25. Powrót do Bandar Eban.

Rand nie zapowiedział swego i Min przybycia do Bandar Eban. Po prostu w pewnej chwili wyszli z bramy w przestrzeń wąskiej alejki. Towarzyszyły im dwie Panny - Lerian i Heidie - a za nimi podążał Naeff, wysoki Asha’man o wydatnym podbródku.

Panny natychmiast pobiegły do wylotu alejki i podejrzliwie wyjrzały na miasto. Rand podszedł do nich, położył dłoń na ramieniu Heidie, uspokajając szczupłą wojowniczkę, wyraźnie zdenerwowaną szczupłością straży przybocznej Car’a’carna. Ubrany był w swój brązowy płaszcz.

W odpowiedzi na przybycie Randa do miasta, kryjąca je szczelnie warstwa chmur natychmiast zaczęła się rozpraszać. Min wystawiła twarz do słońca. W alejce śmierdziało strasznie - odchodami i starymi śmieciami - zaraz jednak powiała ciepła bryza, płosząc przynajmniej część tych woni.

- Mój Lordzie Smoku - odezwał się Naeff. - Nie podoba mi się to. Powinieneś być lepiej strzeżony. Pozwól nam wrócić po większą…

- Nic mi nie będzie, Naeff- zapewnił go Rand.

Odwrócił się ku Min, wyciągając ku niej dłoń.

Podeszła bliżej, ujęła ją. Naeff i Panny Włóczni mieli rozkazy, aby trzymać się w pewnej odległości i nie przyciągać uwagi.

W tej samej niemalże chwili, gdy wyszli na jeden z charakterystycznych dla stolicy Arad Doman drewnianych chodników, Min wzdrygnęła się i przyłożyła dłoń do ust. Przecież od opuszczenia miasta przez Randa minęło tak niewiele czasu… Jakim sposobem wszystko mogło się tak szybko zmienić?

Ulice były pełne chorych, brudnych ludzi - kulili się pod ścianami, leżeli zawinięci w koce. Na chodnikach prawie nie było miejsca, żeby przecisnąć się obok. Min i Rand musieli zejść w błoto. Wokół rozlegały się pokasływania i jęki. Jak wkrótce zrozumiała, smród nie był wyłączną własnością alejki, z której wyszli. Całe miasto śmierdziało. Charakterystyczne flagi, które kiedyś stanowiły ozdobę właściwie każdego budynku, dziś zniknęły - zerwane i podarte na zaimprowizowane koce lub opał.

Zresztą większość budynków ziała otworami wybitych okien, prawowici właściciele uciekli, na klatkach schodowych i na piętrach koczowali dzicy lokatorzy, Kiedy Min i Rand mijali ich, odwracali się i wodzili za nimi wzrokiem. Niektórzy sprawiali wrażenie obłąkanych. Inni głodnych. I groźnych. Sporo było wśród nich Domani, ale chyba równie wielu miało jaśniejszą skórę. Zapewne uchodźcy z Równiny Almoth lub Saldaei. Mijając grupkę młodych zbirów, skupionych u wylotu kolejnej alejki, Min poluzowała nóż w rękawie. Być może Naeff miał rację. Okolica nie wydawała się bezpieczna.

- W podobny sposób przeszedłem się ulicami Ebou Dar - cicho powiedział Rand. Nagle dotarło do niej, jaki odczuwa ból. Miażdżące poczucie winy, bardziej nawet męczące od ran w boku. - Po części to właśnie spowodowało, że się zmieniłem. Mieszkańcy Ebou Dar wydawali mi się szczęśliwi, nikt tam nie był głodny. W niczym nie przypominali tych tutaj. Seanchanie potrafią lepiej rządzić niż ja.

- Ran, przecież nie jesteś za to odpowiedzialny - zaprotestowała Min. - Nie było cię tu, nie mogłeś…

Wyczuła, jak targający nim ból robi się coraz silniejszy, i zrozumiała, że to nie były właściwie słowa.

- Tak - odpowiedział stłumionym głosem. - Nie było mnie tu. Opuściłem to miasto, kiedy zrozumiałem, że nie stanie się narzędziem, jakiego potrzebowałem. Zapomniałem, Min. Zapomniałem, o co w tym wszystkim chodzi. A Tam miał jak zawsze rację. Mężczyzna musi wiedzieć, dlaczego walczy.

Rand odesłał ojca do Dwu Rzek - dając mu za towarzystwo jednego Asha’mana - żeby poczynili na miejscu odpowiednie przygotowania do Ostatniej Bitwy.

W łączącej ich więzi zobowiązań wyczuła nagle falę wszechogarniającego zmęczenia. Rand zachwiał się i potknął. Musiał usiąść na stojącej w pobliżu skrzyni. Miedzianoskóry urwis przyglądał mu się bacznie z pobliskiej bramy. Nieopodal od głównej ulicy odchodziła boczna. Tam nie kłębiła się ludzka ciżba - przy zakręcie stali brutalnie wyglądający mężczyźni z pałkami w dłoniach.

- Panowanie w mieście obejmują gangi - cichym jak przedtem głosem kontynuował Rand. Zgarbiony siedział na skrzyni. - Bogaci wynajmują silnych, żeby ich chronili, żeby odpędzali tych, którzy chcieliby zabrać im ich dobra. Ale teraz, tutaj nie chodzi już o złoto czy klejnoty. Chodzi tylko o jedzenie.

- Rand - zaczęła, przyklękając obok niego. - Nie możesz…

- Wiem, że muszę iść wciąż naprzód - odpowiedział Rand - ale boli mnie, gdy patrzę na to, co uczyniłem, Min. Zmieniając się w stal, odsunąłem od siebie wszystkie uczucia. Gdybym pozwolił sobie znowu na życzliwość dla innych, na śmiech, musiałbym zmierzyć się również z konsekwencjami wszystkich moich porażek.

- Rand, widzę, jak otacza cię słoneczna poświata.

Spojrzał na nią, a następnie uniósł wzrok w niebo.

- Nie ta, nie to słońce - szepnęła Min. - Mówię o wizji. Widzę w niej czarne chmury, które odpędzają promienie słońca. Widzę ciebie, jak z lśniącym białym mieczem stajesz przeciwko czarnemu mieczowi, którym włada ciemność bez twarzy. Widzę drzewa, które znowu są zielone, które znowu owocują. Widzę pola pełne zdrowych, bujnych plonów. - Zawahała się na krótki moment. - Widzę Dwie Rzeki, Rand. Widzę gospodę i znak Smoczego Kła wyryty na jej drzwiach. Ale znak, który już nigdy nie będzie symbolem mroku i nienawiści. A stanie się symbolem triumfu i nadziei.

Znów na nią spojrzał.

Tymczasem Min kątem oka pochwyciła jakiś ruch. Odwróciła się ku ludziom siedzącym na ulicy i zamarła. Nad każdym zobaczyła obraz wizji. Tyle wizji naraz było czymś niesłychanym - jarzyły się światłem nad głowami chorych, słabych, opuszczonych.

- Nad głową tego mężczyzny widzę srebrny topór - powiedziała, wskazując na brodatego żebraka leżącego pod ścianą, z podbródkiem spuszczonym na piersi. - Na polach Ostatniej Bitwy będzie jednym z dowódców. Tamta kobieta, tam… o ta, kuląca się w cieniu… trafi na nauki do Białej Wieży i zostanie Aes Sedai. Widzę migoczący obok niej Płomień Tar Valon i wiem, co oznacza. A tamten człowiek, który wygląda jak prosty uliczny zbir? On uratuje jej życie. Wiem, że nic na to nie wskazuje, ale będzie walczył. Wszyscy będą. Widzę to!

Objęła spojrzeniem Randa, ujęła go za rękę.

- Odzyskasz siły, Rand. Uda ci się. Poprowadzisz tych ludzi. Wiem to.

- Widziałaś to? - zapytał. - W wizji?

Pokręciła głową.

- Nie musiałam. Wierzę w ciebie.

- Omalże cię nie zabiłem - wyszeptał. - Kiedy patrzysz na mnie, widzisz twarz mordercy. Czułaś moje ręce, zaciskające się na twoim gardle.

- Co? Oczywiście, że tak nie jest! Rand, spójrz mi w oczy. Przecież wiesz, co czuję, wiesz przez więź. Naprawdę znajdujesz we mnie choćby cień zwątpienia lub lęku?

Z najwyższą uwagą wpatrywał się w jej oczy, zaglądał głęboko. Nie uciekła spojrzeniem. Przecież stać ją było, żeby wygrać walkę na spojrzenia z pasterzem.

Wyprostował się.

- Och, Min. Co ja bym zrobił bez ciebie?

Parsknęła.

- Przecież stoją za tobą królowie i wodzowie Aielów. Aes Sedai, Asha’mani, ta’veren. Na pewno sobie poradzisz.

- Nie - sprzeciwił się. - Jesteś dla mnie ważniejsza od nich. Przypominasz mi, kim jestem. Poza tym myślisz jaśniej niż wszyscy ci, którzy chcą się mienić moimi doradcami. Gdybyś tylko chciała, mogłabyś być królową.

- Ale chcę tylko ciebie, mój brutalu.

- Dziękuję ci. - Zawiesił głos. - Chociaż mogłabyś mnie tyle nie wyzywać.

- Życie jest okrutne, no nie?

Uśmiechnął się. Potem wstał, głęboko zaczerpnął tchu. Poczucie winy wciąż w nim było, lecz jakoś nad nim zapanował, tak jak panował nad bólem. Siedzący w pobliżu uchodźcy zerkali na niego. Rand podszedł do brodatego wyrzutka, na którego Min wskazała wcześniej - tamten siedział z nogami w kałuży błota.

- Ty - odezwał się do Randa - ty nim jesteś. Smok Odrodzony.

- Tak - potwierdził Rand. - A ty byłeś żołnierzem…

- Ja… - Spojrzenie tamtego zagubiło się gdzieś w oddali. - W innym życiu, tak. Byłem Królewskim Gwardzistą, zanim król został porwany, zanim dowództwo przejęła lady Chadmar, tylko po to, żeby nas rozpędzić. - Kiedy wspominał dawne dni, jego oczy zdawały się ronić zmęczenie.

- Świetnie - powiedział Rand. - Musimy zaprowadzić porządek w tym mieście, kapitanie.

- Kapitanie? - zdumiał się tamten. - Ale ja… - Przekrzywił głowę. Potem wstał, niezdarnie otrzepał się z brudu. Nagle jakby się zmienił - mimo poszarpanej odzieży i skołtunionej brody można było wyczuć w nim cień żołnierskiej postawy, godności, honoru. - Cóż, muszę przyznać, że masz rację. Ale to nie będzie łatwe. Ludzie mrą. z głodu.

- Tym to już ja się zajmę - zapewnił go Rand. - Chciałbym, żebyś odszukał swoich ludzi.

- Ostatnio jakoś nie bardzo ich widuję… Nie, czekaj. Tam stoją Votabek i Redbord. - Machnął dłonią w kierunku dwóch zbirów, których Min dostrzegła wcześniej.

Zawahali się, ale w końcu podeszli bliżej.

- Durnham? - zapytał jeden z nich. - O co tu chodzi?

- Nadszedł czas, żeby skończyło się bezprawie panujące w mieście - wyjaśnił Durnham. - Zabierzemy się do przywracania ładu i porządku. Lord Smok powrócił.

Któryś z tamtych splunął na bok. Zwalistej postury, miał kręcone czarne włosy, miedzianą skórę Domani i cienki wąsik.

- Niech sczeźnie. Opuścił nas. Nie… - Urwał, gdy zobaczył Randa.

- Wybaczcie - powiedział Rand, spokojnie patrząc mu w oczy. - Zawiodłem was. Już nigdy więcej.

Mężczyzna zerknął na swojego towarzysza. Tamten tylko wzruszył ramionami.

- Lain i tak nigdy nam nie zapłaci. Równie dobrze możemy zająć się czymś innym.

- Naeff - zawołał Rand, gestem przywołując Asha’mana. On i dwie Panny wyszli z ubocza, z którego przyglądali się całemu zajściu. - Stwórz bramę z powrotem do Kamienia. Chcę broni, zbroi i mundurów.

- Już się robi - odpowiedział Naeff. - Każę żołnierzom zabrać dodatkowe obciążenie…

- Nie - wszedł mu w słowo Rand. - Chcę tylko sprzęt. Ma trafić do tego budynku. Zrobię w środku miejsce na bramę. Ale żadnych żołnierzy. - Uniósł spojrzenie, objął nim przestrzeń ulicy. - Bandar Eban już dość się nacierpiało w rękach obcych. Od dzisiaj nie zazna już jarzma zdobywcy.

Min cofnęła się o krok i ze zdumieniem obserwowała całą sytuację. Trójka żołnierzy pospieszyła do budynku, wyganiając zeń koczujące tam sieroty. Ale i o nich nikt nie miał zamiaru zapomnieć Rand zaraz poprosił je, aby służyły mu za łączników. Zareagowały z radością. W ogóle wszyscy reagowali na Randa dobrze, wystarczyło tylko, że mu się uważniej przyjrzeli.

Ktoś mógłby w tym podejrzewać ciemną pracę Przymusu, ale Min widziała zmieniające się oblicza, iskierki nadziei, na powrót rozbłyskujące w oczach. Widzieli w Randzie coś, w co byli w stanie uwierzyć. A przynajmniej coś, w co mieli nadzieję uwierzyć.

Trzej żołnierze wysłali młodocianych łączników na poszukiwanie swoich byłych towarzyszy broni. Naeff otworzył bramę. Po paru dosłownie minutach żołnierze wyszli z budynku w srebrnych napierśnikach i prostych, czystych ubraniach w zielonych barwach. Po drodze zdążyli nawet rozczesać brody i znaleźli trochę wody do umycia twarzy. I właściwie w okamgnieniu zmienili się z żebraków w żołnierzy. Może niezbyt przyjemnie pachnących, niemniej żołnierzy.

Kobieta, na którą Min wcześniej zwróciła uwagę - ta, co do której miała pewność, iż nauczy się przenosić Moc - podeszła, żeby porozmawiać z Randem. Po chwili skinęła głową i wkrótce zapędziła okolicznych mężczyzn i kobiety, aby wiadrami nabierali wodę ze studni. Min przyglądała się temu niepewnie, póki nie zobaczyła, że woda miała posłużyć do mycia twarzy i rąk zebranych w pobliżu ludzi.

A ludzie faktycznie zaczynali się zbierać. Niektórzy z zaciekawieniem, inni z wrogością, jeszcze inni kierowani owczym pędem. Kobieta oraz jej pomocnicy wyławiali spośród nich chętnych i posyłali do pracy. Jednych na poszukiwanie rannych lub chorych, innych do noszenia mieczy i mundurów. Inna kobieta wypytywała sieroty o los ich rodziców.

Min siedziała na skrzyni, na której wcześniej siedział Rand. On tymczasem w ciągu godziny zdołał zorganizować pięciusetosobowy oddział żołnierzy, dowodzonych przez kapitana Durnhama i jego dwóch poruczników. Wielu z tej pięćsetki wciąż spoglądało na swoje czyste ubrania i srebrne napierśniki, jakby wciąż nie potrafili się otrząsnąć ze zdumienia.

Rand z wieloma wcześniej rozmawiał, przepraszał ich, jak tamtych na początku. Właśnie dyskutował z którąś z kobiet, gdy tłum za jego plecami zaczął się poruszać i rozstępować. Odwrócił się i ujrzał zbliżającego się starca, którego skórę znaczyły paskudne wybroczyny. Ludzie wyraźnie starali się trzymać od niego z daleka.

- Naeff! - zawołał Rand.

- Mój panie?

- Sprowadź tu Aes Sedai. Są tu ludzie potrzebujący Uzdrawiania. - Tymczasem kobieta, która kierowała nabieraniem wody ze studni, odprowadziła starca na bok.

- Mój panie - odezwał się kapitan Durnham, podchodząc bliżej.

Na jego widok Min aż zamrugała. Znalazł gdzieś brzytwę i zgolił brodę, spod której wyjrzał zdecydowany podbródek. Ale zostawił sobie charakterystyczny wąs Domani. Czterech ludzi towarzyszyło mu w charakterze straży przybocznej.

- Będziemy potrzebowali więcej miejsca, mój panie - powiedział Durnham. - W budynku, który wybrałeś, jest już tłoczno, a wciąż pojawiają się nowi ludzie, którzy muszą czekać na ulicy.

- Co proponujesz? - zapytał Rand.

- Doki - krótko odparł Durnham. - Panuje nad nimi jeden z miejskich kupców. Założę się, że znajdziemy tam jakieś puste magazyny. Choćby te, gdzie kiedyś przechowywano żywność, z której… hm, cóż, z której nic nie zostało.

- A kupiec, który ma tam swoją siedzibę? Co z nim?- zapytał Rand.

- Mój panie - odparł kapitan Durnham - nic, z czym byś sobie nie poradził.

Rand uśmiechnął się, potem gestem nakazał Durnhamowi, żeby zaprowadził go do portu. Po drodze wziął Min za rękę.

- Rand - powiedziała, wstając - w pierwszym rzędzie będą potrzebowali jedzenia.

- Tak - zgodził się. Spojrzał na południe, w kierunku najbliższych doków. - Z pewnością tam coś znajdziemy.

- Myślisz, że nie zostało jeszcze w całości zjedzone?

Rand nie odpowiedział. Na czele nowo utworzonej straży miejskiej - mającej już swoje barwy: zieleń i srebro - ruszyli w kierunku doków. Za nimi ciągnęła rosnącą z każdą chwilą ciżba przepełnionych nadzieją uchodźców.

Gigantyczne doki Bandar Eban należały pewnie do największych w świecie. Zajmowały położone nad zatoką południowe tereny miasta o kształcie półksiężyca. Min zaskoczył widok licznych statków stojących w porcie. Większość z nich należała do Ludu Morza.

„Zgadza się” - pomyślała. „Przecież Rand zamówił u nich żywność dla miasta.” - Ale przecież się popsuła. Pamiętała, że kiedy Rand opuszczał miasto, dotarła do niego wieść, że całość transportu prowiantu została porażona dotknięciem Czarnego.

W tle traktu wiodącego do doków zobaczyła ustawioną barykadę. Pozostałe trasy były podobnie chronione. Na widok Randa, zbliżającego się na czele swojego oddziału, zza barykady wychynęły zaniepokojone twarze umundurowanych żołnierzy.

- Zatrzymajcie się! - zawołał jakiś głos. - Nie pozwolimy… Rand uniósł dłoń, a potem machnął nią jakby od niechcenia. Barykada, zbudowana z desek i zwalonych na kupę mebli, zaskrzypiała przeraźliwie, a potem zawaliła się z łoskotem. Zza niej dobiegły krzyki, a po chwili obrońcy rzucili się do ucieczki.

Rand pozwolił barykadzie zawalić się. Potem przeszedł obojętnie obok, a Min czuła pulsujące w więzi zobowiązań jego przekonanie o słuszności podejmowanych działań. Po chwili drogę zastąpili mu obszarpańcy z pałkami. Patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczami. Rand wybrał sobie jednego z przodu i do niego się zwrócił:

- Któż wzbrania mi wejścia do doków i pragnie zatrzymać dla siebie całe jedzenie? Chętnie… porozmawiam z tym kimś.

- Mój Lord Smok? - zapytał czyjś zaskoczony głos.

Min zerknęła w bok. Wysoki chudy mężczyzna w czerwonym kaftanie Domani spieszył ku nim od doków. Pod kaftanem miał koszulę, niegdyś zapewne gładką i ozdobioną koronką, obecnie wymiętą i poplamioną. Sam wyglądał nie lepiej.

„Jak on miał na imię?” - zastanawiała się Min. „Iralin. Tak. Dokmistrz”.

- Iralin?- zapytał Rand. - Co tu się dzieje? Coś ty narobił?

- Co ja niby narobiłem?- zdumiał się tamten. - Ja tylko próbowałem powstrzymać ludzi przed rzuceniem się na te statki pełne zepsutego jedzenia! Każdy, kto je weźmie do ust, choruje i umiera. Ale ludzie nie chcą słuchać. Nie raz już w sporej sile szturmowali doki, a więc musiałem za nich podjąć decyzję. Przecież nie pozwolę, żeby się potruli.

Min nigdy jeszcze nie słyszała go mówiącego takim głosem. Zawsze wydawał jej się człowiekiem nadzwyczaj spokojnym.

- Lady Chadmar uciekła godzinę po twoim wyjeździe - opowiadał dalej Iralin. - Pozostałym członkom Rady Kupieckiej zajęło to dzień. A z kolei ten przeklęty Lud Morza nie chce odpłynąć, póki nie wyładuję ich cargo… albo póki im nie zapłacę za pozbycie się go w inny sposób. Tak więc mogłem czekać tylko na to, aż miasto zagłodzi się na śmierć, struje się zepsutym jedzeniem czy wreszcie zgorzeje w kolejnym szaleństwie buntu i śmierci. Tego właśnie tu narobiłem. A czego ty narobiłeś, Lordzie Smoku?

Rand przymknął powieki i westchnął. Nie zwrócił się do Iralina z przeprosinami, jak wcześniej do tamtych. Być może zrozumiał od razu, że na nic się nie zdadzą.

Min za to wbiła w Iralina ciężkie spojrzenie.

- On nosi na swoich barkach ciężar świata, kupcze. Nie może się zajmować każdym jednym…

- W porządku, Min - przerwał jej Rand, kładąc dłoń na jej ramieniu i otwierając oczy. - W pełni sobie na to zasłużyłem. Iralin, przed samym moim wyjazdem z miasta doniosłeś mi, że jedzenie na statkach się zepsuło. Sprawdziłeś każdą baryłkę, każdy worek?

- Sprawdziłem wystarczająco - odparł Iralin, wciąż nabrzmiałym wrogością głosem. - Kiedy otworzysz sto worków i w każdym znajdziesz to samo, domyślisz się, o co chodzi. Moja żona próbowała znaleźć jakąś w miarę pewną metodę odsiewania dobrego ziarna od zgniłego. O ile zostało jeszcze jakieś dobre.

Rand ruszył powoli w stronę statków. Iralin szedł za nim, wyraźnie skonsternowany, być może faktem, że Rand nie krzyczał nań. Min przyłączyła się do nich. W końcu dotarli do przycumowanego okrętu Ludu Morza. Stał spokojnie ze sporym zanurzeniem. Grupka Athan Miere leżała sobie na pokładzie.

- Chcę rozmawiać z waszą Mistrzynią Żagli - zawołał do nich Rand.

- To ja - odpowiedziała jedna z kobiet. Jej czarne włosy przetykały pasma siwizny, a prawą rękę zdobił wymyślny tatuaż. - Milis Din Shalada Trzy Gwiazdy.

- Dobiłem z wami targu - odpowiedział Rand - zgodnie z którym mieliście dostarczyć tu jedzenie.

- On nie chce, żeby mu je dostarczono - odparła Milis, skinieniem głowy wskazując Iralina. - Nie pozwala nam go wyładować; powiada, że jeśli go nie posłuchamy, każe do nas strzelać.

- Nie byłbym w stanie zapanować nad ludźmi - tłumaczył się Iralin. - Musiałem rozpuścić w mieście plotki, że to Lud Morza nie chce wydać jedzenia.

- Sam widzisz, ile musimy się dla ciebie nacierpieć? - zwróciła się Milis do Randa. - Powoli zaczynam mieć wątpliwości względem tego targu z tobą, Randzie al’Thor.

- Wątpisz, żem Coramoor? - zapytał Rand, spoglądając jej w oczy, a Milis miała wyraźne problemy z oderwaniem wzroku, gdy ich spojrzenia już się spotkały.

- Nie - odrzekła na koniec. - Nie, chyba tego nie potrafiłabym powiedzieć. Podejrzewam, że chciałbyś wejść na pokład „Grzywacza”.

- Jeśli się zgodzisz…

- A więc chodź.

Gdy tylko trap znalazł się na miejscu, Rand ruszył po nim. Min, Naeff i obie Panny poszli w ślad. Po chwili zdecydował się również Iralin, za nim kapitan i kilku jego żołnierzy.

Milis zaprowadziła ich na środek pokładu, skąd przez właz i po drabinie schodziło się do ładowni. Rand znowu poszedł pierwszy, ale z jedną ręką nie szło mu zbyt zgrabnie. Min znowu tuż za nim.

Do ładowni światło sączyło się przez szpary w pokładzie, padając wąskimi promieniami na niezliczone worki ziarna. Powietrze pachniało kurzem, było duszno.

- Cieszylibyśmy się, gdyby ten ładunek stąd zniknął - cicho oznajmiła Milis. - Szczury nam od tego giną.

- Można by sądzić, że się z tego ucieszycie - stwierdziła Min.

- Okręt bez szczurów jest jak ocean bez sztormów - odparła Milis. - Skarżymy się na jedne i drugie, ale załoga sarka za każdym razem, gdy ktoś znajdzie jednego martwego szkodnika.

W pobliżu miejsca, gdzie zeszli do ładowni, leżało kilka otwartych worków z ziarnem, zawartość wysypywała się na pokład. Iralin wspominał coś o próbach odsiania dobrego od zgniłego, ale Min jakoś nie potrafiła dostrzec efektów jego pracy. Wszędzie tylko pomarszczone, odbarwione ziarno.

Rand stał, gapiąc się na otwarte worki, a tymczasem Iralin zszedł do ładowni. Kapitan Durnham wraz ze swymi ludźmi ostatni zgramolił się na dół.

- Wszystko się psuje - tłumaczył Iralin. - Nie chodzi tylko o ziarno. Ludzie przecież przewożą ze wsi swoje zimowe zapasy. A tam wszystko popsute. Umrzemy i tyle. Nie dotrwamy nawet do przeklętej Ostatniej Bitwy. Nie…

- Spokojnie, Iralin - łagodnie upomniał go Rand. - Nie jest tak źle, jak ci się wydaje. - Dał krok naprzód, nachylił się nad jednym z worków i rozwiązał sznurek. Worek przewrócił się i na pokład ładowni złotą strugą wysypał się jęczmień; nie było nawet pojedynczej plamki zepsutego ziarna. Jęczmień wyglądał, jakby go przed chwilą zebrano z pola, każde ziarnko, co do jednego, pulchne i okrąglutkie.

Milis jęknęła.

- Coś ty zrobił?

- Nic - odpowiedział spokojnie Rand. - Po prostu otwieraliście niewłaściwie worki. Reszta zapasów jest w jak najlepszym porządku.

- Tak po prostu… - wyszeptał Iralin. - Przypadkiem otworzyliśmy tylko te i dokładnie te worki, w których było zepsute ziarno, i nie trafiliśmy przy tym na żaden z dobrym? To niemożliwe.

- To nie jest niemożliwe - powiedział Rand, uspokajającym gestem kładąc dłoń na ramieniu Iralina. - Po prostu skrajnie nieprawdopodobne. Dobrze sobie tu poradziłeś, Iralin. Przykro mi, że musiałem ci zwalić na głowę taki kłopot. W dowód uznania chciałbym cię powołać do Rady Kupieckiej.

Iralin zamarł z omalże rozdziawionymi ustami.

Na boku kapitan Durham, jakby niedowierzając, otworzył kolejny worek.

- To też jest dobre.

- I to też - dodał jeden z jego ludzi.

- Tu mam ziemniaki - oznajmił drugi znad beczki, do której zaglądał. - Wyglądają tak samo dobrze jak każde. Po prawdzie, to nawet lepiej. Nie są pomarszczone, czego należałoby się spodziewać o tej porze roku.

- Powiedzcie komu trzeba - zwrócił się Rand do żołnierzy. - Niech wasi ludzie zbiorą się w jednym z magazynów i urządzą tam centrum dystrybucji. To ziarno ma być dobrze strzeżone. Iralin miał rację, martwiąc się o zachowanie ludzi i obawiając zamieszek. Dlatego też nie rozdawajcie nieugotowanego ziarna, bo ludzie zaczną je gromadzić i handlować nim. Dlatego też będziemy potrzebowali kotłów i ognisk. Resztę zmagazynujcie. Ruszać się, biegiem!

- Tak jest! - odparł kapitan Durnham.

- Możecie zaufać ludziom, którzy jak dotąd przyszli pod moje skrzydła - poinformował go Rand. - Pomogą wam, nic nie ukradną. Niech zaczną rozładunek okrętów i zajmą się spaleniem zepsutych zapasów. Podejrzewam, że ocalały tysiące worków.

Spojrzał na Min.

- Chodź. Ktoś będzie musiał zorganizować Aes Sedai, żeby zajęły się Uzdrawianiem. - Zawahał się, raz jeszcze zerknął na zupełnie ogłupiałego Iralina. - Lordzie Iralin. Jesteś teraz zarządcą miasta, a Durnham jest dowódcą jego sił zbrojnych. Ich liczebność wkrótce na tyle wzrośnie, że będzie można zaprowadzić ład i porządek.

- Zarządca miasta… - zamyślił się Iralin. - Czy istniejące procedury dają ci prawo powołania mnie na to stanowisko?

Rand tylko się uśmiechnął.

- Ktoś musi to zrobić. Zamiast deliberować po próżnicy, zajmij się pracą, jest mnóstwo rzeczy do zrobienia. Zostanę tu tylko na tyle długo, żeby wstępnie ustabilizować sytuację. Dzień, może dwa.

Odwrócił się, żeby po drabinie wspiąć na pokład.

- Dzień? - wydziwiał dalej Iralin, razem z Min stojąc bez ruchu w ładowni. - Żeby ustabilizować sytuację? Tego nie da się zrobić w tak krótkim czasie. Czy może się mylę?

- Myślę, że się zdziwisz, lordzie Iralin - powiedziała Min, opierając ręce na poręczach drabiny i ruszając w górę. - Lord Smok potrafi ludzi zaskoczyć. Mnie zaskakuje każdego dnia.

Загрузка...