49. Dwór Słońca.

Miała na imię Ladalin i była Mądrą Aielów Taardad. Straszliwie żałowała, że nie jest w stanie uczyć się przenoszenia. Pożądanie Talentu, którego nie mogło się posiąść, było czymś haniebnym, a jednak nie mogłaby się wyprzeć takich myśli.

Siedziała w namiocie, czując przepełniającą ją gorycz. Gdyby potrafiła pracować z Jedyną Mocą, to być może mogłaby uczynić więcej, by pomóc rannym. Dzięki zachowanej młodości mogłaby stanąć na czele swego klanu, a i być może kości nie bolałyby aż tak bardzo. Podeszły wiek potrafił nadmiernie ciążyć, gdy było tak wiele do zrobienia.

Ściany namiotu zaszeleściły, bo pozostali wodzowie klanów jęli się w nim mościć. Oprócz Ladalin w namiocie była tylko jedna Mądra, Mora z Goshien Aiel. Ona też nie potrafiła przenosić. Seanchanie byli szczególnie zawzięci, gdy przychodziło do zabijania bądź brania w niewolę wszystkich Aielów - czy to mężczyzn, czy to kobiet - którzy wykazywali się dowolnym Talentem w jedynej Mocy.

Grupa, która zeszła się w namiocie, prezentowała godny politowania widok. W którymś momencie do środka wszedł młody, jednoręki żołnierz z koszem wypełnionym rozżarzonymi węglami. Ustawił go między nimi i wycofał się. Matka Ladalin opowiadała jej o czasach, kiedy takie posługi wypełniali gai’shain. Możliwe to, że w przeszłości nie każdy Aiel, czy to mężczyzna, czy Panna, był potrzebny do wojny z Seanchanami?

Ladalin wyciągnęła ręce, by ogrzać nad koszem swe dłonie o palcach wykrzywionych wiekiem. Za młodu brała do tych dłoni włócznię. Większość kobiet to czyniła, dopóki nie wyszły za mąż. Jak jakakolwiek kobieta mogła pozostać z tyłu, skoro Seanchanie wykorzystywali swe żołnierki i damane z taką skutecznością?

Słyszała różne opowieści o czasach jej matki i babki, ale wydawały się jej niewiarygodne. Wojna była wszystkim, co Ladalin kiedykolwiek poznała. Jej pierwsze wspomnienia, wspomnienia małej dziewczynki, dotyczyły najazdów z Almoth. Młodość spędziła na szkoleniu się. Brała udział w bitwach, których przedmiotem było panowanie nad krainą nazywająca się wonczas Łza.

Ladalin wyszła za mąż i wychowała dzieci, ale każdy swój oddech skupiała na konflikcie. Aielowie albo Seanchanie. Jedni i drudzy wiedzieli, że ostatecznie ostanie się tylko jedna z ich obu nacji.

W coraz większym stopniu zanosiło się na to, że to Aielowie zostaną stąd siłą przegnani. Na tym polegała kolejna różnica między jej czasami a czasami jej matki. Matka nie opowiadała o porażkach. Całe życie Ladalin było przepełnione aktami odwrotu i rezygnacji.

Pozostali w namiocie zdawali się pogrążeni w jakichś myślach. Trzej wodzowie klanów i dwie Mądre. Tylko oni jeszcze pozostali w Radzie Dwudziestu Dwóch. Wyżynne wiatry przeciskały się między klapami namiotu, wionąc jej chłodem w plecy. Tamaav stawił się ostatni. Wyglądał równie staro, jak ona się czuła, zwłaszcza przez tę twarz pokiereszowaną w bitwach i brak lewego oka. Przysiadł na kamieniu. Aielowie już nie nosili z sobą ani poduszek, ani dywaników. Transportować można było jedynie rzeczy niezbędne.

- Biała Wieża padła - oznajmił. - Moi zwiadowcy poinformowali mnie o tym niespełna godzinę temu. Ja im ufam. - Zawsze był człowiekiem mówiącym wprost, co ma na myśli. Przyjaźnił się blisko z jej mężem, który poległ w walce rok wcześniej.

- W takim razie upadła nasza ostatnia nadzieja - orzekł Takai, najmłodszy z wodzów. Był już trzecim wodzem klanu Miagoma w ciągu niewielu lat.

- Nie mów tak - zaprotestowała Ladalin. - Zawsze jest jakaś nadzieja.

- Zagnali nas aż do tych przeklętych gór - odparował Takai.

- Shiande i Daryne przestali istnieć, a zatem pozostało już tylko pięć klanów, przy czym jeden z nich dał się złamać i rozproszyć. Jesteśmy pokonani, Ladalin.

Tamaav westchnął. Ileś lat wcześniej, gdyby czasy były inne, złożyłaby ślubny wianek u jego stóp. Jej klan potrzebował wodza. Jej syn wciąż rozważał możliwość, iż mógłby się nim stać, ale od niedawnego przejęcia Rhuidean przez Seanchanów klany nie bardzo wiedziały, jaką metodą winny wybierać nowych przywódców.

- Trzeba nam się wycofać do Ziemi Trzech Sfer- rzekła Mora swym cichym, statecznym głosem. - I szukać pokuty za nasze grzechy.

- Jakie grzechy? - żachnął się Takai.

- Smok pragnął pokoju - odparła.

- Smok nas porzucił! - wybuchnął Takai. - Nie godzę się na przywoływanie wspomnień o człowieku, którego moi dziadkowie ledwie znali. Nie przysięgaliśmy, że będziemy postępowali zgodnie z tym jego głupim paktem. My…

- Pokój, Takai - upomniał go Jorshem. Trzeci wódz był niskim mężczyzną o jastrzębiej twarzy; odziedziczył nieco andorańskiej krwi po swym dziadku. - Obecnie jedynie Ziemia Trzech Sfer kryje w sobie jakąkolwiek dla nas nadzieję. Wojna przeciwko Krukom została przegrana.

W namiocie zrobiło się martwo.

- Zagrozili, że będą na nas polować - powiedział Takai. - Kiedy żądali kapitulacji, ostrzegli, że nie powinniśmy się wycofywać. Wiecie o tym. Zapowiedzieli, że zniszczą każde miejsce, w którym zbierze się bodaj troje Aielów.

- My się nie poddamy - oznajmiła stanowczo Ladalin. Bardzo stanowczo mimo przepełniających ją obaw, uczciwie powiedziawszy.

- Kapitulacja uczyniłaby z nas gai’shain - stwierdził Tamaav. Takim słowem określali kogoś bez honoru, ale matka Ladalin nie w takim sensie go używała. - Ladalin. Jaka jest twoja rada?

Pozostała czwórka spojrzała na nią. Wywodziła się z rodu Smoka, ostatniego z żyjących. Pozostałe trzy rody zostały wybite w pień.

- Jeśli staniemy się niewolnikami Seanchanów, wówczas Aielowie jako naród przestaną istnieć- powiedziała. - Nie możemy zwyciężyć, a zatem musimy się wycofać. Powrócimy do Ziemi Trzech Sfer i odbudujemy naszą siłę. Może nasze dzieci będą mogły podjąć walkę za nas, skoro my nie możemy.

Znowu milczenie. Wszyscy wiedzieli, że jej słowa to w najlepszym razie wyraz optymizmu. Po iluś dziesiątkach lat trwania tej wojny liczba Aielów zmalała do zaledwie ułamka owej rzeszy stanowiącej niegdyś ich naród.

Przenoszące Seanchanów były brutalnie skuteczne. Wprawdzie Mądre i Zrodzeni ze Smoka korzystali z Jedynej Mocy podczas bitwy, a jednak to nie wystarczało. Te przeklęte a’dam! Każdy przenoszący Aiel, którego pojmano, ostatecznie obracał się przeciwko własnemu narodowi.

Prawdziwym punktem zwrotnym w wojnie było wciągnięcie w nią innych nacji. Od tego momentu Seanchanie mogli chwytać do niewoli ludzi z mokradeł i wyłuskiwać kolejnych przenoszących z ich szeregów. Kruki były nie do powstrzymania, a teraz, kiedy padło Tar Valon, każde królestwo na mokradłach stawało się poddanym Seanchanów. Jedynie Czarna Wieża jeszcze walczyła, ale Asha’mani czynili to w sekrecie, bo ich forteca padła wiele lat wcześniej.

Aielowie nie mogli walczyć w sekrecie. W tym nie było żadnego honoru. Ale, rzecz jasna, co teraz znaczył honor? Po tym, jak śmierć skosiła setki tysięcy? Po tym, jak spłonęło Cairhien, a Illian zostało ze szczętem spustoszone? Minęło dwadzieścia lat, odkąd Seanchanie zdobyli andorańskie machiny wojenne. Aielowie od dziesiątków lat zmierzali do porażki. Tylko dzięki swej nieugiętości przetrwali tak długi czas.

- To jego wina - powiedział Takai, z wciąż posępną miną. - Car’a’carn mógł nas poprowadzić do chwały, ale on nas porzucił.

- Jego wina? - powtórzyła Ladalin, zrozumiawszy, być może po raz pierwszy, co jest złego w takim stwierdzeniu. - Nie. Aielowie przyjmują odpowiedzialność za siebie samych. To nasza wina, a nie mojego odległego przodka. Zapomnieliśmy, kim jesteśmy. Nie mamy honoru.

- Nasz honor został nam odebrany - odrzekł Takai, po czym powstał z westchnieniem. - Lud Smoka, też coś. Co jest dobrego w przynależeniu do jego ludu? Według legend my zostaliśmy stworzeni do tego, by być włócznią wykutą na Ziemi Trzech Sfer. On nas wykorzystał, a potem odrzucił. Co ma uczynić odrzucona włócznia, jak nie iść na wojnę?

„Dobre pytanie” - pomyślała Ladalin. Smok domagał się pokoju, w przekonaniu, że dzięki temu Aielowie staną się szczęśliwi. Tylko jak mogli być szczęśliwi, skoro na ich ziemię wkroczyli przez Światłość przeklęci Seanchanie? Jej nienawiść do najeźdźców była bezgraniczna.

Może ta nienawiść zniszczyła Aielów. Wsłuchiwała się w wycie wiatru, kiedy z namiotu wyszedł z dumnie zadartą głową Takai. Rankiem Aielowie mieli wrócić do Ziemi Trzech Sfer. Wychodziło na to, że jeśli sami nie zaakceptują pokoju, to ten pokój zostanie im narzucony.

Aviendha zrobiła kolejny krok naprzód. Otoczona roztańczonymi okruchami światła dotarła prawie do samego środka lasu kolumn. Jej łzy spływały teraz swobodnie po policzkach. Czuła się jak dziecko. Bycie Ladalin było czymś gorszym niż poprzednie wcielenia, bo w tej kobiecie Aviendha dostrzegła ślady prawdziwych obyczajów Aielów, a jednak one były zniekształcone, niemalże zdawały się z niej drwić. Ladalin myślała o wojnie i kojarzyła ją z honorem, ale nie rozumiała, czym jest honor. Żadnych gai’shain? Odwrót? Nie padła ani jedna wzmianka o toh. To była bitwa całkiem odarta z sensu albo rozsądku.

Po co walczyć? Dla Ladalin walkę napędzała nienawiść do Seanchanów. Była wojna, ponieważ zawsze była wojna.

Jak? Jak to się stało, że Aielowie tak się zmienili?

Aviendha zrobiła krok do przodu.

Nazywała się Oncala, była Panną Włóczni. W przyszłości miała się wyrzec włóczni i wyjść za mąż, tak jak jej matka i jeszcze wcześniej matka jej matki. Ale teraz czas nakazywał walkę.

Szła przez ulice Caemlyn. Jej prawie-siostra niosła sztandar Smoka, by głosić wszem wobec, z jakiego rodu się wywodzi. Obok Oncali szedł mężczyzna, dla którego chętnie wyrzekłaby się włóczni. Hehyal, Biegacz Świtu, zabił więcej Seanchanów niż ktokolwiek z jego społeczności, zyskując sobie dużo ji. Rok wcześniej udzielono mu pozwolenia na wyprawę do Rhuidean, by dzięki temu mógł się stać wodzem klanu.

Rhuidean. To miasto było oblegane przez Seanchanów. Oncala zrobiła szyderczy grymas. Seanchanie nie mieli honoru. Powiedziano im, że Rhuidean to miejsce, gdzie panuje pokój. Aielowie nie atakowali pałacu w Ebou Dar. Seanchanie nie powinni napadać na Rhuidean.

Istoty podobne do nędznych jaszczurek. Źródłem nieustającej frustracji było to, że wojna się toczyła już od dziesiątków lat, a tymczasem linie walk pozostały niemal takie same jak wtedy, gdy jej dziadek udał się do Shayol Ghul.

Obojgu im, jej i Hehyalowi, towarzyszyły dwa tysiące włóczni tworzących gwardię honorową. Królowa Talana wiedziała, że powinna się ich spodziewać i dlatego bramy do andorańskiego pałacu, całego jarzącego się bielą, stały otworem. Hehyal przywołał gestem pięćdziesiąt zawczasu wybranych włóczni, by razem z nimi przemaszerować przez te wspaniałe komnaty. W całym pałacu pleniło się bogactwo. Każdy gobelin, wazon, złota rama dla Oncali były swoistą zniewagą. Wojna trwała już od czterdziestu lat, a Andor pozostał nietknięty. Trwał bezpiecznie, pławiąc się w tej ochronie, którą otoczyli go Aielowie.

No i dobrze, Andor jeszcze popamięta. Aielowie urośli w siłę za sprawą swojej walki. Ich męstwo już dawniej zasługiwało na miano legendarnego, a teraz było bezmierne! Kiedy Aielowie zniszczą Seanchanów, świat zobaczy, czego się nauczyli. Władcy z mokradeł pożałują, że nie byli bardziej hojni.

Drzwi do sali tronowej były otwarte. Oncala i Hehyal weszli do środka, pozostawiając na zewnątrz swoją eskortę. Sztandar Smoka też tutaj powiewał, przypominając, że królewski ród panujący w Andorze również ma w sobie krew Car’a’carna. Dla Oncali jeszcze jeden powód, by ich nienawidzić. Andorańscy arystokraci uważali siebie za jej równych.

Królowa Talana była kobietą w średnim wieku, o lśniących rudych włosach. Kobietą niezbyt piękną, ale za to nad wyraz władczą. Rozmawiała cicho z jednym ze swych doradców, dlatego gestem ręki nakazała Aielom zaczekać. Zniewaga rzucona z premedytacją. Oncala pieniła się wewnętrznie.

W końcu nakazano im podejść do Tronu Lwa. Brat Talany, jej protektor, stał za nią w swym odzieniu dworzanina - kamizela i kaftan - z dłonią na rękojeści miecza. Oncala mogłaby go zabić, nie roniąc może nawet kropli potu.

- A właśnie - zagaiła królowa Talana. - Znowu Taardad Aiel. Wciąż nosisz włócznie, Oncala?

Oncala skrzyżowała ręce na piersi, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, że nie radzi sobie dobrze w relacjach z tymi ludźmi. Kiedy się odzywała, nader często odpowiadali zniewagami. Lepiej, by prym tutaj wiódł wódz klanu.

- Przypuszczam, że jesteście tu, by jeszcze raz prosić o wsparcie - rzekła Talana.

Hehyal zaczerwienił się, a Oncala żałowała - przez krótką chwilę - że zostawiła włócznie na zewnątrz.

- Mamy coś dla ciebie - odparł Hehyal, wyjmując skórzaną sakwę i wręczając ją jednemu z gwardzistów królowej. Mężczyzna otworzył sakwę, po czym zbadał znajdujące się wewnątrz dokumenty. Kolejna zniewaga. Czy naprawdę trzeba traktować ich jak skrytobójców? Oncala nie lubiła królowej, prawda, ale rodziny ich obu były zobowiązane do wzajemnej lojalności za sprawą ich babek, które były prawie-siostrami.

Mężczyzna wręczył królowej dokumenty. Talana przeglądała je z rosnącym zatroskaniem na twarzy.

Talana, jak większość władców, których obejmował Pokój Smoka, obawiała się Seanchanów. Umiejętności i wprawa Imperium Kruków w zakresie kształtowania Jedynej Mocy rosły. Aielowie trzymali ich w szachu, na razie. Co będzie, jeśli Seanchanie zwyciężą? Czy będą się trzymać swoich przysiąg?

W jakim stopniu można było ufać Seachanom? W ciągu ostatnich dziesięciu lat agenci Hehyala spędzili moc czasu na zasiewaniu tego właśnie pytania na najmożniejszych dworach tego świata. Hehyal był mądrym człowiekiem. Jeszcze zanim został wodzem, zrozumiał, że tej wojny Aielowie sami nie wygrają. Potrzebowali tych miękkich ludzi z mokradeł.

I to był jeszcze jeden powód, dla którego Oncala ich nienawidziła.

- Skąd wy to macie? - spytała Talana.

- Z seanchańskiego pałacu - odparł Hehyal. - Nie powinni byli uderzać na Rhuidean. Honor nakazał się odwzajemnić, aczkolwiek nasz atak został przeprowadzony po cichu, pozwalając nam przejąć je wszystkie. Od dawna miałem swoje podejrzenia co do miejsca, gdzie one się znajdują i jedynie honor nie pozwalał mi pogwałcić świętych murów seanchańskiego pałacu.

Twarz Talany stwardniała.

- Jesteś pewien, że są autentyczne?

- Podważasz me słowa? - spytał Hehyal.

Królowa Talana potrząsnęła głową, wyraźnie zakłopotana. Wiedziała, że Aielowie nie kłamią.

- Okazywaliśmy wam cierpliwość - wskazał Hehyal. - Przybyliśmy do was, by wyjaśnić, co się stanie, jeśli nie zatrzymamy Seanchanów.

- Pokój Smoka…

- Cóż ich obchodzi Smok? - spytał Hehyal. - To są najeźdźcy, którzy zmusili go do złożenia ukłonu przed ich Imperatorową. Jest postrzegana jako ktoś stojący wyżej od niego. Nie dotrzymają obietnic, które złożyli komuś gorszemu od siebie.

Królowa Talana ponownie spuściła wzrok. W tych dokumentach znajdowały się seanchańskie plany ataku na Andor, razem ze szczegółami spisku mającego na celu zabójstwo królowej. Pod spodem znajdowały się podobne plany rozprawienia się z władcami Łzy, Dwu Rzek oraz Illian.

- Muszę mieć czas na skonsultowanie się z moimi doradcami - rzekła Talana.

„Mamy ją” - pomyślała Oncala, uśmiechając się. Wiedziała już, jaka będzie odpowiedź królowej. Cała sztuka polegała na skłonieniu jej do podjęcia działania.

Hehyal przytaknął i oboje się wycofali. Oncala musiała się powstrzymywać, żeby nie wrzasnąć triumfalnie. Skoro Andor przystąpił do wojny, to w takim razie inne narody pójdą jego śladem, zwłaszcza te uczestniczące w Pakcie Gryfa i te podległe Dworowi Słońca. Patrzyli na królową Andoru tak, jak inne klany Aielów patrzyły na Oncalę. Krew Randa al’Thora miała w sobie wielki ciężar.

- Czy tak jest dobrze? - spytał Hehyal, kiedy wędrowali korytarzami pałacu, otoczeni swoimi włóczniami, które w ten sposób chroniły ich przed wścibskimi uszami.

Oncala obruszyła się.

- Taki był twój plan.

Przytaknął, krzywiąc się.

Wszystko, co powiedział królowej, było prawdą. Ich honor pozostał nieskażony. Niemniej Hehyal zachował w tajemnicy jeden z odkrytych przez nich dokumentów. Ten, który tłumaczył, że pozostałe dokumenty to plany warunkowe.

Deskrypcje potencjału militarnego Andoru, sugestie co do tego, jak wykorzystywać bramy i smoki przy ataku na Caemlyn, spisek na rzecz zabicia królowej Talany - to wszystko zostało opracowane jedynie na wypadek przystąpienia Andoru do wojny. Stanowiły wstępne studium potencjalnego wroga, nie rzeczywisty plan napaści.

Co zasadniczo należało traktować jako jedno i to samo. Seanchanie byli podstępni jak węże. Ostatecznie zawładną Andorem i wtedy Aielowie już nie będą w stanie pomóc. Jeśli ta wojna potoczy się w złym kierunku, lud Oncali uda się do Ziemi Trzech Sfer i porzuci tych głupich mieszkańców mokradeł na pastwę najeźdźcy. Seanchanie przekonają się, że z Aielami nie da się walczyć na ich ojczystej ziemi.

Dla królowej Talany będzie znacznie lepiej, jeśli przystąpi do wojny już teraz. Nie powinna nigdy zobaczyć tego jednego dokumentu, dla jej własnego dobra.

- Dokonało się - stwierdził Hehyal. - Już teraz nie ma miejsca na pytania.

Oncala przytaknęła. Seanchanie poniosą sromotną porażkę i Aielowie zajmą swe prawowite miejsce. W żyłach Oncali płynęła krew Smoka Odrodzonego. Zasługiwała na to, by zostać władczynią.

Na samym końcu tego wszystkiego powstanie nie Imperium Kruków, lecz Imperium Smoka.

- Nie chcę już iść dalej - powiedziała Aviendha do pustego, szklanego lasu.

Wiejący dotąd lekki wiatr przycichł zupełnie. Jej wypowiedź została powitana milczeniem. Łzy Aviendhy naznaczyły pył pod jej stopami, jak krople deszczu.

- Tamta… istota nie miała honoru - dodała po chwili. - Ona nas zniszczyła.

Najgorsze było to, że ta kobieta - Oncala - rozmyślała o matce swojej matki. O swojej babce. W jej głowie kryła się twarz umocowana do tego tytułu. Aviendha ją rozpoznała.

Rozpoznała swoją własną twarz.

Wzdrygnąwszy się, z przymkniętymi oczami dała kolejny krok naprzód, w stronę samego środka lśniących promieniście kolumn.

Nazywała się Padra, była córką Smoka Odrodzonego, dumną Panną Włóczni. Wyszarpnęła swą broń z karku umierającego Seanchanina, a potem przyglądała się, jak pozostali uciekają przez swoją bramę.

„Oby Światłość przeklęła tego, kto nauczył Seanchanów Podróżowania” - pomyślała Padra. „Nawet jeśli ich sploty nie są zbyt eleganckie”.

Była przekonana, że żadna żyjąca istota nie rozumie Jedynej Mocy tak, jak ona i jej rodzeństwo. Od małego dziecka potrafiła tkać sploty, podobnie jej bracia i siostra. Dla nich to było coś naturalnego i wszyscy inni przenoszący w porównaniu z nimi wydawali się niezdarni.

Starała się nie wypowiadać w takim tonie. Aes Sedai i Mądre nie lubiły, jak im przypominano o ich niedociągnięciach. Niemniej miały takie.

Padra dołączyła do swoich sióstr włóczni. Wciąż czuła ból po stracie tej z nich, której martwe ciało pozostało na trawie. Tarra z Taardad Aiel. Będzie zapamiętana. Ale honor był po ich stronie, zabiły bowiem ośmiu seanchańskich żołnierzy.

Utkała bramę - prędzej, niż zdążyła pomyśleć. Jedyną Moc obejmowała zawsze, nawet podczas snu. Nigdy się nie przekonała, jak to jest, gdy nie ma się w jakimś zakamarku umysłu krzepiącej, wartkiej Mocy. Inni twierdzili, że boją się zostać pochłonięci przez Moc, ale czy to było możliwe? Saidar stanowił taką samą część jej ciała jak ręka albo noga. Czy można zostać pochłoniętym przez własne tkanki, kości i krew?

Brama wiodła do obozu Aielów, rozbitego w krainie, która zwała się Arad Doman. Ten obóz nie był miastem. Aielowie nie mieli miast. Ale to był bardzo duży obóz i prawie od dziesięciu lat trwał w jednym miejscu. Padra szła przez trawę i Aielowie w swoich cadin’sor okazywali jej swój respekt. Padra i jej rodzeństwo, jako dzieci Smoka, stali się kimś ważnym dla Aielów.

Nie arystokratami - taki koncept przyprawiał ją o mdłości. Była jednak kimś więcej niż zwyczajni algai’d’siswai. Wodzowie klanów zasięgali rady u niej i jej rodzeństwa, a Mądre darzyły ich szczególnym zainteresowaniem. Pozwalały jej przenosić, choć nie była jedną z nich. Prędzej przestałaby oddychać niż przenosić.

Odprawiła swe siostry włóczni, po czym ruszyła w stronę namiotu Ronama. Wódz klanu - syn Rhuarca - musiał usłyszeć jej raport. Weszła tam i ze zdziwieniem spostrzegła, że Ronam nie jest sam. Na dywanikach siedziała grupa mężczyzn, sami wodzowie klanów. Razem z nimi byli tam także jej bracia i siostry.

- Padra! - powiedział Ronam. - Wróciłaś.

- Mogę przyjść innym razem, Ronam - odparła.

- Nie, jesteś potrzebna na tym spotkaniu. Siądź i skorzystaj z mojego cienia.

Padra skłoniła głowę w podziękowaniu za honor, jaki jej okazał. Usiadła między Alarchem i Janduinem, jej braćmi. Mimo że byli czworaczkami, razem z nią i jej siostrą, to jednak nie łączyło ich podobieństwo. Alarch wyglądał bardziej na mieszkańca mokradeł i miał ciemne włosy. Janduin był wysokim blondynem. U jego drugiego boku siedziała Marinna, ich druga siostra, drobnej budowy i obdarzona krągłą twarzą.

- Powinnam donieść - rzekła Padra do Ronama - że seanchański patrol był tam, gdzie się spodziewaliśmy. Wciągnęliśmy ich do walki.

Odpowiedziało jej niespokojne szemranie.

- Nie jest to wbrew Pokojowi Smoka, że weszli do Arad Doman - zauważył Tavalad, wódz klanu z Goshien Aiel.

- Ani też nie jest to z naszej strony nic złego, iż zabiłyśmy ich za to, że podeszli tak blisko, wodzu klanu - odparła Padra. - Aielowie nie są związani Pokojem Smoka. Jeśli Seanchanie chcą ryzykować poprzez lustrowanie naszego obozowiska, to muszą sobie uświadomić, że to jest ryzykowne.

Kilku innych - więcej, niż oczekiwała - przytaknęło, usłyszawszy jej opinię. Zerknęła na Janduina, który z kolei uniósł brew. Ukradkiem podniosła dwa palce. Dwaj Seanchanie zginęli od jej włóczni. Z chęcią pojmałaby ich do niewoli, ale Seanchanie nie zasłużyli na to, by stać się gai’shain. Ponadto byli z nich okropni więźniowie. Lepiej oszczędzić im wstydu i pozwolić umrzeć.

- Przyszliśmy tu, żeby coś rzec, i powinniśmy to teraz wypowiedzieć - oznajmił Alalved, wódz Tomanelle Aiel.

Padra przeprowadziła prędkie obliczenia. Stawiło się wszystkich jedenastu wodzów, w tym także ci, którzy złożyli przysięgi krwi przeciwko sobie. Takiego spotkania nie było od lat, od czasu, gdy jej ojciec szykował się do Ostatniej Bitwy.

- A cóż takiego przybyliśmy powiedzieć? - spytał jeden z pozostałych.

Alalved potrząsnął głową.

- Włócznie się coraz bardziej niecierpliwią. Rzeczą Aielów nie jest uprawa roli i nabieranie sadła na plennych ziemiach. Jesteśmy wojownikami.

- Smok prosił o pokój - zauważył Tavalad.

- Smok prosił innych o pokój - odparł Alalved. - Aielów tu wykluczył.

- To prawda - poparł go Darvin, wódz Reyn.

- Czy mamy znowu napadać wzajem na siebie po tych wszystkich latach zawieszenia naszych waśni krwi? - spytał cicho Ronam. Był znakomitym wodzem klanu, w sporej mierze podobnym do Rhuarca. Roztropnym, a przy tym takim, który nie wzdragał się przed bitwą.

- Jaki byłby w tym sens? - odparł mu pytaniem Shedren, wódz Daryne Aiel.

Inni mu przytaknęli. Ale to z kolei wiązało się z jeszcze większym problemem, tym, o którym często mówiła jej matka. Co znaczyło bycie Aielem teraz, kiedy już spełnili swój obowiązek względem przeszłości, skoro ich toh jako narodu zostało oczyszczone?

- Jak długo możemy czekać - powiedział Alalved - wiedząc, że trzymają w niewoli kobiety Aielów za pomocą tych swoich bransolet? Tyle lat minęło, a tymczasem oni wciąż odrzucają wszelkie oferty zapłaty i targu! Odpowiadają na naszą obyczajność chamstwem i zniewagami.

- Nie urodziliśmy się, by żebrać - rzekł sędziwy Bruan. - Aielowie staną się niebawem mieszkańcami mokradeł karmionymi mlekiem.

Wszyscy mu przytaknęli. Mądry Bruan doświadczył Ostatniej Bitwy.

- Gdyby tylko seachańska imperatorowa… - Ronam potrząsnął głową, a Padra wiedziała, co on ma na myśli. Stara imperatorowa, ta, która panowała w czasach Ostatniej Bitwy, była przez ojca Ronama uważana za kobietę honoru. Powiadano, że byli z nią bliscy osiągnięcia porozumienia. Ale minęło wiele lat od jej rządów.

- Wszelako włócznie ścierają się z włóczniami - podjął Ronam - nasi ludzie walczą, kiedy się z sobą spotykają. Taka jest nasza natura. Jeśli Seanchanie nie chcą słuchać głosu rozumu, to z jakiej przyczyny mielibyśmy pozwalać, żeby robili, co chcą?

- Tak czy owak, Pokój Smoka nie utrzyma się długo - stwierdził Alalved. - Potyczki między narodami wybuchają na porządku dziennym, tyle że nikt o nich nie mówi. Car’a’carn wymógł obietnice na monarchach, ale obecnie nikt ich nie przestrzega. Wielu mieszkańców mokradeł nie da się trzymać za słowo i obawiam się, że Seanchanie pożrą ich, kiedy będą się handryczyć.

Wielu przytaknęło. Jedynie Darvin i Tavalad zdawali się nieprzekonani.

Padra wstrzymała oddech. Oni wiedzieli, że tak będzie. Że będą starcia z Seanchanami, że klany będą się niecierpliwić. Marzyła o tym dniu, a jednocześnie się go obawiała. Jej matka zdobyła wielkie ji w bitwie. Padra miała niewiele sposobności, by dowieść, ile sama jest warta.

Wojna z Seanchanami… ta wizja tchnęła w nią życie. Ale oznaczała także liczne śmierci.

- Co mówią dzieci Smoka? - spytał Ronam, patrząc na ich czworo.

To się nadal wydawało takie dziwne, że ci starsi tak się z nią liczą. Sprawdziła saidara, bezpiecznie usadowionego w zakamarku jej umysłu, i zaczerpnęła z niego siły. Co ona by bez niego zrobiła?

- Ja twierdzę, że winniśmy odzyskać te z nas, które utknęły w seanchańskiej niewoli - oświadczyła Marinna. Szkoliła się na Mądrą.

Alarch z niepewną miną zerknął na Janduina. Często radził się swego brata.

- Aielowie muszą mieć cel - rzekł Janduin, kiwając głową. - Z takich, jakimi jesteśmy, nie ma pożytku, a poza tym nie obiecywaliśmy, że nie będziemy atakować. To, że czekaliśmy tak długo, zaświadcza o naszej cierpliwości i o naszym szacunku do mojego ojca.

Spojrzenia wszystkich przeszły na Padrę.

- To są nasi wrogowie - powiedziała.

Zgromadzeni mężczyźni przytaknęli, jeden po drugim. Wydawało się, że ma nic prostszego, niż tylko zakończyć te wszystkie lata czekania.

- Idźcie do swoich klanów. - Ronam powstał. - Przygotujcie ich.

Padra nadal siedziała, kiedy inni się żegnali, jedni posępni, inni ożywieni. Siedemnaście lat bez bitwy to za długo dla Aielów.

Niebawem namiot opustoszał. Pozostała w nim jedynie Padra. Czekała, wpatrując się w leżący przed nią dywanik. Wojna. Była podniecona, ale też po części spochmurniała. Miała wrażenie, że popchnęła klany na ścieżkę, która ich odmieni na zawsze.

- Padra? - odezwał się czyjś głos.

Odwróciła się i zobaczyła Ronama stojącego w wejściu do namiotu. Zaczerwieniła się i wstała. Miał dziesięć lat więcej niż ona, ale był dość przystojny. Nigdy nie wyrzekłaby się włóczni, to oczywiste, ale gdyby tak…

- Zdajesz się zatroskana - zauważył.

- Po prostu rozmyślałam.

- O Seanchanach?

- O swoim ojcu - odparła.

- Ach tak. - Ronam przytaknął. - Pamiętam, jak po raz pierwszy przybył do Siedziby Zimnych Skał. Byłem bardzo młody.

- I jak go odebrałeś?

- Był człowiekiem, który robił wrażenie - odrzekł Ronam.

- I tylko to?

Potrząsnął głową.

- Przykro mi, Padra, ale nie spędziłem przy nim wiele czasu. Moja ścieżka zawiodła mnie gdzie indziej. Ale słyszałem różne rzeczy od mojego ojca.

Przekrzywiła głowę.

Ronam odwrócił się i wyjrzał przez rozchylone klapy namiotu na połać zielonej trawy.

- Mój ojciec nazywał Randa al’Thora mądrym człowiekiem i wielkim przywódcą, ale twierdził, że on nie wie, co zrobić z Aielami. Pamiętam, jak mówił, że kiedy Car’a’carn przebywał z nami, to nie sprawiał wrażenia jednego z nas. Że czuł się jakby skrępowany w naszej obecności. - Dla wszystkich opracowano plany, tymczasem Aielom nie wyznaczono celu.

- Niektórzy twierdzą, że winniśmy byli wrócić do Ziemi Trzech Sfer - zauważyła.

- Nie - odparł Ronam. - Nie, to by nas zniszczyło. Nasi ojcowie nie wiedzieli nic o parowych koniach czy też smoczych tubach. Gdyby Aielowie powrócili do Pustkowia, to wtedy przestalibyśmy się liczyć. Świat by nas omijał i zniknęlibyśmy jako naród.

- Ale wojna?- powiedziała. - Czy tak będzie właściwie?

- Nie wiem - przyznał cicho Ronam. - Jesteśmy Aielami. Wojna to coś, na czym się znamy.

Padra przytaknęła, czując teraz więcej pewności.

Aielowie znowu pójdą na wojnę. I będzie w tym moc honoru.

Aviendha zamrugała. Niebo było ciemne.

Czuła się wyczerpana. Miała pusty umysł i rozwarte serce, które jakby traciło siły, wykrwawiając się z każdym uderzeniem. Siedziała na ziemi pomiędzy gasnącymi kolumnami. Jej… dzieci. Pamiętała ich twarze ze swej pierwszej bytności w Rhuidean. Ale tych zdarzeń wtedy tam nie widziała. A w każdym razie pamięć niczego takiego jej nie podsuwała.

- Czy tak zostało zadecydowane bezpowrotnie? - spytała na głos. - Czy jednak możemy to zmienić?

Oczywiście nie usłyszała żadnej odpowiedzi.

Płakała suchymi łzami. Jak się powinno reagować na widok całkowitej destrukcji - nie, całkowitego rozpadu - własnego ludu? Każdy krok wydawał się logiczny dla ludzi, którzy go przedsiębrali. A jednak te kroki przybliżały Aielów do ich końca.

Czy ktokolwiek powinien oglądać tak straszliwe wizje? Bardzo żałowała, że weszła ponownie do szklanego lasu. Czy należało ją samą obwiniać za to, co miało się zdarzyć? To jej ród miał poprowadzić Aielów do zguby.

Kiedy przechodziła przez kręgi podczas pierwszej wyprawy do Rhuidean, objawiły jej się wizje całkiem innej natury. Tamte były tylko możliwe. Tymczasem wizje, które zobaczyła tego dnia, zdawały się bardziej realne. Czuła się niemalże pewna, że to, czego doświadczyła, nie jest zwyczajnie jedną z możliwości. Że to, co zobaczyła, naprawdę się wydarzy. Że honor będzie wyciekał z jej ludzi. Że Aielowie, krok po kroku, będą się przeobrażali z dumnych w nędznych.

Musiało być coś więcej. Zagniewana wstała z miejsca i zrobiła jeszcze jeden krok. Nic się nie wydarzyło. Doszła do samego skraju lasu, po czym obróciła się, zupełnie rozwścieczona.

- Pokaż mi więcej - zażądała. - Pokaż mi, co takiego zrobiłam, żeby to spowodować! To mój ród doprowadził nas do ruiny! Jaki jest mój w tym udział?

Znowu weszła między kolumny. Wyciągnęła rękę i dotknęła jedną z nich, ale nie było w niej życia. Żadnego szumu, żadnego poczucia, że tu kryje się Moc. Zamknęła oczy, wyciskając jeszcze po jednej łzie z obu kącików. Te łzy ściekły jej po twarzy, pozostawiając dwie zimne, wilgotne kreski na policzkach.

- Czy ja to mogę zmienić? - spytała.

Jeśli nie mogę - pomyślała - to czy to mnie powstrzyma od próbowania?”.

Odpowiedź brzmiała prosto. Nie. Nie będzie mogła żyć, jeśli nie zrobi czegoś, co odwróci ten los. Przybyła do Rhuidean w poszukiwaniu wiedzy. No i cóż, dano jej tę wiedzę. I to pod dostatkiem, więcej niż chciała.

Otwarła oczy i zazgrzytała zębami. Aielowie brali na siebie odpowiedzialność. Aielowie walczyli. Aielowie bronili honoru. Jeśli ona była tą jedyną, która znała koszmary przyszłości, to w takim razie jej obowiązkiem - jako Mądrej - było działać. Uratuje swój naród.

Wyszła ze szklanego lasu, po czym poderwała się do biegu. Musiała natychmiast wrócić, naradzić się z innymi Mądrymi. Ale przede wszystkim potrzebowała chwili wyciszenia, na Ziemi Trzech Sfer. Potrzebowała czasu, żeby pomyśleć.

Загрузка...