Był niczym… senny koszmar.
Perrin powoli pokiwał głową.
„Wiele wilków padło ofiarą atencji tych snów-strachów. Najczęściej pojawiają się tam, gdzie ludzie, ale później sen potrafi żyć już bez tego, który go wyśnił”.
Skoczek spojrzał Perrinowi w oczy.
„Polowanie na sny-strachy da ci siłę. Ale możesz zginąć. To bardzo niebezpieczne”.
- Nie mam czasu, żeby się troszczyć o własne bezpieczeństwo - powiedział Perrin. - Bierzmy się do roboty.
Skoczek nawet nie zapytał, czy jest tego pewny. Zeskoczył na ulicę, a Perrin poszedł w jego ślady, lądując po chwili miękko na ulicy.
- Gdzie ich szukać? - zapytał Perrin.
„Węsz strach” - przesłał Skoczek. - „Grozę”.
Perrin zamknął oczy, głęboko wciągnął powietrze. Podobnie jak drzwi w wilczym śnie potrafiły być w jednej chwili otwarte, a w drugiej zamknięte, tak czasami dawało się wywęszyć rzeczy, które w jednej chwili były, a w drugiej ich nie było. Nadgniłe zimowe ziemniaki. Łajno przechodzącego konia. Ciasto w piecu.
Kiedy otworzył oczy, oczywiście żadnego ze źródeł tych zapachów w pobliżu nie było. Tak naprawdę w ogóle ich tu nie było, to znaczy były, tylko że nie całkiem. Mogłyby być.
„Tam” - powiedział Skoczek i zniknął. Perrin poszedł za nim i natychmiast pojawił się obok wilka przed wejściem w wąską uliczkę. W jej przestrzeni było trochę zbyt ciemno, żeby przypisać to wyłącznie naturalnym przyczynom.
„Właź” - nakazał Skoczek. -”Za pierwszym razem nie wytrwasz długo. Przyjdę po ciebie. Pamiętaj, tego nie ma. To nieprawda”.
Trochę spłoszony, ale zdeterminowany Perrin ruszył w głąb uliczki. Ściany domów po jej obu stronach były czarne, jakby pomalowane. Tylko, że… na świecie nie było czarnej farby, która tak pochłaniałaby światło. Czy to kępka trawy pod stopą? Niebo nad głową już nie kipiało. Zdało mu się, że widzi prześwitujące gwiazdy. Blady księżyc, zdecydowanie zbyt wielki, wzeszedł znienacka spowity w woal chmur. Ronił srebrną poświatę, zimną jak lód.
Znienacka zorientował się, że jest już poza miastem. Przestraszony rozejrzał się dookoła i zobaczył las. Drzewa miały grube pnie i należały do gatunku, którego nie potrafił rozpoznać. Nagie gałęzie, kora lśniąca delikatnie szarym blaskiem odbitego widmowego światła nad głową i wyglądająca niczym kość.
Trzeba wracać do miasta! Jak najdalej od tego okropnego miejsca. Zawrócił.
Coś rozbłysło pośród nocy. Odwrócił się ponownie.
- Kto tam jest? - krzyknął.
Z mroku w szaleńczym pośpiechu wypadła jakaś kobieta. Odziana była w powłóczystą białą szatę, przejrzystą jak gaza, za plecami powiewały jej długie czarne włosy. Zobaczyła go i zamarła, po chwili odwróciła się z widocznym zamiarem ucieczki w przeciwną stronę.
Perrin nie pozwolił jej na to. Chwycił za rękę i przyciągnął do siebie. Zaczęła się szarpać, stopami ryła bruzdy w ciemnym gruncie. Dyszała ciężko. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Pachniała szaleństwem.
- Muszę się dowiedzieć, jak się stąd wydostać! - z naciskiem powiedział Perrin. - Musimy wracać do miasta.
Spojrzała mu w oczy.
- Nadchodzi - wysyczała. Wyrwała dłoń z jego uścisku i zniknęła w nocy. Ciemność ogarnęła ją niczym całun. Perrin dał krok naprzód, trzymając rękę wyciągniętą przed siebie.
Zza pleców dobiegł go jakiś odgłos. Odwrócił się powoli i zobaczył coś niesamowitego. Górujący nad nim cień, który pochłaniał światło. Obecność istoty zdawała się odbierać oddech, dławić wszelkie życie i wolę.
Istota wyprostowała się i dzięki temu stała jeszcze wyższa. Wyższa od drzew - przygarbiony potwór z rękoma grubymi jak beczki, z twarzą i ciałem skrytym w cieniach. Otworzył ciemnoczerwone oczy i było to tak, jakby dwa wielkie węgle zajęły się ogniem.
„Muszę walczyć!” - pomyślał Perrin i w jego dłoni pojawił się młot. Dał krok naprzód, potem się zawahał. Światłości! Ten stwór był niewyobrażalnie wielki. Nie da się z nim walczyć, przynajmniej nie w otwartym boju. Trzeba się schować.
Odwrócił się i pobiegł przez nieprzyjazny las. Stwór ruszył za nim. Słyszał, jak przedziera się przez las z trzaskiem łamanych gałęzi, pod ciężkimi krokami trzęsła się ziemia. Przed sobą Perrin zobaczył tamtą kobietę. Jej ucieczkę spowalniała cienka biała szata, wplątująca się w gałęzie.
Stwór człapał z tyłu. Przecież zje go, pochłonie, unicestwi!
Perrin krzyknął do kobiety, sięgnął w jej stronę dłonią. Obejrzała się przez ramię i w tym momencie potknęła.
Perrin zaklął. Podbiegł, pomógł jej wstać. Ale stwór był już tak blisko!
A więc walka. Serce biło mu w piersiach w szybkim rytmie lerki dziobiącej drzewo. Odwrócił się, w spoconych dłoniach ściskając stylisko topora, żeby stawić czoło bestii. Stanął między nią a kobietą.
Stwór jeszcze bardziej się wyprostował, stając omalże niepojęty w swym ogromie - czerwone oczy płonęły ogniem. Światłości!
Przecież nie mógł walczyć z czymś takim? Trzeba jakoś zniwelować jego przewagę…
- Co to jest? - desperacko zapytał kobietę. - Dlaczego nas ściga?
- To on - syknęła w odpowiedzi. - Smok Odrodzony.
Perrin zamarł. Smok Odrodzony. Ale… przecież Smok Odrodzony to Rand.
„To koszmar senny” - napomniał się w myślach. „Nic z tego nie jest realne. Nie mogę sobie pozwolić, żeby w nim ugrzęznąć”. Ziemia zadrżała, jęknęła jakby. Czuł żar dobywający się z oczu potwora. Za jego plecami rozległy się odgłosy towarzyszące ucieczce kobiety. Zostawiła go.
Perrin stanął mocno na nogach, mimo iż drżały. Każdy zmysł podpowiadał mu, żeby uciekać. Ale nie. Walczyć też nie będzie. Po prostu nie przyjmie do wiadomości, że potwor jest czymś rzeczywistym.
Rozległo się wycie wilka i po chwili na polanie pojawiła się jego sylwetka. Sama jego obecność z pozoru płoszyła ciemność. Stwór tymczasem nachylił się nad Perrinem, sięgnął mocarną dłonią, jakby chciał go zmiażdżyć.
Znajdował się znowu w uliczce.
W Caemlyn.
To nie było realne.
„Nie było”.
Otaczająca ich ciemność zaczęła się rozpraszać. Gigantyczna sylwetka utkana z mrocznych cieni skręciła się w powietrzu niczym wyżymane płótno. Księżyc zniknął. Pod stopami pojawił się spłachetek czysto miejskiego terenu - zabłocona, zdeptana ziemia uliczki.
I wtedy, w jednej chwili koszmar rozwiał się. Perrin znowu znajdował się w uliczce, Skoczek stał u jego boku. Wokół ani śladu lasu czy monstrualnego stworzenia, które komuś mogłoby się wydawać Smokiem Odrodzonym.
Perrin wypuścił długo wstrzymywany oddech. Pot ściekał mu z czoła. Już uniósł dłoń, żeby go obetrzeć, ale zawahał się i ostatecznie usunął siłą woli.
Skoczek zniknął. Perrin ruszył za nim. Znaleźli się na tym samym dachu, co wcześniej. Usiadł. Na samo wspomnienie tamtego cienia robiło mu się zimno.
- Wydawał się taki prawdziwy - mruknął. - Jakaś część mnie wiedziała, że to koszmar senny. Ale nic nie mogłem poradzić na to, że reszta pragnęła walczyć lub uciekać. A kiedy brałem się do jednego lub drugiego, on stawał się silniejszy, nieprawdaż? Ponieważ tym samym dodawałem mu realności?
„Tak. Nie powinieneś wierzyć w to, co widzisz”.
Perrin pokiwał głową.
- Była tam jedna kobieta. Też część snu? Też nieprawdziwa?
„Tak”.
- Może to ona wyśniła ten sen - zadumał się Perrin. - Ona pierwotnie miała ten koszmar, a potem została przezeń pochwycona i ugrzęzła w Świecie Snów.
„Śniący nie zostają tutaj długo” - przesłał Skoczek. Dla niego był to koniec dyskusji. „Byłeś silny, Młody Byku. Dałeś radę”. - W bijącej od niego woni dawało się wyczuć dumę.
- Pomogło mi, kiedy nazwała stwora Smokiem Odrodzonym. Wtedy zrozumiałem, że to nie dzieje się naprawdę. Przestałem wierzyć w to, co się działo.
„Poradziłeś sobie dobrze, durny szczeniaku” - powtórzył Skoczek. - „Być może będziesz w stanie się nauczyć”.
- Tylko jeśli będę dużo ćwiczył. Musimy to powtórzyć. Znajdziesz następnego?
„Tak” - Skoczek przesłał potwierdzenie. „W pobliżu twojego rodu zawsze są koszmary. Zawsze”. -Jednak mówiąc to, znów odwrócił się ku północy. Wcześniej Perrin uznał, że uwagę Skoczka odwracają sny, ale to nie było to.
- Co tam jest? - zapytał. - Na co wciąż próbujesz zerkać?
„Nadchodzi” - przesłał Skoczek.
- Co?
„Ostatni Łów. Zaczyna się. Albo nie”.
Perrin zmarszczył brwi, podniósł się.
- Chcesz powiedzieć… teraz, w tej chwili?
„Decyzja zapadnie. Wkrótce”.
- Jaka decyzja? - Przesłania Skoczka nierzadko były mylące i trudne do zrozumienia. Światło i ciemność, pustka i ogień, chłód i okropne gorąco. Pomieszane z wilczym wyciem, zewem stada i jego siłą.
„Chodź”. - Z pyskiem zwróconym na północny wschód, Skoczek wstał.
I już go nie było. Perrin zmienił miejsce zaraz za nim i pojawili się obaj w niskich partiach zbocza Góry Smoka, obok kamiennej odkrywki.
- Światłości - szepnął Perrin, patrząc w górę z mieszaniną lęku i podziwu. Burza, która zbierała się od miesięcy, wreszcie się rozszalała. Masywne czarne czoło burzowych chmur przesłaniało niebo, zakrywając już szczyt góry. Monstrualnym wirem ciemności obracało się w powietrzu, roniąc pręgi błyskawic, uderzające w sunące wyżej chmury. Nad pozostałymi partiami wilczego snu, chmury wciąż zdawały się groźne, lecz odległe.
To był… punkt skupienia dla czegoś. Perrin potrafił to wyczuć. Odbicia jawy miały w wilczym śnie częstokroć dziwny, nieoczekiwany charakter.
Skoczek stał na skale. Na całej przestrzeni stoków Góry Smoka, Perrin wyczuwał niezliczone wilki. Było ich więcej nawet niż ostatnio.
„Czekają” - przyszło przesłanie Skoczka. „Nadchodzi Ostatni Łów”.
Kiedy Perrin sięgnął myślą poza siebie, odkrył, że w ich stronę zmierzają kolejne watahy, wciąż odległe, ale z jednym celem: Góra Smoka. Zadarł głowę i objął spojrzeniem monstrualny szczyt. Grobowiec Smoka, Lewsa Therina. Pomnik jego szaleństwa, jego porażki i równoczesnego triumfu. Jego duma i jego ofiara.
- Wilki - powiedział Perrin. - Zbierają się na Ostatni Łów?
„Tak. Jeżeli dojdzie do niego”.
Perrin odwrócił się w stronę Skoczka.
- Powiedziałeś, że tak się stanie.
„Nadchodzi Ostatni Łów”, to twoje słowa.
„Trzeba dokonać wyboru, Młody Byku. Jedna ze ścieżek wiedzie ku Ostatnim Łowom.
- A pozostałe? - zapytał Perrin.
Skoczek nie od razu odpowiedział. Najpierw zwrócił pysk w kierunku Góry Smoka.
„Inne ścieżki nie wiodą ku Ostatnim Łowom”.
- Tak, ale w takim razie ku czemu wiodą?
„Ku niczemu”.
Perrin miał właśnie zadać kolejne pytanie, gdy nagle dotarł do niego pełny sens przesłania Skoczka. „Nic” znaczyło dla wilka puste legowisko, bez szczeniąt zabranych przez myśliwych. Nocne niebo bez gwiazd. Ubywanie księżyca. Woń zastarzałej krwi, zepsutej, zaschłej, odpadającej w płatkach.
Zamknął usta. Niebo wciąż kipiało czarną burzą. Czuł ją na wietrze - woń połamanych drzew i rozrzucanej ziemi, zalanych pól i ogni od piorunów. I jak to się często zdarzało, zwłaszcza ostatnio, wonie te stawały w dramatycznej sprzeczności z otaczającym go światem. Zmysł powonienia mówił mu, że znajduje się w samym środku kroczącej katastrofy, pozostałe zdawały się przekonane, że nic się nie dzieje.
- Ta decyzja. Dlaczego nie podjąć jej od razu?
„To nie nasza decyzja, Młody Byku”.
Perrin poczuł, jak w chmurach nad głową coś go przyciąga. Mimo woli ruszył naprzód, w górę zbocza. Skoczek podskakiwał wokół niego.
„Na górze jest niebezpiecznie, Młody Byku”.
- Wiem - odpowiedział Perrin. Ale nie potrafił się zatrzymać. Zamiast tego przyspieszył, a każdy kolejny krok niósł go odrobinę dalej. Skoczek biegł już przy nim, mijając drzewa, skały, grupki przyglądających się wilków. I tak szli razem w górę, Perrin i Skoczek, aż dotarli do miejsca, gdzie nie było już drzew, a ziemia stała się zimna od mrozu i lodu.
W końcu dotarli do podstaw samej chmury. Wirując, wzbudzała w swoim wnętrzu prądy czarnej mgły. Na jej granicy Perrin zawahał się na chwilę, ale zaraz dał krok do środka. To było niczym wejście w samo centrum koszmaru. Wiatr znienacka stał się nawałnicą, powietrze zatrzeszczało od energii. Wichura ciskała liśćmi, pyłem i żwirem. Musiał osłonić dłonią twarz.
„Nie” - pomyślał.
Wokół niego powstała natychmiast niewielka sfera spokoju. Nawałnica wciąż srożyła się zaledwie kilka cali od jego twarzy. Zmagał się, żeby znowu go nie ogarnęła. Ta burza nie była koszmarem ani snem - to było coś większego i znacznie bardziej realnego. Tym razem to Perrin ze swoją oazą spokoju tworzył nierzeczywistość w obszarze realności.
Szedł dalej naprzód, wkrótce w śniegu zgubił trop. Skoczek pochylony wędrował pod wiatr, który najwyraźniej też dawał mu się we znaki. A przecież był silniejszy od Perrina - a ten ledwie potrafił utrzymać sferę spokoju wokół siebie. Obawiał się, że bez niej zostałby natychmiast pochwycony przez wiatr i ciśnięty w powietrze. Obok niego przelatywały dość grube konary, a czasami nawet niewielkie drzewa.
Skoczek zwolnił, usiadł w śniegu. Zadarł w górę łeb, zerknął w stronę szczytu.
„Nie mogę tu zostać” - przesłał. „To nie jest moje miejsce”.
- Rozumiem - powiedział Perrin.
Wilk zniknął, a Perrin podjął swą wędrówkę. Nie potrafił powiedzieć, co go tam ciągnęło, ale wiedział, że musi tam być, aby zaświadczyć. Że ktoś musi to zrobić. Wędrował więc przez czas, który zdawał się rozciągać w godziny, skupiony tylko na dwóch rzeczach: utrzymywaniu wokół siebie ochronnej sfery i stawianiu jednej stopy przed drugą.
Burza szalała coraz gwałtowniej. W pewnym momencie zrobiło się już tak źle, że o żadnej pełnej ochronie nie mogło być mowy i chodziło tylko o minimalizowanie skutków żywiołu. Dotarł do postrzępionej krawędzi w miejscu, gdzie szczyt góry został strzaskany. Ruszył wzdłuż niej, kuląc się w dzikich podmuchach wiatru, który na przemian chciał go cisnąć w przepaść z lewej lub prawej strony. Otulał się szarpanym wściekle ubraniem, zamykał oczy przed pyłem i śniegiem, w które zmieniło się powietrze.
Ale szedł wciąż dalej. Szedł na szczyt, który wznosił się przed nim, wznosił ponad zniszczone zbocze góry. Potworny maelstrom był reakcją wilczego snu na coś wielkiego i okropnego. W tym miejscu rzeczy czasami przybierały bardziej prawdziwą postać niż w świecie jawy. Burza była tu odzwierciedleniem jakiegoś wydarzenia niezwykłej wagi w świecie realnym. Nie mógł się nie zamartwiać, czy to przypadkiem nie jest coś okropnego.
Parł przed siebie, przedzierając się przez śnieg, wspinając na strome skały, odmrażając opuszki palców na zmarzniętych kamieniach. Ale przydawały się wytrwałe ćwiczenia ostatnich kilku tygodni. Przeskakiwał przepaście, których nie powinien był przeskoczyć, wspinał się na skały, które powinny być dlań za wysokie.
Wreszcie dotarł do miejsca, z którego mógł dostrzec postać stojącą na samym szczycie poszarpanego, złamanego wierzchołka góry. I szedł dalej. Ktoś musiał tu być, żeby zobaczyć wszystko. Ktoś musiał tu być, kiedy to się stanie.
Na koniec osunął się ciężko na kolejny kamień, znajdujący nie więcej niż kilkanaście stóp od samego szczytu. Teraz rozpoznawał już tę postać. Mężczyzna stał w samym środku wietrznego wiru i patrzył na wschód, nieruchomy. Jego sylwetka była słabo widoczna i po części przeźroczysta - jeno odbicie realnego świata. Jak cień. Perrin nigdy w życiu nic takiego nie widział.
Rzecz jasna, był to Rand. Perrin od początku wiedział, że tak to się skończy. Jedną ręką przytrzymał się kamienia, na którym siedział, drugą ciaśniej otulił płaszczem. Zamrugał zaczerwienionymi oczami, podniósł wzrok. Znowu większą część uwagi musiał poświęcić na to, żeby wiatr nie porwał go w powietrze.
Znienacka uderzyła błyskawica. Po raz pierwszy, odkąd się zaczął wspinać, usłyszał grzmot. Błyskawica wygięła się w łuk ponad szczytem góry. Jej światło zalało twarz Randa. Twardą, nieruchomą twarz - jakby wyrzeźbioną z otaczającego ich kamienia. Gdzie się podziały jej łagodne rysy? Skąd tyle zmarszczek i twardych krzywizn? I te oczy, jakby wytoczone z marmuru!
Rand miał na sobie kaftan w barwach czerni i czerwieni. Kaftan był znakomicie skrojony i pięknie ozdobiony, przepasywał go pas z mieczem. Wiatr nie wywierał na nim najmniejszego wrażenia. Jego ubranie pozostawało nienaturalnie nieruchome, jak wyrzeźbiona odzież posągu. Wyrzeźbiona z kamienia. Jedynym, co się poruszało, to jego ciemnorude włosy, które wiatr porywał, szarpał, plątał.
Perrin przytulił się do skały tak mocno, jakby jego życie od tego zależało. Zimny wiatr kąsał jego policzki, palce drętwiały i tracił w nich czucie. Broda najeżona była kolcami lodu i skorupą śniegu. Wokół Randa tymczasem gromadziła się wirująca ciemność. Nie była częścią burzy, sprawiała wrażenie ciemności, która sączy się z jego wnętrza. Macki przebijały skórę Randa niczym drobne dłonie, które później odwracały się, żeby ująć go w swym uścisku. Jakby wszelkie zło nagle ożyło.
- Rand! - krzyknął Perrin. - Walcz! Nie daj się! Rand!
Wiatr porwał jego słowa, wątpił zresztą, czy Rand w ogóle by go usłyszał. Ciemność wciąż sączyła się zeń niczym płynna smoła, wypływająca przez otwory w skórze, tworząc czarne jak sadza miazmaty wokół Smoka Odrodzonego. Jeszcze kilka sekund i Perrin już nie będzie właściwie w stanie dostrzec Randa pod powłoką czerni. Ogarniała go, odcinała od świata, tłamsiła. Smok Odrodzony odszedł. Zostało tylko zło.
- Rand, proszę… - szepnął Perrin.
I wtedy - z samego środka tej czerni, z centrum burzy i nieładu - przebiła się przez zło drobna iskierka światła. Niczym płomyk świecy pośród nocy czarnej jak smoła. Iskierka wzniosła się w górę, ku odległemu niebu, niby z oddali widziana latarnia morska. Taka drobna i krucha.
Nawałnica rzuciła się na nią. Wiatr zadął, zawył i wrzasnął. Grom uderzył w szczyt skalistego wierzchołka, podrywając w górę kawałki skały, drąc ziemię. Czerń zafalowała i zaczęła pulsować.
Ale światełko wciąż świeciło.
Skorupa złej czerni pokryła się siatką pęknięć, spod której prześwitywała jasność. Kolejne pęknięcia, następne. W środku było coś silnego, gorzejącego, świetlistego.
Skorupa czerni pękła, rozleciała się na kawałki, a spod nich wychynęła kolumna światła tak jasnego, tak niewiarygodnego, że zdawało się wypalać perrinowe oczy. Niemniej nie odrywał wzroku i nie uniósł dłoni, żeby zakryć twarz przed promienistym obrazem, jaki miał przed sobą. Rand stał w powodzi światła z otwartymi ustami, którymi ciskał wyzwanie niebiosom. Promieniująca czystym światłem słońca kolumna wzniosła się w górę, srożąca się nawałnica zadrżała i całe niebo jakby się przelękło.
Burza skończyła się w jednej chwili.
Kolumna płonącego światła stała się wodospadem słonecznego blasku, który spływał w dół, opromieniając Górę Smoka. Perrin oderwał palce od skały i poruszony do głębi wpatrywał się w Randa stojącego w świetle. Od tak dawna, od tak strasznie dawna Perrin nie widział czystego słonecznego światła.
Po zboczach Góry Smoka poniosło się wilcze wycie. Było to wycie triumfu, spodziewanej chwały i zwycięstwa. Perrin też zadarł głowę do góry i zawył, na moment bez reszty stając się Młodym Bykiem. A równocześnie czuł, jak zalewająca świat kałuża słonecznego blasku powiększa się i zmywa zeń morderczy chłód. Ledwie zorientował się, gdy Rand zniknął, ponieważ słońce zostało.
Wokół Perrina zaroiło się od wilków, pojawiały się znikąd, w pół skoku. I nie przestawały skakać, trącać nosami, bawić się ze sobą, tańcząc i kąpiąc się w słonecznym blasku. Skowytały, szczekały, roztrząsały nosami płachty śniegu. Skoczek był wśród nich. Na widok Perrina uniósł się w powietrze i popłynął w jego stronę.
„Ostatni Łów się zaczyna, Młody Byku!” - krzyczał Skoczek. „Żyjemy. Żyjemy!”.
Perrin odwrócił się plecami do miejsca, gdzie jeszcze niedawno stał Rand. Gdyby tam ciemność go pochłonęła…
Ale nie pochłonęła. Uśmiechnął się szeroko.
- Nadszedł Ostatni Łów! - krzyknął do wilków. - Niech się zacznie!
Zawyły w radosnej zgodzie tak głośno, jak głośno jeszcze przed chwilą srożyła się burza.