Elayne obracała w dłoniach niezwykły medalion, wodząc opuszkiem palca po konturach lisiego łba, który na nim wygrawerowano. Jak w przypadku nader licznych ter’angreali niełatwo było stwierdzić, z jakiego właściwie metalu został pierwotnie wykonany. Zmysły, wyczulone jej Talentem do tych spraw, podpowiadały: srebro. Niemniej nie był to żadną miarą srebrny medalion. Był z innej, zupełnie nowej substancji.
Diva Zespołu Teatralnego Szczęściarza wspinała się we właśnie śpiewanej arii na wyżyny swych umiejętności. Jej głos był naprawdę piękny: czysty i wysoki. Elayne siedziała na wyściełanym krześle po prawej stronie widowni, którą zbudowano w postaci amfiteatralnego wyniesienia tuż przed sceną, na której występowali gracze. Za sobą miała dwójkę Gwardzistów Birgitte.
W sali panował półmrok, świeciły się tylko rozsiane w alkowach ściennych, przesłonięte niebieskim szkłem filujące lampki. Jedynie scena była oświetlona rzęsiście rozstawionymi przed nią wysokimi latarniami o jasnym świetle.
Elayne ledwie zwracała uwagę na popisy na scenie. Nie raz była świadkiem wykonania Śmierci Księżniczki Walishen w klasycznej formie ballady i nie bardzo potrafiła zrozumieć, po co tworzyć rozbudowaną adaptację i rozpisywać poszczególne role dla każdego z graczy, który przedstawiał któregoś z bohaterów opowieści, skoro jeden bard swobodnie radził sobie z całością. Jednak była to ulubiona ballada Ellorien, a pochwalne plotki docierające z Cairhien na temat tych graczy - zresztą ostatniego krzyku mody w kręgach szlachty - wprawiły andorańską arystokrację w stan nerwowego podniecenia.
Stąd ten wieczór, w takiej a nie innej formie. Ellorien pojawiła się na wyraźne zaproszenie Elayne - należało podejrzewać, że po prostu była zaciekawiona. Cóż mogło skłonić Elayne do tak śmiałego działania, jak to zaproszenie? Wkrótce się dowie. Elayne miała zamiar do końca wykorzystać okazję, jaką była możliwość spotkania z Ellorien u siebie. Ale nie tak od razu. Niech się kobieta nacieszy przedstawieniem. Zresztą, z pewnością jest gotowa na coś w rodzaju politycznej zasadzki. Będzie zatem czekać, póki Elayne sama do niej nie podejdzie i nie usiądzie na krześle obok lub, ewentualnie, nie przyśle służącej z jakimś liścikiem.
Elayne jednak nie obrała żadnej z tych dróg postępowania. Zamiast tego siedziała i oglądała ter’angreal z lisim łbem. Mimo iż wykonany z pojedynczego, masywnego kawałka metalu, poszczycić się mógł misterną, wręcz artystyczną robotą. Pod palcami czuła wręcz sploty Jedynej Mocy, za pomocą których go wykonano. Subtelności i komplikacja tych splotów dalece przekraczały stosunkowo proste wzory skręconych pierścieni snu.
Próbując stworzyć kopię medalionu, robiła coś źle. W sakwie przy pasie miała efekt jednej z takich nieudanych prób. W pierwszym rzędzie kazała stworzyć kopie medalionu - tak dokładne w każdym szczególe, jak tylko jej jubilerzy byli w stanie wykonać. Choć i tak podejrzewała, że forma akurat nie ma tu znaczenia. Inna sprawa, że z jakiegoś powodu ciężar medalionu miał znaczenie, a kształt, jaki srebro przybierało - nie.
W sumie prawie jej się udało. Kopia, którą miała w sakiewce, nie działała idealnie. Słabsze sploty spływały bez wrażenia od każdego, kto trzymał ją w dłoni, ale potężniejszych z jakiegoś powodu za nic nie dawało się odbić. Dodatkowym problemem był fakt, że trzymając ją, nie można było przenosić.
A trzymany w ręku oryginał przenoszenia Mocy nie utrudniał wcale. Kiedy to odkryła, kiedy okazało się, że medalion w żaden sposób nie przeszkadza jej w tkaniu własnych splotów, z początku wpadła w euforię. Nawet ciąża i związane z nią dolegliwości poważnie utrudniały przenoszenie - co było zresztą źródłem jej niekończących się frustracji - natomiast swobodnie można było trzymać w ręku medalion i równocześnie czerpać Jedyną Moc.
Kopia nie dawała takich możliwości. To znaczy po prostu nie udało jej się stworzyć kopii idealnej. Na dodatek złego, dany jej czas kończył się. Mat wkrótce zgłosi się po medalion.
Wyjęła z sakiewki swoją kiepską podróbkę i położyła na krześle obok, po czym objęła Źródło i splotła Ducha. W tym samym momencie spojrzało na nią kilka kobiet z Rodziny, które przyglądały się przedstawieniu, siedząc na krzesłach nieco na uboczu. Większość nie zareagowała - najwyraźniej zbyt mocno pochłaniała je pieśń.
Elayne wyciągnęła dłoń w bok i dotknęła medalion. W jednej chwili jej sploty rozsypały się, a Źródło zamigotało i wymknęło się z uścisku. Zupełnie, jakby ktoś oddzielił ją od niego tarczą.
Westchnęła. Śpiewaczka właśnie dotarła do kulminacyjnego momentu swej arii. Kopia medalionu była tak bliska oryginału, a równocześnie tak frustrująco doń niepodobna. Poza tym zapewne nigdy nie nosiłaby przy sobie nic, co uniemożliwiałoby jej przenoszenie, mimo ochrony, jaką mogło zapewnić.
Z drugiej strony jej artefakt nie był całkowicie bezużyteczny. Mogła dać kopię na przykład Birgitte albo kilku wybranym dowódcom Gwardii. Zbyt wielu kopii zresztą nie należało tworzyć. Każda z nich była skuteczną bronią przeciwko Aes Sedai.
A może mogła Matowi dać kopię zamiast oryginału? Nigdy się nie zorientuje, ponieważ sam nie jest w stanie przenosić…
„Nie” - pomyślała, dławiąc w sobie pokusę, zanim zdążyła zapuścić korzenie. Obiecała, że zwróci Matowi medalion, więc tak zrobi. Nie jakąś kopię, która nie działa w połowie tak dobrze. Wsunęła oba medaliony do kieszeni sukni. Skoro już okazało się, że Mat jednak potrafi rozstać się z medalionem, być może wyperswaduje mu, żeby dał jej więcej czasu. Choć wzmianka o obecnym w mieście gholam niepokoiła ją. Co zrobić z tym stworem? Być może kopie medalionów dla najbliższego otoczenia Gwardii nie byłyby takim złym pomysłem.
Aria zakończyła się na ostatniej, wysokiej nucie, a ta po chwili przeszła w trele niczym migotanie świecy, w której kończy się knot. Wkrótce po niej i samo przedstawienie dobiegło końca. W finałowej scenie wyskoczyli z ciemności mężczyźni w białych maskach. Potem rozbłysło jaskrawe światło - ktoś podsypał coś do płomienia jednej ze stojących lamp - a kiedy przygasło, Walishen leżała martwa na scenie. Szeroki klosz jej czerwonej sukni rozpościerał się na deskach niczym kałuża krwi.
Publiczność nagrodziła graczy owacją na stojąco. W jej skład w większości wchodziła Rodzina, choć niemało było też dworzan rozmaitych Głów Domów, zaproszonych przez Elayne. Wszystko to byli jej zwolennicy. Oczywiście Dyelin, młody Conail Northan i równie młoda - lecz po dwakroć dumna - Catalyn Haevin.
Ostatnią z zaproszonych szlachcianek była Sylvase Caeren. Co o niej myśleć? Elayne pokręciła głową, nie umiejąc sobie udzielić odpowiedzi na to pytanie, wsunęła do sakiewki przy pasie podróbkę medalionu z lisim łbem i w skromny, aczkolwiek nieco afektowany sposób przyłączyła się do klaszczących. Wiedziała, że gracze będą zwracać uwagę tylko na jej reakcję. Jeżeli nie okaże im swej aprobaty, ze zmartwienia nie zasną w nocy.
Wypełniwszy ten obowiązek, udała się do pobliskiego saloniku, umeblowanego wyścielanymi fotelami o szerokich poręczach, idealnymi dla swobodnej konwersacji. Pod ścianą pomieszczenia znajdował się bar, obsługiwany przez służącego w świeżo wykrochmalonej czerwono-białej liberii. Tamten stał z dłońmi założonymi za plecy i czekał cierpliwie na przybycie gości. Ellorien oczywiście jeszcze tu nie dotarła - elementarnym obowiązkiem gościa było poczekać, aż gospodyni oddali się pierwsza. I choć stosunków Ellorien i Elayne nie można było określić mianem szczególnie dobrych, nic nie usprawiedliwiałoby takiego pokazu złych manier.
Wkrótce po tym, jak Elayne znalazła się w bocznym saloniku, pojawiła się w nim również Ellorien. Pulchna kobieta była pogrążona w lekkiej z pozoru rozmowie z jedną z Kuzynek, demonstracyjnie ignorując Głowy Domów idące obok. Po bliższym przyjrzeniu się Elayne dostrzegła, że konwersacja tamtych ma mocno wymuszony charakter. Niewykluczone, że w jej mniemaniu powinna w ogóle unikać saloniku. Podejrzewała, iż tego będzie się po niej spodziewać gospodyni, niemniej nie potrafiła sobie oszczędzić demonstracji, z której miało wynikać, że nie zmieniła zdania w kwestii Domu Trakand.
Elayne uśmiechnęła się, ale nie podeszła do tamtej. Zamiast tego powitała wchodzącą właśnie do środka Sylvase. Błękitnooka dziewczyna miała nieco pulchną figurę i byłaby mimo to nawet ładna, gdyby nie zupełnie pozbawiona wyrazu twarz. Nie jak u Aes Sedai pozbawiona emocji, ale jakiegokolwiek wyrazu. Czasami wydawało się, jakby Sylvase była manekinem krawieckim, który ktoś obnosił po świecie. Ale z drugiej strony, przy niespodziewanych okazjach, potrafiła ujawnić ukryte głębie, zaskakująco bystre myśli.
- Dziękuję za zaproszenie, Wasza Królewska Mość - bezbarwnym głosem oznajmiła Sylvase. Mówiła tak monotonnie, że zlewające się głoski tworzyły z lekka niesamowity efekt. - To było nadzwyczaj pouczające.
- Pouczające?- zdziwiła się Elayne. - Chyba organizując je, miałam nadzieję, że przedstawienie okaże się zabawne.
Sylvase nie odpowiedziała. Zerknęła w stronę, gdzie stała Ellorien, i dopiero wtedy na jej twarzy pojawił się cień uczucia. Lodowata niechęć, od której drżenie przeszywa serce.
- Po co ją zapraszałaś, Wasza Królewska Mość?
- Niegdyś Dom Caeren pozostawał w opozycji wobec Domu Trakand - wyjaśniła Elayne. - Często bywa tak, że ci, których lojalność najtrudniej zdobyć, okazują się potem najbardziej lojalni.
- Ona nie opowie się po twojej stronie, Wasza Królewska Mość - stwierdziła Sylvase głosem jakby wciąż nazbyt spokojnym na treść wypowiadanych słów. - Nie po tym, co zrobiła jej twoja matka.
- Kiedy moja matka wiele lat temu zasiadła na tronie - tłumaczyła Elayne, też zerkając na Ellorien - były Domy, o których powiadano, że nigdy nie przyjdą pod jej sztandar. A jednak udało jej się postawić na swoim.
- Cóż z tego? Dysponujesz odpowiednio silnym poparciem, Wasza Królewska Mość. Wygrałaś.
- Jedno z nich.
Resztę pozostawiła niewypowiedzianą. Domowi Traemane winna była honorowy dług. Ubieganie się o względy Ellorien nie miało na celu wyłącznie wzmocnienia władzy Tronu Lwa. W równej mierze wynikało z woli dokonania zbliżenia, zasypania podziałów, który spowodowała matka Elayne pod wpływem Gaebrila. Sednem tych starań była naprawa reputacji jej Domu, naprawienie krzywd, które mogą być naprawione.
Sylvase nigdy by tego nie zrozumiała. Elayne dość nasłuchała się o dzieciństwie biednej dziewczyny. Właściwie nie było mowy, aby ktoś taki jak ona na poważnie przejmował się honorem Głowy swego Domu. Sylvase zapewne wierzyła tylko w dwie rzeczy: władzę i zemstę. Póki jej poparcie dla Elayne było niezachwianie i póki pozwalała się kontrolować, póty stanowić będzie atut. Ale nigdy nie będzie dla Domu Trakand siłą taką, jaką dawał mu na przykład Dyelin.
- Jak się sprawuje mój sekretarz, Wasza Królewska Mość? - zapytała Sylvase.
- Podejrzewam, że sobie radzi - odparła Elayne. Jak dotąd spod jego ręki nie wyszło nic szczególnie wartościowego, z drugiej strony Elayne stanowczo zabroniła mu podejmować w trakcie śledztwa działań nazbyt drastycznych. Zdawała sobie sprawę, że oto ugrzęzła w dylemacie. Ścigała tę grupę Czarnych Ajah prawie przez wieczność. W końcu je złapała… ale co miała teraz z nimi począć?
Birgitte pochwyciła tamte żywcem, ewidentnie po to, żeby mogły zostać przesłuchane, a potem osądzone w Białej Wieży. Ale wynikało stąd od razu, że nie miały żadnych powodów, by cokolwiek powiedzieć. Wiedziały, że na końcu i tak czeka je egzekucja. Tak więc Elayne albo powinna okazać wolę negocjacji z nimi, albo dać wolną rękę śledczemu.
Królowa powinna być na tyle twarda, żeby dopuszczać takie działania. A przynajmniej tak jej to tłumaczyli nauczyciele i wychowawcy. Wina tych kobiet nie budziła żadnych wątpliwości, ich uczynki zasługiwały na dziesięciokrotną karę śmierci. Elayne jednak nie umiała zdecydować, jak dalece może się posunąć, aby wydrzeć im ich sekrety.
Poza tym, czy naprawdę warto? Okazało się przecież, że Ispan była zniewolona splotem Przymusu czy też jakimiś innymi specyficznymi przysięgami. Zapewne do pozostałych odnosiło się to samo. Czy w ogóle będą w stanie zdradzić cokolwiek użytecznego? Gdyby tylko istniał jakiś sposób na…
Zawahała się, bo przyszło jej coś do głowy i tym samym nie usłyszała ostatniej odpowiedzi Sylvase. Birgitte się to nie spodoba, rzecz jasna. Birgitte nic się nie podobało. Czuła jednak w więzi zobowiązań, że Birgitte opuściła Pałac, być może sprawdzała posterunki zewnętrznych wart.
- Wybacz mi, Sylvase - zwróciła się do tamtej. - Przypomniałam sobie właśnie o czymś, co naprawdę trzeba zrobić.
- Oczywiście, Wasza Wysokość - stwierdziła dziewczyna bezbarwnym, omalże nieludzkim głosem.
Elayne odwróciła się, następnie pospiesznie powitała - równocześnie żegnając - pozostałych. Conail wydawał się znudzony. Skorzystał z jej zaproszenia, ponieważ tego po nim oczekiwano. Dyelin była w swoim sosie - zadowolona, jednak jak zawsze nadzwyczaj uważna. Elayne tym razem postanowiła unikać Ellorien. Poza tym wymieniła pozdrowienia ze wszystkimi w komnacie, którzy cokolwiek znaczyli. Skończywszy, ruszyła do wyjścia.
- Elayne Trakand - zawołała za nią Ellorien.
Elayne przystanęła, uśmiechając się pod nosem. Odwróciła się i wtedy na jej twarzy nie było już nic prócz wykalkulowanego zaciekawienia.
- Czyżbyś zaprosiła mnie tutaj tylko po to, żeby nie zwracać na mnie uwagi? - zapytała tamta. Jak nożem ucięte ścichły wszystkie konwersacje w pomieszczeniu.
- Bynajmniej - odparła Elayne. - Po prostu odniosłam wrażenie, że milej spędzisz czas, jeśli nie będę ci się narzucać ze swoją obecnością. Dzisiejszy wieczór nie został skrojony na polityczną modłę.
Ellorien zmarszczyła brwi.
- Cóż, na jaką został więc skrojony?
- Mieliśmy wysłuchać pięknej ballady, lady Ellorien - wyjaśniła Elayne. - I, być może, nasunąć ci na myśl czasy, gdy często oddawałaś się tego typu rozrywkom w towarzystwie Domu Trakand. - Uśmiechnęła się, nieznacznie ukłoniła i wyszła.
„Niech ma nad czym myśleć” - uznała Elayne z satysfakcją. Ellorien musiała słyszeć plotki, czyniące z Gaebrila jednego z Przeklętych. Mogła w nie nie uwierzyć, jednak niewykluczone, że wspomni lata wzajemnego szacunku, jakim się z Morgase obdarzały. Czy kilka krótkich miesięcy może być wystarczającą przyczyną dla przekreślenia lat przyjaźni?
Na dole schodów wiodących z westybulu Elayne znalazła Kailę Bent, jedną z dowódców Gwardzistek Birgitte. Chuda ognistowłosa dziewczyna przyjaźnie gawędziła z dwójką Gwardzistów, z których każdy wyraźnie próbował zdobyć sobie jej sympatię. Na widok Elayne cała trójka wyprężyła się na baczność.
- Dokąd poszła Birgitte? - zapytała Elayne.
- Poszła sprawdzić przyczynę drobnego zamieszania pod bramą, Wasza Wysokość - wyjaśniła Kaila. - Z informacji, jakie do mnie dotarły, wynikało, że to nic wielkiego. Chodziło o tego dowódcę najemników, który odwiedził cię wcześniej, a teraz próbował się wślizgnąć na tereny pałacowe. Kapitan Birgitte wzięła go na przesłuchanie.
Elayne uniosła brwi.
- Chodzi ci o Matrima Cauthona?
Kobieta przytaknęła.
- Przesłuchiwała go?
- Tak słyszałam, Wasza Wysokość - odparła Kaila.
- To oznacza, że oboje poszli do jakiejś tawerny - z westchnieniem oznajmiła Elayne. Światłości, to nie był najlepszy moment na takie rzeczy.
A może właśnie? Skoro Birgitte bawiła w towarzystwie Mata, nie mogła sprzeciwić się planom Elayne odnośnie do Czarnych Ajah. Zorientowała się, że się nieświadomie uśmiecha.
- Kapitan Bent, proszę ze mną. - I wyszła z Sali Teatralnej, żeby wkroczyć na obszar właściwego pałacu. Kobieta poszła za nią, gestem dłoni wzywając drużynę Gwardzistek, czekających w korytarzu.
Uśmiechając się pod nosem, Elayne zaczęła wydawać rozkazy. Po ich wysłuchaniu jedna z Gwardzistek natychmiast pobiegła je przekazać tym, dla których były przeznaczone, choć po jej twarzy widać było, że jest cokolwiek zdumiona ich treścią. Elayne zaś udała się do swoich komnat. Należało działać szybko. Birgitte była w kiepskim nastroju - więź zobowiązań nie pozostawiała co do tego wątpliwości.
Wkrótce pojawiła się służąca, niosąc na ręku obszerny czarny płaszcz. Elayne poderwała się, przywdziała płaszcz i w jednej chwili objęła Źródło. A przynajmniej spróbowała i udało jej się dopiero za trzecim razem! Krwawe popioły, jak okropnie czasami być w ciąży.
Otoczyła się utkanymi strumieniami Ognia i Powietrza, wykorzystując splot zwany Zwierciadłem Mgieł, dzięki któremu wydawała się wyższa, bardziej imponująca. Wyciągnęła szkatułkę z biżuterią, wydobyła z niej niedużą statuetkę z kości słoniowej, przedstawiającą sylwetkę siedzącej kobiety odzianej tylko we własne włosy. Statuetka była angrealem, wykorzystując ją, zaczerpnęła tyle Mocy, ile tylko potrafiła się ośmielić. Zaiste, dla każdego, kto mógłby ją teraz widzieć w pełnej krasie, a więc dla każdego, kto potrafił przenosić i dostrzegał sploty, stanowiła imponujący widok.
Zerknęła przelotnie na Gwardzistki. Były wyraźnie zbite z tropu, a ich dłonie szukały machinalnie rękojeści mieczy.
- Wasza Wysokość? - zapytała Kaila.
- Jak wyglądam? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Elayne, tak kształtując sploty, żeby jej głos był głębszy i bardziej donośny.
Oczy Kaili otworzyły się jak szeroko.
- Jak chmura burzowa w ludzkiej postaci, Wasza Wysokość.
- Imponująco, co? - zapytała Elayne i sama aż drgnęła na dźwięk groźnego, prawie nadludzkiego brzmienia swego głosu. Doskonale!
- Mam podobne wrażenia - wtrąciła chuda Gwardzistka, drapiąc się po podbródku. - Tylko pantofle psują cały efekt.
Elayne spuściła wzrok i omalże nie zaklęła na widok różowego jedwabiu. Zaraz jednak dodała parę splotów i nogi w pantoflach również zniknęły. Splot sprawiał, że wydawała się unosić w powietrzu, spowita w pulsujący całun ciemności, z powiewającymi połami płaszcza i pasami ciemnej materii. Oblicze całkiem ginęło w mroku. Dla uzyskania dodatkowego efektu stworzyła dwa gorejące przytłumioną czerwienią światełka w miejscu oczu. Niczym węgielki żarzące się szkarłatną poświatą.
- Światłości, miej nas w swej opiece - szepnęła któraś z Gwardzistek.
Elayne z zadowoleniem pokiwała głową, poczuła szybsze bicie pulsu. Nie było czym się martwić. Nic jej się nie mogło stać. Przecież wynikało to z wizji Min. Po raz kolejny powtórzyła w myślach przygotowany wcześniej plan. Nawet szpilki nie dawało się wcisnąć. Choć, oczywiście, był tylko jeden sposób, aby go sprawdzić.
Odwróciła i podwiązała sploty. Potem zwróciła się do Gwardzistek:
- Zgaście światła - poleciła - i nie ruszajcie się z miejsca. Zaraz wracam.
- Ale… - zaczęła Kaila.
- To rozkaz, Gwardzistko - zdecydowanie oznajmiła Elayne. - A rozkazów trzeba słuchać.
Tamta zawahała się. Zapewne doskonale rozumiała, że Birgitte nigdy by na coś takiego nie pozwoliła. Ale na szczęście Kaila nie była Birgitte. Z wahaniem wydawała rozkaz i światła w komnacie przygasły.
Elayne sięgnęła do kieszeni i wydobyła medalion z lisim łbem - oryginał - a potem zacisnęła dłoń, chowając go. Wzięła głęboki oddech, następnie otworzyła bramę. Pręga światła zalśniła jasno w ciemnym wnętrzu pomieszczenia, zalewając je bladą poświatą podobną do księżycowej. Po drugiej stronie znajdowało się pomieszczenie tak samo ciemne jak to, w którym się znajdowała.
Przeszła przez bramę i znalazła się w pałacowych lochach, a dokładnie w jednej z cel. Pod przeciwległą ścianą, obok masywnych drzwi z niewielkim zakratowanym okienkiem, przez które do ponurego wnętrza wlewało się jedyne światło, klęczała kobieta. Po prawej stronie Elayne widziała niewielką pryczę, po lewej wiadro służące za nocnik. W ciasnym pomieszczeniu unosiła się ciężka atmosfera pleśni i ludzkich odchodów. Słyszała wyraźne, niedalekie drapanie szczurzych pazurków. Mimo to była to doprawdy aż nazbyt luksusowa kwatera dla kobiety, która właśnie przed nią stała.
Elayne zastanawiała się dłuższy czas, z którą z Czarnych Ajah spotkać się w pierwszej kolejności i po namyśle padło na Chesmal. Tamta najwyraźniej cieszyła się autorytetem wśród pozostałych Czarnych sióstr, a nadto była na tyle silna w posługiwaniu się Mocą, że tamte z pewnością zastosują się do jej ewentualnych poleceń. Ale przede wszystkim ostatnie z nią spotkanie pozostawiło u Elayne nieodparte wrażenie, że kobieta kieruje się raczej namiętnościami niż logiką. A to mogło okazać się korzystne.
W chwili gdy Elayne znalazła się w celi, tamta obróciła się na pięcie. Była wysoka, przystojna. Elayne wstrzymała dech. Pozostawało mieć nadzieję, że sztuczka zadziała. I faktycznie - Chesmal w jednej chwili padła na płask na zaścieloną słomą posadzkę.
- Wielka Pani - wysyczała. - Ja…
- Milczeć! - krzyknęła Elayne, a jej głos zadudnił ogłuszająco w maleńkim pomieszczeniu.
Chesmal skuliła się, po czym ukradkiem rozejrzała na boki, jakby czekając, czy do środka nie zajrzą Gwardziści, strzegący celi na korytarzu. Poza tym w pobliżu znajdowały się Kuzynki, oddzielające Chesmal tarczą od Źródła - Elayne wyczuwała ich obecność. Ale mimo hałasu nikt się nie pojawił. Rodzina skrupulatnie stosowała się do poleceń Elayne, jakkolwiek dziwne im się wydawały.
- Ty? Ty jesteś żałosnym szczurem - kontynuowała Elayne głosem ociekającym niesmakiem. - Zostałaś wybrana, żeby nieść chwałę Wielkiego Władcy, a cóżeś zdziałała? Pozwoliłaś, żeby do niewoli wzięły cię te idiotki, te dzieci?
Chesmal zajęczała, wtulając się jeszcze bardziej w posadzkę.
- Prochem i pyłem jestem, o Wielka Pani. Jestem niczym! Zawiodłam cię. Błagam, oszczędź!
- Dlaczegóż miałabym? - odwarknęła Elayne. - Działalność waszej i tylko waszej grupki znamionuje klęska za klęską! Cóż takiego uczyniłaś, że miałabym cię teraz oszczędzić?
- Zabiłyśmy niezliczonych głupców, którzy występują przeciwko sprawie Wielkiego Władcy! - zaskowytała Chesmal.
Elayne skrzywiła się, ale potem zebrała w sobie i splotła bicz Powietrza, którym smagnęła kobietę przez grzbiet. Na nic innego Chesmal nie zasługiwała.
- Ty? - zapytała. - Ty nie przyłożyłaś ręki do tych ofiar! Czy myślisz, że jestem głupia? Czy masz mnie za skończoną ignorantkę?
- Nie, Wielka Pani - wyła Chesmal, kuląc się jeszcze bardziej. - Błagam!
- Wobec tego daj mi powód, żebym miała cię utrzymać przy życiu.
- Zdobyłam informację, Wielka Pani - pośpiesznie wydyszała Chesmal. - Jeden z tych, których kazano nam szukać, jeden z tych dwóch, których trzeba zabić za wszelką cenę… on jest tutaj, w Caemlyn!
„O co tu chodzi?” - Elayne zawahała się. - Powiedz coś więcej.
- Towarzyszy mu oddział najemników - wyjaśniała Chesmal głosem aż ociekającym ulgą, że oto może się na coś przydać. - Chodzi o człowieka z bystrym wejrzeniem, który nosi kapelusz i w walce posługuje się włócznią ozdobioną krukami!
Chodzi więc o Mata? Sprzymierzeńcy Ciemności ścigali Mata? Prawda, był przyjacielem Randa, był też ta’veren. Ale cóż takiego Mat zrobił, żeby ściągnąć na siebie gniew samych Przeklętych? Jeszcze bardziej niepokojące zdało jej się, że Chesmal wiedziała o pobycie Mata w mieście. Przecież przybył doń dopiero po schwytaniu Czarnych sióstr! Z czego wynikało…
Z czego wynikało, że Chesmal i jej komilitonki pozostawały w kontakcie z pozostałymi Sprzymierzeńcami Ciemności. Ale o kogo mogło chodzić?
- Skąd o tym wiesz? Czemu nie doniesiono mi wcześniej? - Otrzymałam te wieści dopiero dzisiaj, Wielka Pani - odpowiedziała Chesmal, jakby odzyskując nieco rezon. -Już planujemy zamach.
- A jakim to sposobem, skoro jesteś uwięziona? - dopytywała się Elayne.
Chesmal na moment uniosła wzrok, na twarzy o grubych rysach odmalowała się konfuzja. Nic nie powiedziała.
„Zorientowała się, że nie wiem wszystkiego, co wiedzieć powinnam”. - Za maską cieni Elayne zgrzytnęła zębami.
- Wielka Pani - odezwała się Chesmal. - Z całą należytą pieczołowitością próbowałam się wywiązać z otrzymanych rozkazów. Inwazja może się zacząć właściwie w każdej chwili. Wkrótce Andor spłynie krwią naszych wrogów, a Wielki Władca rządzić nim będzie wśród ognia i popiołów. Nie ma już odwrotu.
O czym ona teraz mówiła? Inwazja na Andor? Niemożliwe! Jak to miałoby się zdarzyć? Jakim sposobem? Czy jednak mogła zadać wprost takie pytanie? Chesmal chyba już podejrzewała, że coś jest nie tak.
- Nie jesteś tą Wybraną, która nawiedziła mnie wcześniej, nieprawdaż, Wielka Pani? - zapytała Chesmal.
- Ktoś taki jak ty nie ma prawa dopytywać o nasze czyny - warknęła Elayne, podkreślając swoje słowa kolejnym smagnięciem biczem Powietrza po grzbiecie kobiety. - Muszę wiedzieć, ile ci powiedziano. Abym mogła zorientować się, czego nie pojmujesz. Jeżeli nie masz pojęcia o… Cóż, to się dopiero okaże. Najpierw opowiedz mi, co wiesz na temat inwazji.
- Wiem, że termin jej rozpoczęcia jest już bliski, Wielka Pani - zaczęła Chesmal. - Szkoda, że nie dano nam więcej czasu, wówczas mogłybyśmy sporządzić bardziej precyzyjne plany. Gdybyś zechciała uwolnić mnie z tego zamknięcia, mogłabym…
Urwała, uciekła spojrzeniem w bok.
Ostateczny termin. Elayne otworzyła już usta, żeby zadać dalsze pytania, ale zawahała się. Co jest? Przestała wyczuwać obecność Kuzynek w korytarzu. Poszły sobie? Co w takim razie z tarczą oddzielającą Chesmal od Źródła?
Coś załomotało, zamek przekręcił się i drzwi się otworzyły, ukazując ludzi stojących po drugiej stronie. I nie był to oddział Gwardii Królowej, którego spodziewała się Elayne. Na jego czele stał mężczyzna o krótkich czarnych włosach przerzedzonych na skroniach i wielkich wąsach. Miał na sobie brązowe spodnie, czarną koszulę i długi kaftan, coś w rodzaju rozciętej z przodu szaty.
Sekretarz Sylvase! Za nim dostrzegła dwie kobiety. Temaile oraz Eldrith. Obie z Czarnych Ajah. Obie trzymające Źródło. Światłości!
Elayne opanowała odruch zaskoczenia. Nawet nie drgnąwszy, spokojnie spojrzała im w oczy. Skoro udało jej się przekonać jedną Czarną siostrę, że jest którąś z Przeklętych, może przekona i trzy. Oczy Temaile rozwarły się jak szeroko, natychmiast osunęła się na kolana, a sekretarz poszedł jej śladem. Niemniej Eldrith się zawahała. Elayne nie była w stanie stwierdzić, czy chodziło o jej postawę, przebranie czy o reakcję na widok nowo przybyłych. Być może jeszcze o coś innego. Tak czy siak, Eldrith nie udało się przekonać. Na okrągłej twarzy rozbłysła determinacja, sięgnęła do Źródła.
Przeklinając w duchu samą siebie, Elayne zaczęła tkać własne sploty. W tej samej chwili, gdy poczuła tarczę, którą Eldrith chciała ją oddzielić od Źródła, cisnęła własną. Na szczęście miała w ręku ter’angreal Mata. Poczuła, jak splot Eldrith rozluźnia się, a medalion robi zimny. Niemalże w tej samej chwili splot Elayne wszedł między Eldrith a Źródło, odcinając tamtą od Jedynej Mocy. Otaczająca ją poświata rozbłysła i zgasła.
- Co ty robisz, idiotko! - zaskrzeczała Chesmal. - Próbujesz się mierzyć z jedną z Wybranych? Zginiemy przez ciebie!
- To nie jest Wybrana - odkrzyknęła Eldrith.
Elayne z opóźnieniem przypomniała sobie o spleceniu knebla z Powietrza.
- Nabrano was! To…
Elayne w końcu wcisnęła tamtej knebel w usta, ale było już za późno. Temaile - która zawsze wyglądała nazbyt delikatnie jak na Czarną siostrę - objęła Źródło i uniosła wzrok. Przerażenie na twarzy Chesmal zamieniało się we wściekłość.
Elayne błyskawicznie podwiązała tarczę Eldrith i zaczęła splatać kolejną. I wtedy uderzył w nią splot Powietrza. Medalion z lisim łbem zlodowaciał, a chwilę później - w duchu dziękując Matowi za dar udzielony tak na czas - Elayne ulokowała tarczę między Chesmal a Źródłem.
Temaile tymczasem gapiła się na nią, najwyraźniej zdumiona tym, że jej sploty zawiodły. Sekretarz Sylvase miał lepszy refleks. Gwałtownie rzucił się naprzód, brutalnie przypierając Elayne do ściany celi.
Poczuła przeszywający ból w ramieniu, usłyszała, jak coś pęka. Kość w ramieniu?
„Dzieci!” - pomyślała odruchowo. Zdjęło ją pierwotne przerażenie i nagła groza, w których nie było miejsca na pociechę czerpaną z wizji Min. Sama siebie zaskoczyła, wypuszczając sploty bramy wiodącej do komnat na górze. Zamrugała i znikła.
- Ona ma jakiś ter’angreal - zawołała Temaile. - Sploty się od niej odbijają!
Elayne szarpała się, odpychając sekretarza i równocześnie splatając Powietrze, którym mogłaby go odrzucić na bok. Jednak on wpił się w jej rękę, być może dojrzawszy błysk srebrzystego metalu. Jego długie palce schwyciły medalion w tej samej chwili, gdy uderzył weń splot Elayne.
Ciało sekretarza poleciało do tyłu, a wraz z nim medalion. Elayne warknęła, wciąż wściekła. Temaile tymczasem uśmiechnęła się jadowicie, wokół niej zawirowały sploty Powietrza. Skończyła tkać, cisnęła je przed siebie… ale Elayne miała już gotowe własne sploty.
Dwa strumienie Powietrza zderzyły się w locie, atmosfera w maleńkiej celi jakby zawrzała. Podmuch roztrącił przegniłą słomę. Elayne zabolało w uszach. Ciemnowłosy sekretarz pełzł w kierunku wyjścia, ściskając w dłoni ter’angreal. Elayne sięgnęła ku niemu splotem - ten jednak rozplątał się, niegroźny.
Krzyknęła gniewnie, ból szarpnął ramię w miejscu, gdzie uderzyła nim o ścianę. W niewielkiej celi było naprawdę ciasno, na dodatek Temaile blokowała wyjście, uniemożliwiając mężczyźnie wydostanie się. A może specjalnie tak stanęła, może chciała dostać medalion. Dwie pozostałe Czarne siostry stały zgięte w pół, wciąż odcięte tarczami od Źródła, a powietrze kłębiło się wokół nich.
Poprzez swój angreal Elayne zaczerpnęła taką porcję Jedynej Mocy, na jaką tylko była w stanie się poważyć i cisnęła przed siebie splotem Powietrza, odtrącając na bok splot wymierzony w nią przez Temaile. Sploty zderzyły się, na moment zamarły w równowadze, a po chwili Temaile, uderzona strumieniem Powietrza, wyleciała przez drzwi celi i uderzyła o ścianę po przeciwnej stronie korytarza. Elayne szybko oddzieliła ją tarczą od Źródła, choć z pozoru nie wydawało się to konieczne - Temaile najwyraźniej straciła przytomność.
Na ten widok sekretarz poderwał się i skoczył ku drzwiom. Elayne poczuła ukłucie grozy. Zrobiła więc jedyną rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Strumieniem Powietrza poderwała ciało Temaile w górę i cisnęła nim w sekretarza.
Oboje runęli na posadzkę w plątaninie bezwładnych kończyn. W nagłej ciszy rozległ się metaliczny dźwięk - to medalion wysunął się z omdlałej ręki sekretarza i potoczył ku drzwiom.
Elayne wzięła głęboki oddech i poczuła, jak ostry ból przeszywa jej pierś, a ręka bezwładnie opada. Nie potrafiła nią ruszyć. Ujęła więc jedną swoją dłoń w drugą, rozzłoszczona, za wszelką cenę nie chcąc wypuścić Źródła. Słodycz saidara była jej jedyną pociechą. Splotła strumienie Powietrza i skrępowała nimi Chesmal, sekretarza, a na końcu Eldrith, która uparcie próbowała pełznąć w jej stronę.
Uspokoiła się trochę, a potem minęła leżące na posadzce ciała i wyszła na korytarz, żeby sprawdzić, co z Temaile. Tamta oddychała wprawdzie, ale wciąż pozostawała nieprzytomna. Na wszelki wypadek Elayne i ją skrępowała więzami Powietrza, następnie pieczołowicie podniosła medalion z lisim łbem. Syknęła, czując ból przeszywający drugą rękę. Tak, z pewnością musiała zostać złamana.
Mroczny korytarz był pusty, ściany z osadzonymi w nich w regularnych ostępach drzwiami zalewało mętne światło pojedynczej lampy. Gdzie Gwardia i Rodzina? Z wahaniem uwolniła sploty swojego maskowania - ale lepiej, żeby żołnierze, którzy mogli się w każdej chwili pojawić, nie wzięli jej za Sprzymierzeńca Ciemności. Przecież ktoś musiał słyszeć odgłosy zamieszania! Gdzieś w głębi głowy pojawiła się myśl, że bardziej powinna przejmować się Birgitte, która z każdą chwilą była coraz bliżej. Nie było mowy, żeby nie wiedziała, co się przed paroma chwilami działo z Elayne.
Elayne wolała wszystko inne niż kazanie, jakiego mogła spodziewać się od Birgitte. Ta myśl sprawiła, że odruchowo znów się skrzywiła, po chwili jednak otrząsnęła się i przyjrzała swoim jeńcom. Trzeba będzie też sprawdzić pozostałe cele.
Z dziećmi na pewno wszystko w porządku. Sama też wydobrzeje. Tak naprawdę ból nie był aż tak silny i wcale się tak bardzo nie bała. Mimo to najlepiej…
- Witaj, moja królowo - szepnął znienacka nad uchem męski głos i w tym samym momencie poczuła w boku eksplozję bólu. Odebrało jej dech, zatoczyła się. Czyjaś dłoń sięgnęła z boku i wyjęła medalion z omdlałych nagle palców.
Elayne odwróciła się, a kamienne mury zakołysały się przed jej oczami. Poczuła ciepłą ciecz spływającą po boku. Krew! Atak tak ją zaskoczył, że wypuściła Źródło.
Za nią w korytarzu stał Doilin Mellar, trzymając w prawej ręce okrwawiony nóż, w lewej ważył medalion. Jego twarz, której istnienie uderzało jak topór, przecinał szeroki uśmiech, omalże wyuzdany grymas. Choć miał na sobie łachmany, sprawiał wrażenie równie dumnego, co król na tronie.
Elayne syknęła i sięgnęła po Źródło. Nic się nie stało. Za sobą usłyszała ciche mlaśnięcie. Zapomniała podwiązać tarczę Chesmal! Gdy tylko wypuściła Źródło, splot zniknął. Więc już tylko dla porządku zerknęła kątem oka i faktycznie - zobaczyła charakterystyczne strumienie, odcinające ją od Źródła.
Chesmal uśmiechnęła się do niej, jej śliczna twarz była zaróżowiona. Światłości! U stóp Egwene gromadziła się powoli kałuża krwi. Duża, coraz większa.
Zachwiała się i oparła o ścianę korytarza. Z jednej strony miała Mellara, z drugiej Chesmal.
Nie mogła tak tu umrzeć. Min powiedziała…
„Możemy się przecież mylić” - powrócił echem wspomnień głos Birgitte. „Mnóstwo rzeczy jeszcze może pójść źle”.
- Uzdrów ją. - polecił Mellar.
- Co? - zdumiała się Chesmal.
Za jej plecami, w otwartych drzwiach celi, Elayne widziała Eldrith otrzepującą sukienkę. Upadła, kiedy rozplątał się krępujący ją strumień Powietrza, niemniej tarcza wciąż była na miejscu. Elayne wcześniej podwiązała ją.
„Myśl” - powtarzała sobie, czując krew cieknącą między palcami. „Musi być jakaś droga wyjścia. Musi! Och, Światłości! Birgitte, pospiesz się!”.
- Uzdrów ją - powtórzył Mellar. - Użyłem noża tylko po to, żeby cię uwolniła.
- Głupiec - oznajmiła Chesmal. - Gdyby sploty zostały podwiązane, żadna rana na nic by się nie zdała!
- Wtedy by umarła - odparł Mellar, wzruszając ramionami. Zmierzył Elayne wzrokiem, w jego przystojnych oczach zalśniły iskierki pożądania. - A tego byłoby szkoda. Ponieważ została mnie obiecana, Aes Sedai. I nie pozwolę jej umrzeć w tych lochach. Nie umrze, póki nie będę miał czasu… nacieszyć się nią. - Spojrzał Czarnej siostrze w oczy. - Poza tym, czy wydaje ci się, że ci, którym służymy, byliby zadowoleni na wieść o śmierci królowej Andoru, zanim zdążyłaby nam zdradzić swoje sekrety?
Chesmal wydawała się rozczarowana, najwyraźniej jednak dostrzegła sens jego słów. Sekretarz tymczasem wyślizgnął się z celi i - rozejrzawszy ukradkiem na boki - przemknął korytarzem ku schodom, i pospieszył w górę. Chesmal podeszła do Elayne. Na szczęście. Elayne powoli robiło się już ciemno przed oczami. Ból w ręce oddalał się coraz bardziej, bezwładnie oparła się o ścianę, osunęła w dół.
- Idiotka - powiedziała do niej Chesmal. - Oczywiście, przejrzałam twój podstęp. I tylko zwodziłam cię, wiedząc, że pomoc już w drodze.
Słowa zabrzmiały dość sztucznie - kłamała na użytek pozostałych. Uzdrawianie. Tylko tego… potrzebowała. Uzdrowienia. Myśli płynęły coraz wolniej, osuwała się w czarną otchłań. Ręką ściskała bok, ostatecznie bojąc się o swój los, o los swych dzieci.
W tym momencie pod palcami bezwładnej ręki wyczuła jakiś kształt w kieszeni sukni. Kopia medalionu z lisim łbem.
Chesmal tymczasem położyła dłonie na jej głowie, tkając sploty Uzdrawiania. Elayne poczuła znajome wrażenie, jakby krew w jej żyłach zmieniła się w lodowatą wodę, zalała ją fala Mocy. Westchnęła głęboko, ból rwący bok i ramię zniknął.
- Już - powiedziała Chesmal. - Teraz szybko, musimy… Elayne gwałtownym ruchem wyciągnęła z kieszeni drugi medalion i uniosła w górę. Chesmal odruchowo sięgnęła dłonią, złapała go. I w tym momencie straciła zdolność przenoszenia Jedynej Mocy. Tarcza oddzielająca Elayne od Źródła zniknęła.
Chesmal zaklęła, wypuściła medalion. Spadł na posadzkę i potoczył się po niej z metalicznym dzwonieniem, a tymczasem Chesmal już splatała nową tarczę.
Tym razem Elayne nawet nie pomyślała, żeby potraktować ją w ten sam sposób. W jednej chwili utkała Ogień. Prosty, bezceremonialny, śmiertelnie groźny. Zanim Czarna siostra bodaj ukończyła swój splot, jej suknia stanęła w płomieniach. Wrzasnęła.
Elayne poderwała się na nogi. Przestrzeń korytarza zatrzęsła się i zakołysała przed jej oczami - uzdrawianie mocno nadszarpnęło jej siły. Nie zaczekała jednak, żeby dojść do siebie i już splatała kolejny strumień Ognia, tym razem wymierzony przeciw Mellarowi. Śmiał zagrozić życiu jej dzieci! Pchnął ją nożem! On…
Sploty rozwiązały się w chwili, gdy sięgnęły jego ciała. Uśmiechnął się, podniósł stopę, którą coś przykrywał. Ten drugi medalion.
- Proszę, proszę - powiedział, podnosząc go z posadzki. - Jeszcze jeden? Może jak tobą potrząsnę, znajdzie się trzeci?
Elayne syknęła na niego. Chesmal wciąż krzyczała, płonąc. Tarzała się po kamieniach posadzki, wierzgała bezładnie, a korytarz powoli wypełniała woń spalonego mięsa. Światłości! Elayne przecież wcale nie chciała jej zabić. Nie było czasu do stracenia. Splotła Powietrze, krępując jego strumieniami Eldrith. Potem przeniosła jej ciało, umieszczając między sobą a Mellarem, tak na wszelki wypadek. Tamten bystro obserwował jej poczynania. Stał na ugiętych nogach, w jednej ręce ściskając oba medaliony, w drugiej swój sztylet, którego ostrze wciąż lśniło od krwi Elayne.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, moja królowo - oznajmił cichym głosem. - Nagrodą tamtych jest władza. Mnie jednak obiecano tylko to, czego zawsze pragnąłem i będę pragnąć. Ciebie. A ja zawsze dostaję to, co mi obiecano. - Z napięciem wpatrywał się w Elayne, spodziewając jakiegoś podstępu.
Gdyby tylko było ją na takowy stać! Ledwie trzymała się na nogach. Ogromne trudności sprawiało jej samo utrzymanie Źródła. Więc powoli cofała się, w taki sposób, żeby między nią a Mellarem zawsze znajdowała się nieprzytomna Eldrith. Na moment jego wzrok zbłądził ku posągowemu ciału Czarnej siostry - sztywno wyprostowane, z rękoma przyciśniętymi do boków unosiły się jakiś cal nad posadzką. Jednym raptownym ruchem doskoczył do niej i podciął jej gardło.
Elayne drgnęła, szarpnęła się do tyłu.
- Przykro mi - rzekł Mellar, a Elayne chwilę zajęło zrozumienie, że zwraca się do Eldrith. - Ale rozkazy są jasne. - Po czym pochylił się i wbił ostrze w serce nieprzytomnej Temaile.
Nie mogła dopuścić do tego, żeby uciekł z medalionami! Zebrawszy resztki sił, zaczerpnęła Jedyną Moc i splotła strumienie Ziemi. Szarpnęła nimi za sklepienie korytarza nad głową Mellara, który właśnie się prostował. Wielkie kamienne bloki pokryły się błyskawicznie rozszerzającymi szczelinami pęknięć, w dół posypały się mniejsze skalne odłamki. Mellar krzyknął zaskoczony i cofnął się, osłaniając dłońmi głowę. Na tle hałasu usłyszała cichy odgłos. Dźwięk metalu o kamień.
Ściany i strop korytarza trzęsły się, wnętrze wypełniła chmura pyłu. Deszcz spadających kamiennych odłamków zmusił Mellara do wycofania się, ale jej uniemożliwił pościg. Wkrótce Sprzymierzeniec Ciemności zniknął w widniejącym po jej prawej stronie wejściu na klatkę schodową. Elayne osunęła się na kolana, całkowicie wyczerpana. I wtedy zobaczyła jakiś błysk wśród rumoszu kamiennych bloków sklepienia, który wcześniej zrzuciła Mellarowi na głowę. Kawałek srebrzystego metalu. Jeden z medalionów.
Podniosła go, wstrzymując oddech. Ku swej radości stwierdziła zaraz, że nie traci kontaktu ze Źródłem. Wychodziło na to, że Mellar uciekł z kopią, jej zaś udało się ocalić oryginał.
Westchnęła, usiadła bezwładnie, oparłszy się o ścianę. Czuła, jak coś nieprzeparcie ściąga ją w otchłań nieświadomości. Zmusiła się jednak, żeby najpierw schować medalion, a następnie zaczekać aż pojawi się Birgitte.
Jej Strażnik dyszała ciężko po wyczerpującym biegu, czerwony kaftan i warkocz złotych włosów były nasiąknięte deszczem.
Za nią w korytarzu pojawił się Mat z twarzą zamaskowaną czarną szarfą, mokre ciemne włosy miał przylepione do czaszki. Rozglądał się czujnie po całej przestrzeni korytarza, w ręku groźnie kiwała się pałka.
Birgitte przyklękła obok Elayne.
- Nic ci nie jest? - zapytała zdenerwowana.
Elayne zmęczonym ruchem pokręciła głową.
- Przeszukajcie korytarze. Gdzieś tam muszą być Gwardziści i Kuzynki pilnujący korytarza…
- Znaleźliśmy ich - wyjaśniła Birgitte. - Na samym dole klatki schodowej. Wszyscy nie żyją. Elayne, co tu się stało?
Obok Mat przyglądał się ciału Temaile. Szybko zauważył wystającą z piersi rękojeść sztyletu.
Elayne przycisnęła ręce do brzucha. Dzieciom przecież nic się nie mogło stać, nieprawdaż?
- Postąpiłam nadzwyczaj pochopnie, Birgitte, i wiem, że będziesz na mnie strasznie krzyczeć. Ale czy nie mogłabyś najpierw odprowadzić mnie do moich komnat? Myślę, że przede wszystkim powinna mnie obejrzeć Melfane. Tak na wszelki wypadek.
Od nieudanej próby zamachu na życie Egwene minęła jakaś godzina. Gawyn wciąż pozostawał sam w niewielkim pomieszczeniu, wchodzącym w skład apartamentów Amyrlin. Oczywiście uwolniono go z więzów Jedynej Mocy, ale kazano nie ruszać się z miejsca.
Wreszcie pojawiła się Egwene.
- Siadaj - powiedziała od wejścia.
Zawahał się, ale w jej oczach dostrzegł żar, od którego, wydawałoby się, mogły zapłonąć świece. Usiadł posłusznie na drewnianym taborecie. W pokoiku znajdowało się kilka niewielkich toaletek i kufry na ubrania. Przez drzwi można było zeń wyjść tylko do większej komnaty, gdzie niedawno został schwytany i skrępowany - stamtąd zaś przechodziło się bezpośrednio do sypialni Egwene.
Zasiadająca na Tronie Amyrlin zamknęła z trzaskiem drzwi, odcinając ich od zamieszania wszczynanego przez tłum gwardzistów, Strażników i Aes Sedai, kłębiący się w pozostałych pomieszczeniach. Głośne rozmowy natychmiast zmieniły się w przytłumiony szum. Egwene wciąż miała na sobie czerwienie i złota, w ciemnych włosach nadal tkwiły wplecione w nie wcześniej złote wstążki. Aż pokraśniała na policzkach - tak była na niego zła. Co zresztą czyniło ją jeszcze piękniejszą niż zazwyczaj.
- Egwene, ja…
- Zdajesz sobie sprawę, coś narobił?
- Chciałem tylko sprawdzić, czy kobieta, którą kocham, jest bezpieczna. Przecież pod twymi drzwiami znalazłem asasyna…
Zaplotła ramiona na piersiach. Targający nią gniew był niemal namacalny.
- Twoje wrzaski ściągnęły na miejsce prawie pół Białej Wieży. Widzieli cię schwytanego. Teraz asasyn prawdopodobnie wie już o moich splotach.
- Światłości, Egwene! Mówisz tak, jakbym to zrobił specjalnie. Ja tylko chciałem cię bronić.
- Nie uciekałam się pod twoją obronę! Prosiłam tylko o posłuszeństwo! Gawyn, nie widzisz, jaka szansa nam się wymknęła z rąk? Gdybyś nie przepłoszył Mesaany, weszłaby prosto w moją pułapkę!
- To nie była jedna z Przeklętych - powiedział Gawyn. - To był mężczyzna.
- Wcześniej mówiłeś, że nie widziałeś twarzy ani sylwetki, ponieważ były dziwne zamazane.
- Cóż, prawda - przyznał Gawyn. - Ale w walce posługiwał się mieczem.
- A kobieta to już nie może wziąć miecza do ręki? Wzrost, o którym mówiłeś, sugeruje kobietę.
- Może, ale jedna z Przeklętych? Światłości, Egwene, gdyby to była Mesaana, użyłaby Jedynej Mocy, a ze mnie zostałaby tylko garstka popiołu!
- Następny powód - skonstatowała Egwene - dla którego powinieneś zastosować się do moich poleceń! Niewykluczone, że masz rację… że był to tylko któryś ze sługusów Mesaany. Jakiś Sprzymierzeniec Ciemności albo Szary Człowiek. W takiej sytuacji, schwytawszy ich, mogłabym przesłuchać na okoliczność dalszych knowań Mesaany. Poza tym, Gawyn, co by było, gdybyś naprawdę trafił na Mesaanę? Co byś zrobił?
Wbił wzrok w posadzkę.
- Mówiłam ci przecież, że podjęłam środki ostrożności - ciągnęła dalej. - A ty mimo to mnie nie posłuchałeś! Teraz przez ciebie morderczyni wie, że czekaliśmy na nią. Następnym razem będzie ostrożniejsza. Jak ci się wydaje, ile osób zginie przez twoje nierozważne poczynania?
Gawyn trzymał ręce złożone na kolanach, starając się ukryć pięści, w które palce kurczowo mu się zaciskały. Powinien się wstydzić, ale czuł właściwie tylko gniew. Wściekłość, która nim targała, i której nie potrafił wyjaśnić - wściekłość głównie na siebie, ale poniekąd też na Egwene i to, jak z przypadkowej pomyłki w dobrej wierze czyniła osobistą zniewagę.
- Wydaje mi się - rzekł na koniec - że wcale nie potrzebujesz Strażnika. Ponieważ nie rozumiesz, Egwene, że jeśli tak bardzo będziesz się opędzać od tych, którzy o ciebie dbają, w końcu żaden mężczyzna się tobą nie zajmie.
- Może masz rację - ucięła krótko. Wstała i z towarzyszeniem szelestu sukien podeszła do drzwi wiodących na korytarz, otworzyła je, wyszła, a potem zamknęła gwałtownie. Ale nie na tyle, żeby to można było nazwać trzaśnięciem.
Gawyn też się podniósł. Podszedł do drzwi i o mało w nie nie kopnął. Światłości, co za bagno wyszło z tej sytuacji!
Przez drzwi słyszał głos Egwene. Zapędzała gapiów do łóżek, wydawała gwardzistom rozkazy zachowania szczególnej czujności. To ostatnie tylko na pokaz. Doskonale wiedziała, że asasyn dzisiejszej nocy już nie zaatakuje.
W końcu Gawyn wyślizgnął się z pokoiku i poszedł sobie. Zauważyła go w przelocie, ale nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i szepnęła coś do Silviany. Czerwona siostra zmierzyła Gawyna pojedynczym spojrzeniem, ale takim, że głaz zatrząsłby się pod nim.
Po drodze minął paru gwardzistów, którzy - przynajmniej oni! - potraktowali go z należytym szacunkiem. W powszechnym przekonaniu udaremnił zamach na życie Amyrlin. Skinieniem głowy odpowiedział na ich saluty. Zaraz za nimi zobaczył Chubaina - stał niedaleko, oglądając nóż, który omalże nie przebił piersi Gawyna.
Podszedł bliżej, Chubain podał mu przedmiot.
- Widziałeś kiedykolwiek coś takiego?
Gawyn wziął do ręki wąski, smukły nóż. Zbalansowany do rzucania, ostrze ze znakomitej stali przypominało nieco kształtem wydłużony płomień świecy. Pośrodku, szeregiem osadzone w nim były trzy fragmenty krwistoczerwonego kamienia.
- Co to za klejnoty? - zapytał Gawyn, unosząc nóż do światła. - Pierwszy raz widzę na oczy.
Gawyn kilkukrotnie obrócił przedmiot w dłoniach. Nie znalazł na nim żadnych inskrypcji ani grawerunków.
- O włos, a straciłbym przez niego życie.
- Możesz go sobie wziąć, jak chcesz - zaproponował Chubain. - Mógłbyś też popytać żołnierzy Bryne’a, może któryś będzie coś wiedział. Mamy drugi, który znaleźliśmy trochę dalej.
- Też miał przebić moje serce - wyjaśnił Gawyn, wsuwając nóż za pas. - Dzięki. Ja również mam coś dla ciebie.
Chubain spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Skarżyłeś się na straty w ludziach - wyjaśnił Gawyn. - Cóż. Dysponuję oddziałem żołnierzy godnych najwyższej pochwały.
- Z armii Bryne’a? - zapytał Chubain, skrzywiwszy się. Jak wielu żołnierzy z Gwardii Wieży, nadal widział w ludziach Bryne’a rywali.
- Nie - uspokoił go Gawyn. - Sami ludzie Wieży. Wśród nich tacy, co najpierw szkolili się na Strażników, ale potem walczyli pod moimi rozkazami po stronie Elaidy. Teraz jakby nie mieli ochoty wracać do dawnej roli, spodobało im się żołnierskie życie. W związku z czym byłbym wdzięczny, gdybyś ich przygarnął pod swoje skrzydła. To są wszystko ludzie godni zaufania, znakomici wojownicy.
Chubain skinął głową.
- Przyślij ich do mnie.
- Jutro każę im się zameldować - obiecał Gawyn. - Miałbym tylko jedną prośbę. Chodzi o to, żebyś nie próbował na siłę relokować ich do innych oddziałów. Dużo razem przeszli. Zżyli się i zgrali ze sobą.
- Nie powinno być problemów - oznajmił Chubain. - Cholerni Seanchanie prawie do nogi wybili dziesiątą kompanię Wieży. Dorzucę do tego paru weteranów w stopniu oficera i razem z twoimi chłopakami kompania będzie jak nowa.
- Dzięki - powtórzył Gawyn. Skinął głową w kierunku, gdzie znajdowały się apartamenty Egwene. - Chubain, gdybym mógł cię prosić, żebyś na nią uważał… Mam coraz silniejsze wrażenie, że ona szuka śmierci.
- Moim głównym i jedynym obowiązkiem jest bronić i wspierać Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Ale o co chodzi? Wybierasz się dokądś?
- Oświadczyła mi całkiem jednoznacznie, że nie potrzebuje Strażnika - wyjaśnił Gawyn, a przez myś! przemknęły mu słowa wcześniej usłyszane od Bryne’a. Czego chciał, poza, oczywiście, Egwene? Może właśnie nadszedł czas, żeby się przekonać? - Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas odwiedzić wreszcie moją siostrę.
Chubain przytaknął w namyśle głową, a Gawyn potraktował to jako gest pożegnania. Wrócił do koszar, skąd wziął swój dobytek - niewiele tego było: rzeczy na zmianę, zimowy płaszcz… - potem dotarł do stajni, gdzie osiodłał Pretendenta.
W końcu zaprowadził konia na teren, skąd Podróżowano. Zgodnie z zaleceniem Egwene, przez całą dobę pełniła tam dyżur któraś z Aes Sedai. Tym razem była to drobna Zielona siostra o imieniu Nimri i jakby zaspanych cały czas oczach. Nie zadawała żadnych pytań. I chwilę później przed Gawynem otworzyła się brama wiodąca na jakieś wzgórze, na oko gdzieś o godzinę jazdy oddalone od Caemlyn.
I takim sposobem Gawyn wyjechał z Tar Valon, zostawiając tam Egwene al’Vere.
- Co to jest? - zapytał Lan.
Siedzący obok na zdjętych z siodła jukach wiekowy Nazar spojrzał nań spod skórzanego hadori, spinającego białe niczym mleko włosy. Niewielki strumyk szumiał nieopodal obozu rozbitego pośród lasu górskich sosen. Otoczenie byłoby wręcz bajkowe, gdyby nie fakt, że na gałęziach sosen było zdecydowanie zbyt dużo zbrązowiałych, martwych igieł.
Chwilę wcześniej Nazar upychał coś do juków, a Lanowi przypadkiem udało się dostrzec mgnienie złota.
- To? - zapytał Nazar. I wyciągnął na wierzch zwiniętą płachtę: śnieżnobiały sztandar ze złotym żurawiem wyhaftowanym pośrodku pola. Sztandar wykonany był naprawdę znakomicie, szczególną uwagę zwracał mistrzowski haft. Lan poczuł nagły przypływ pragnienia, żeby wyrwać Nazarowi sztandar z rąk i rozedrzeć na pół.
- Widzę, widzę, co się dzieje w twoim sercu, Lanie Mandragoranie - rzekł Nazar. - Cóż, nie bierz tego tak do siebie. Każdy człowiek ma w końcu prawo wozić ze sobą ojczysty sztandar.
- Jesteś zwykłym piekarzem, Nazar.
- W pierwszym rzędzie jestem Pogranicznikiem, synu - odparł tamten, z powrotem chowając sztandar. - A to jest moje dziedzictwo.
- Ba! - prychnął Lan, odwracając się. Ich towarzysze podróży już zwijali swój obóz. Z najwyższymi oporami, ale w końcu zgodził się, żeby doń przystali - z jednej strony byli uparci jak dzikie świnie, z drugiej jednak musiał respektować złożoną przysięgę. A przysiągł, że nie odrzuci nikogo, kto zaciągnie się pod jego sztandar. Nowi towarzysze, formalnie rzecz biorąc, o to nie poprosili - po prostu przyłączyli się doń i tyle. Poza tym, jeżeli mieli jechać w tę samą stronę, nie było sensu rozbijać dwóch obozów na noc.
W trakcie tych rozmyślań ocierał ręcznikiem twarz po porannym myciu. Bulen kroił chleb na śniadanie. Otaczający ich sosnowy las znajdował się we wschodnim Kanodrze. Powoli zbliżali się do granicy z Arafel. Może uda się…
Zamarł. Dopiero teraz dostrzegł, że w obozie tamtych przybyło kilka namiotów. Ośmiu mężczyzn rozmawiało z Andere. Trzech miało dość wydatne brzuchy - z pewnością żadni wojownicy, jeżeli sądzić dodatkowo po niezbyt stosownych dla tej profesji ubiorach, choć na pierwszy rzut oka wydawali się Malkierczykami. Pozostała piątka najwyraźniej była z Shienaru: włosy związane na czubku głowy, skórzane naramienniki i krótkie łuki w futerałach na plecach, przytroczone obok długich, dwuręcznych mieczy.
- Co to jest? - zawołał.
- Weilin, Managan i Gorenellin - przedstawił Andere, gestem dłoni obejmując Malkierczyków. - Pozostali to: Qi, Joao, Merekel, Ianor i Kuehn…
- Nie pytałem, kim są - powiedział Lan. - Pytałem: „co”? Co ty robisz?
Andere wzruszył ramionami.
- Spotkaliśmy ich, zanim natknęliśmy się na ciebie. Umówiliśmy się, że zaczekają na nas gdzieś przy południowym trakcie. Kiedy spałeś, Rakim wybrał się na poszukiwania.
- Rakim miał pełnić wartę! - warknął Lan.
- Zastępowałem go - odparł Andere. - Pomyślałem sobie, że przydadzą nam się ci ludzie.
Trzej pulchni kupcy spojrzeli na Lana jak jeden mąż, a po chwili opadli na kolana. Po twarzy jednego z nich spływały łzy.
- Taishar Malkier.
Piątka Shienaran zasalutowała.
- Dai Shan - oznajmił jeden z nich.
- Wszystko, co mamy, przynosimy w służbę Złotego Żurawia - dodał drugi kupiec. - Ile tylko zdołaliśmy zebrać w tak krótkim czasie.
- Nie ma tego wiele - uzupełnił trzeci. - Ale oddajemy ci też swoje miecze. Może nie wyglądamy na wojowników, niemniej potrafimy walczyć. Będziemy walczyć.
- Niepotrzebne mi coście przynieśli - powiedział Lan, zirytowany. - Nie…
- Zanim wypowiesz jeszcze bodaj jedno słowo, stary przyjacielu - wtrącił Andere, kładąc dłoń na ramieniu Lana - może powinieneś jednak coś zobaczyć. - Skinął głową na bok.
Słysząc dobiegający z oddali grzechoczący odgłos, Lan zmarszczył brwi. Dał kilka kroków i wyszedł spomiędzy drzew na drogę, którą tu przyjechali. W jego stronę nadjeżdżało jakieś dwadzieścia wozów wyładowanych zapasami: broń, worki z ziarnem, namioty. Oczy otworzyły mu się jak szeroko. Za ciągniętymi przez woły wozami szły uwiązane rumaki bojowe, co najmniej dziesięć. Obok wozów szli poganiacze i służba.
- Kiedy powiedział, że sprzedali wszystko, co mieli i kupili zapasy - powiedział Andere - miał na myśli to.
- Z takim taborem nie uda się podróżować niepostrzeżenie! - obruszył się Lan.
Andere tylko wzruszył ramionami.
Lan wziął głęboki oddech.
„No, dobrze”.
Coś się wymyśli.
- Ale na zaskoczenie tak czy siak nie mamy co liczyć. Może moglibyśmy się podać za karawanę kupiecką jadącą do Shienaru?
- Ale…
- Złożycie mi przysięgę - kontynuował, zwracając się do nowo przybyłych. - Każdy z was przysięgnie, że nie zdradzi, kim jestem, i nie wyśle na mój temat słowa tym, którzy mogą mnie szukać. Przysięgnijcie!
Nazar wyglądał, jakby miał wątpliwości, ale Lan uciszył go surowym spojrzeniem. Jeden po drugim - przysięgli.
Pięciu zmieniło się w kilkudziesięciu, ale na tym koniec.