1. Najpierw jabłka.

Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają, pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, ale nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, wokół alabastrowej iglicy zwanej Białą Wieżą zerwał się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym początkiem. W obrotach Koła Czasu nie istnieją początki ani zakończenia. Niemniej był to jakiś początek.

Chłodną bryzą wiatr tańczył wśród źdźbeł świeżej górskiej trawy, sztywnych od szronu. W tych okolicach szron zalegał jeszcze długo po brzasku, chroniła go wieczna powłoka chmur, które jak śmiertelna maska zalegały na niebiosach.

Wiatr wiał dalej, szarpiąc pasma porannej mgły, wiał na południe, przejmując dreszczem niewielkie stado tormów wypoczywających na płaskiej, porośniętej porostami granitowej półce i próżno czekających na kąpiel w świetle poranka. Wiatr owiał półkę, a potem sfrunął w dół zbocza, ścigając się sam ze sobą wśród porastających je karłowatych drzew mura pokrytych sznurowatą korą i porośniętych zielonymi pióropuszami grubych, do igieł podobnych liści.

U stóp wzgórza wiatr skręcił na wschód, lecąc nad połacią płaskiego terenu, oczyszczoną z drzew i krzewów żołnierskim toporem. Pole śmierci otaczało trzynaście bastionów, wysokich, wykonanych w całości z surowego czarnego marmuru o blokach nie do końca ociosanych, żeby stwarzały wrażenie pierwotnej, nie okiełznanej siły. To były wieże zbudowane wyłącznie z myślą o wojnie. Zgodnie z tradycją nie miały załogi. Lecz jak długo to potrwa, jak długo przetrwa tradycja na kontynencie ogarniętym chaosem - to się dopiero okaże.

Wiatr dalej wiał na wschód i już wkrótce nadarzyła mu się okazja zabawy wśród masztów wypalonych statków u nabrzeży Takirom. W głębi Śpiącej Zatoki wiatr minął napastników - płynęli na gigantycznych pancernikach o żaglach barwy czerwieni świeżej krwi. Zmierzali na południe, uporawszy się z krwawą robotą.

Wiatr z powrotem wrócił nad ląd, przeleciał nad dymiącymi miasteczkami i wioskami, nad drogami pełnymi wojsk i stoczniami pękającymi od wojennych okrętów. Dymy, zawołania bojowe i sztandary nad schnącą trawą, pod ponurym niebem komendanta portu.

Ludzie już nie poszeptywali z cicha, że być może zbliża się koniec czasów. Wykrzykiwali w głos swoje zrozumienie. Pola Pokoju płonęły, Wieża Kruków leżała w gruzach, a na tronie w Seandar otwarcie zasiadał morderca. Były to czasy, w których należało wziąć miecz do ręki i wybrać stronę, po której się stanie, a potem utoczyć krwi, żeby pomalowała krajobraz wieńczącą nutą.

Wiatr wył, wciąż prąc na wschód ku osławionym Szmaragdowym Klifom, a ponad nimi wyleciał nad otwarty ocean. Gdyby miał oczy i mógł obejrzeć się za siebie, zobaczyłby dymy spowijające cały kontynent Seanchan.

Potem wiał już w stałym kierunku, godzinami - zmieniając się w coś, co w innym Wieku nazywano pasatem - wślizgując się między grzywacze i ciemne, tajemnicze fale. W końcu dotarł nad drugi kontynent, tym razem spokojniejszy, lecz spokojem człowieka wstrzymującego oddech na moment przedtem, nim spadnie topór kata.

Zanim dotarł do gigantycznego masywu skalnego o strzaskanym wierzchołku, znanego jako Góra Smoka, stracił wiele ze swej siły. Znacznie łagodniejszym podmuchem owionął podstawy zboczy, a potem wielki sad jabłoni, kąpiących się w świetle wczesnego popołudnia zalewającego pożółkłe, choć jeszcze nie tak dawno zielone liście.

Wiatr przeleciał nad niskim drewnianym płotem o sztachetach przymocowanych do poprzeczek ściemniałym lnianym sznurkiem. Przy płocie stało dwóch ludzi: młodzieniec i poważny mężczyzna w jesieni życia. Starszy miał na sobie zniszczone brązowe spodnie i luźną białą koszulę z drewnianymi guzikami. Twarz była pokryta tak gęstą siecią zmarszczek, że przypominała korę drzew.

Almen Bunt nieszczególnie znał się na sadach. Cóż, na swej farmie w Andorze zdarzyło mu się posadzić jedno czy dwa drzewa. Komu nie przyda się parę drzew, żeby ocieniały stół jadalny? W dniu ślubu z Adrinne posadził dwa orzechy. Po jej śmierci często z rozrzewnieniem przyglądał się im przez okno.

Jednak opieka nad sadem była czymś zupełnie innym. Wokół niego rosło jakieś trzysta drzew. Sad należał do siostry. On bawił u niej w gościach, podczas gdy jego farmą pod Carysford zajmowali się synowie.

W kieszeni koszuli Almen miał list od synów. Rozpaczliwy list, list błagający o pomoc - której nie mógł im udzielić. Nie mógł wracać, ponieważ tutaj był bardziej potrzebny. Poza tym ostatnimi czasy dla takich jak on Andor nie był szczególnie gościnnym miejscem. Almen był człowiekiem królowej. A jeszcze nie tak dawno temu mogło to wpędzić w kłopoty równie niechybnie, co posiadanie cudzej krowy na własnym pastwisku.

- Co robimy, Almen? - zapytał Adim. - Te drzewa… Cóż, coś takiego nie powinno mieć miejsca. - Chłopak miał lat trzynaście i czuprynę złotych włosów.

Almen podrapał się po brodzie, a dokładnie po fragmencie zarostu, który jakoś mu umknął podczas golenia. Z dala zobaczył zbliżającego się Hahna, starszego brata Adima. Kiedy Almen wczesną wiosną pojawił się w ich domu, chłopak sprezentował mu na powitanie sztuczną szczękę z drewna. Zmyślny aparat, połączony drutami z otworami na tych kilka zębów, które Almenowi jeszcze zostały. Problem był tylko taki, że żując zbyt mocno, można było aparat odkształcić.

Rzędy drzew stały prosto, w idealnych odstępach od siebie. Graeger - szwagier Almena - zawsze był człowiekiem nad wyraz pedantycznym. Lecz teraz już nie żył i dlatego właśnie Almen musiał tu przybyć. Równe rzędy drzew ciągnęły się na niezmierzonej przestrzeni, pieczołowicie przycinane, nawożone i nawadniane.

A nocą wszyscy spożywali dawane przez nie owoce. Maleńkie jabłka, o średnicy niewiele większej niż kciuk mężczyzny. Tysiące. Jednej nocy skurczyły się, pomarszczyły i opadły. Cały plon na nic.

- Nie wiem, co powiedzieć, chłopcy - przyznał na koniec Almen.

- Brak ci słów? Tobie? - spytał Hahn. Brat Adima miał nieco ciemniejszą karnację, pod tym względem wdał się w matkę, poza tym był wysoki jak na swoje trzynaście lat. - Wujku, zazwyczaj usta ci się nie zamykają, niczym bardowi, który pół nocy przesiedział nad brandy! - W obecności młodszego brata Hahn lubił przybierać pozę dorosłego mężczyzny, zwłaszcza teraz, gdy stał się najstarszy w rodzinie. Jeszcze nie wiedział, że czasami dobrze jest zachować powagę.

A Almen był poważny. I zmartwiony nie na żarty.

- Ziarna zostało nam ledwie na tydzień - cicho stwierdził Adim. - Wszystko, co mamy, wzięliśmy na kredyt pod zbiory. Teraz nikt nam już nic nie da. Nikt nic nie ma.

Sad zaopatrywał w jabłka całą okolicę, połowa ludzi z wioski znajdowała w nim zatrudnienie w takiej czy innej porze sezonu. Cały ich los od niego zależał. Zapasy zostały właściwie zużyte podczas tej długiej, nienaturalnej zimy, a na dodatek jedzenie teraz psuło się szybko…

Poza tym cieniem kładł się na wszystkich wypadek, w którym zginął Graeger. Ostatnim razem widziano go, jak znikał za rogiem w miejscowości zwanej Mostem Negina, a potem słuch po nim zaginął. Kiedy ludzie poszli go szukać, znaleźli tylko poskręcane, bezlistne drzewo z białym, posiwiałym pniem, który pachniał siarką.

Tej samej nocy na drzwiach ich domu pojawił się Kieł Smoka. Ludzie w okolicy robili się coraz bardziej nerwowi. Kiedyś Almen uznałby ich wszystkich za durniów, którzy lękają się własnego cienia i pod każdym kamieniem widzą Trolloka.

Teraz… nie był już taki pewien. Zerknął na wschód, w stronę Tar Valon. Może to wiedźmy są winne zniszczonych plonów? Nie podobało mu się, że musi przebywać tak blisko ich gniazda, lecz Alysa potrzebowała pomocy.

Ścięli to drzewo, a potem spalili. Na miejskim placu wciąż jeszcze zalegał odór siarki.

- Wujku? - zapytał Hahn, a w jego głosie brzmiał niepokój. - Co… co my zrobimy?

- Ja… - Zaiste, co zrobią? - Żebym sczezł, ale uważam, że powinniśmy się wszyscy udać do Caemlyn. Pewien jestem, że nowa królowa już opanowała sytuację. Z pewnością moje kłopoty z prawem da się wyjaśnić. Kto kiedy słyszał, żeby wyznaczali cenę za głowę człowieka, za to, że dobrze mówi o swej królowej? - Zdał sobie sprawę, że gubi się w dygresjach. Chłopcy patrzyli na niego nieruchomymi oczyma. - Nie - podjął. - Żebym sczezł, chłopcy, to nie tak. Nie możemy wyjechać, musimy wziąć się do roboty. Sytuacja jest taka sama jak dwadzieścia lat temu, gdy atak spóźnionych mrozów pozbawił mnie całego pola prosa. Z tym też damy sobie radę, to jasne jak Światłość.

Same drzewa sprawiały dobre wrażenie. Nie obsiadły ich żadne owady, liście trochę zżółkły, lecz poza tym nic się nie działo. Jasne, wiosenne pąki pojawiły się późno, a jabłka dojrzewały wolno. Jednak przecież dojrzewały.

- Hahn - machinalnie wyrwało się Almenowi. - Wiesz, że topór ojca jest nieco wyszczerbiony? Może byś poszedł i go naostrzył? Ty, Adim, idź do Uso i Moora i poproś, żeby przyjechali na swoich wozach. Przejrzymy spadłe jabłka i zobaczymy, czy nie da się wybrać jakichś dobrych. Może choć dla świń się nadadzą. - Zostały im przynajmniej jeszcze dwie świnie, choć prosiaki się nie urodziły na wiosnę.

Chłopcy stali bez ruchu, z wahaniem.

- Idźcie, idźcie - popędził ich Almen. - Nie ma co się załamywać tylko dlatego, że coś się nie udało.

Posłusznie poszli. Kto ma puste ręce, ten ma i głowę pustą. Zajmą się jakąś pracą i przestaną zamartwiać o to, co będzie. On tego nie uniknie. Wsparł się na płocie, czując pod rękoma szorstką powierzchnię niewygładzonych desek. Wiatr znowu szarpnął połami jego koszuli. Adrinne zawsze przypominała mu o wsunięciu jej w spodnie, jednak teraz, kiedy jej już nie było… cóż, zawsze wolał ją w ten sposób nosić.

Niemniej posłusznie doprowadził się do porządku.

W powietrzu wisiała jakaś dziwna woń. Stęchlizny, jak w mieście. Wokół pomarszczonych odpadków, które jeszcze niedawno temu były jabłkami, zaczynały się gromadzić muchy.

Almen długo już żył na tym świecie. Nigdy nie liczył lat - tym za niego zajmowała się Adrinne. Liczba mijających dni nie była istotna. Wiedział, że widział już wiele wiosen i tego mu starczało.

Widział, jak owady obsiadały pola, widział plony zalane powodzią, spalone suszą lub zniszczone zaniedbaniem. Ale przez te wszystkie lata nie widział czegoś takiego jak to. To było coś złego. Wioska już głodowała. Mieszkańcy nie wspominali o tym głośno, zwłaszcza gdy w pobliżu były dzieci. Dorośli bez jednego słowa oddawali swoje porcje młodszym i karmiącym kobietom. Ale teraz krowom zaczynało już brakować mleka, zapasy się psuły, a plony schły.

W kieszeni miał list, z którego dowiedział się, że o jego farmę zahaczyli maruderzy. Nikomu wprawdzie nie zrobili krzywdy, niemniej zabrali całe jedzenie, aż do ostatniego skrawka. Jego synowie jedli teraz wygrzebywane z ziemi na poły dojrzałe ziemniaki, które gotowali we wrzątku. Dziewiętnaście na dwadzieścia było już zgniłych, mimo z pozoru zdrowych, zielonych liści kłębiły się w nich białe robaki.

Pobliskie wioski miały podobne kłopoty. Nigdzie żadnej żywności. Samo Tar Valon nie radziło sobie z wyżywieniem ludności miasta.

Almen powiódł wzrokiem po tych idealnie równych rzędach jabłoni i poczuł na ramionach przygniatający ciężar. Ciężar wysiłku, jakiego wymagało odeń zachowanie resztek nadziei. Ciężar oglądania siostry, która pracowała tak ciężko tylko po to, żeby wszystko zżarła zgnilizna. Te jabłka… te jabłka miały uratować wioskę i jego synów od głodu.

Zaburczało mu w brzuchu. Ostatnimi czasy burczało często.

„A więc to tak, nieprawdaż?” - pomyślał, wbijając wzrok w pożółkłą, ach, jakże żółtą, trawę u stóp. „Walka właśnie dobiegła końca”.

Zgarbił się, czując, jak ten ciężar przygina go do ziemi.

„Adrinne” - pomyślał. Przed oczyma stanęły mu czasy, gdy łatwo się śmiał, gdy łatwo przychodziło mu rozmawiać z ludźmi. Teraz czuł się zmęczony, czuł się jak nóż, który był ostrzony, ostrzony i ostrzony, póki nie został zeń tylko cienki płatek metalu. Może już czas dać za wygraną.

Poczuł coś na karku. Muśnięcie ciepła.

Zawahał się, lecz po chwili odwrócił się i spojrzał w niebo. Promienie słońca skąpały mu twarz. Aż zapomniał zmrużyć oczy - w końcu już od tak dawna nie widział słońca. Świeciło skroś wielkiej dziury w chmurach, miłe, przyjemne i ciepłe, jak piec, w którym Adrinne piekła kiedyś pękate drożdżowe chleby.

Wyprostował się, osłonił dłonią oczy. Głęboko wciągnął powietrze w płuca, poczuł w nim coś… jakby woń kwiecia jabłoni. Drgnął, obrócił się na pięcie.

Jabłonie stały obsypane kwiatem.

To było jakieś szaleństwo. Przetarł oczy, lecz widok się nie zmienił. Drzewa były w pełnym rozkwicie, wszystkie, co do jednego, płatki bieliły się między zielonymi liśćmi. Chmara much poderwała się w powietrze, a po chwili porwał je wiatr. Sczerniałe, zgniłe jabłka na ziemi rozpłynęły się bez śladu niczym wosk w cieple płomienia. W ciągu kilku sekund ślad po nich zaginął, nie został nawet sok. Ziemia wchłonęła wszystko.

Co tu się działo? Przecież jabłonie nie powtarzają kwitnienia. Może powoli wariował?

Usłyszał ciche kroki na ścieżce wiodącej obok sadu. Almen spojrzał w tamtą stronę i zobaczył młodzieńca schodzącego w dół zbocza. Miał ciemnorude włosy i ubranie w strzępach - ubranie składało się z brązowego płaszcza o szerokich mankietach, spod którego wyzierała prosta lniana koszula. Spodnie wyraźnie wskazywały na lepsze pochodzenie, były czarne z delikatnym złotym haftem na mankietach.

- Witaj, nieznajomy - odezwał się Almen, unosząc dłoń w pozdrowieniu. Nie bardzo wiedział, co jeszcze mógłby powiedzieć, nie bardzo wierzył, że naprawdę widzi to, co ma przed oczami. - Może… może zgubiłeś się na tych wzgórzach?

Tamten zatrzymał się, gwałtownie odwrócił w jego stronę. Najwyraźniej zaskoczył go widok Almena. Ten tymczasem zobaczył kikut lewej ręki tamtego i wzdrygnął się.

Nieznajomy potoczył wokół wzrokiem, w końcu odetchnął głęboko.

- Nie. Nie zgubiłem się. W końcu się odnalazłem. Choć wydaje mi się, że minęły już lata, odkąd po raz ostatni widziałem przed sobą drogę.

Almen podrapał się po policzku. Zaklął w myślach, wyczuwszy pod palcami kolejny niewygolony fragment zarostu. Rano ręce tak mu się trzęsły, że właściwie w ogóle nie powinien był brać do ręki brzytwy.

- Wydaje ci się, że się nie zgubiłeś? Synu, tą ścieżką dojdziesz tylko na zbocza Góry Smoka. Jeżeli miałeś nadzieję zapolować, to wiedz, że wszelką zwierzynę dawno tu wytrzebiono. A poza tym nie ma tam czego szukać.

- Nie powiedziałbym - sprzeciwił się nieznajomy, zerkając za siebie przez ramię. - Zawsze można coś znaleźć, pod warunkiem że szuka się odpowiednio wytrwale. Byle tylko nie trwało to zbyt długo. W końcu trzeba podjąć decyzję, inaczej można zgubić samego siebie. Równowaga, to jest najważniejsze.

Almen zaplótł ramiona na piersiach. Słuchając nieznajomego, miał wrażenie, jakby każdy z nich toczył inną rozmowę. Może rozmawiał z lekko pomylonym? Jednak coś mówiło mu, że tak nie jest. Coś w sposobie, jak tamten się trzymał, w spokojnym, a jednocześnie przenikliwym spojrzeniu. W jego obecności miał ochotę odruchowo otrzepać koszulę, wyprostować się z godnością.

- Znamy się? - zapytał w końcu, ponieważ znienacka stojący przed nim młodzieniec zdał mu się odlegle znajomy.

- Tak - rzekł tamten. Potem skinieniem głowy wskazał sad. - Zwołaj ludzi i zbierzcie te jabłka. Przydadzą się w dniach, które mamy przed sobą.

- Jabłka? - zdziwił się Almen i odruchowo odwrócił głowę. - Ale… - Zamarł. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem świeżo dojrzałych, czerwonych owoców. Natomiast płatki kwiatów, które widział jeszcze przed momentem, jak śnieg zaścielały teraz ziemię białym dywanem.

Jabłka wydawały się jarzyć wewnętrznym blaskiem. Na każdym drzewie wisiały nie dziesiątki, lecz setki owoców. Na zdrowy rozum więcej, niż drzewo mogłoby udźwignąć - a każde idealnie dojrzałe.

- Chyba wariuję - oznajmił Almen, zwracając się z powrotem do nieznajomego.

- To nie ty wariujesz, przyjacielu - odparł nieznajomy - lecz cały świat. Jak najszybciej zbierzcie te jabłka. Moja obecność przez jakiś czas go powstrzyma… tak mi się przynajmniej wydaje… A cokolwiek zbierzecie, póki tu jestem, będzie bezpieczne od jego dotyku.

Ten głos… Te oczy niczym szare klejnoty, oszlifowane i osadzone w twarzy.

- Wiem, kim jesteś - rzekł Almen, wspomniawszy parę dziwnych chłopców, których kiedyś, tyle już lat temu, podwiózł swoim wozem. - Światłości! To ty, nieprawdaż? To o tobie mówią wszyscy?

Młodzieniec spojrzał Almenowi głęboko w oczy. Pod jego spojrzeniem stary poczuł się dziwnie spokojny.

- Możliwe - odparł. - Ludzie dużo o mnie mówią. - Po czym uśmiechnął się, odwrócił i ruszył swoją drogą po ścieżce.

- Zaczekaj - szepnął Almen i uniósł dłoń, jakby chciał zatrzymać człowieka, który mógł być tylko Smokiem Odrodzonym. - Dokąd idziesz?

Tamten obejrzał się, jego usta skrzywiły się nieznacznie.

- Zrobić coś, co odkładałem już nazbyt długo. Wątpię jednak, żeby miała być zadowolona ze słów, które ode mnie usłyszy.

Almen opuścił dłoń. Stał i przyglądał się nieznajomemu, jak idzie wąską ścieżką między płotami dwóch sadów jabłoniowych, których gałęzie przyginał do ziemi ciężar czerwonych owoców.

Przez moment zdawało mu się, że dostrzega coś, co otacza tamtego. Jakby światło w powietrzu, zlewającym się i płynnym. Patrzył, póki tamten nie zniknął mu z oczu. Następnie biegiem ruszył do domu Alysy. Zastarzały ból w biodrze zniknął bez śladu, zdawało mu się, że może przebiec naraz dziesięć lig. W połowie drogi napotkał Adima, który z dwoma robotnikami zmierzał w stronę sadu. Zatrzymał się, zadyszany, a oni wbili weń zaniepokojone spojrzenia.

Niezdolny zaczerpnąć tchu, Almen ręką wskazał na sad. Nawet z tej odległości jabłka były widoczne: czerwone kropki, jak piegi na tle zielonych liści.

- Co jest? - zapytał Uso, pocierając dłońmi pociągłą twarz.

Moor zmrużył oczy, a potem rzucił się biegiem w stronę sadu.

- Zwołaj wszystkich - wykrztusił wreszcie Almen. - Wszystkich z wioski, ze wszystkich pobliskich wiosek, wędrowców z drogi Shymana. Wszystkich. Niech tu biegną i zbierają.

- Co zbierają? - zdziwił się Adim, marszcząc czoło.

- Jabłka - wyjaśnił Almen. - A co innego ma rosnąć na jabłoniach! Słuchaj, zanim dzień dobiegnie końca, musimy zerwać wszystkie, co do jednego. Rozumiesz? Biegnij! Niech się wszyscy dowiedzą! Zbiory jednak będą!

Oczywiście, najpierw pobiegli, żeby zobaczyć jabłka. I trudno było ich winić. Almen natomiast ruszył w stronę wioski, a po drodze po raz pierwszy od dawna widział pod nogami trawę jakby znacznie zdrowszą i bardziej zieloną.

Nie przestawał oglądać się na wschód. Czuł, jakby coś ciągnęło jego oczy w tamtą stronę. Jakby jego samego ciągnęło w kierunku, w którym zniknął nieznajomy.

„Najpierw jabłka” - napomniał się w myślach. A potem… cóż, się zobaczy.

Загрузка...