37. Mrok w Wieży.

Gawyn siedział na ławce w ogrodach Pałacu w Caemlyn. Minęło już kilka godzin, odkąd odesłał kobietę, która przywiozła mu list od Egwene. Garbaty księżyc ciężko wisiał na niebie.

Z rzadka niepokoili go służący, pytając, czy mu czegoś nie potrzeba. Mieli taki wzrok, jakby się o niego martwili. A on chciał tylko, żeby mu pozwolili spokojnie popatrzeć na niebo. Minęło wiele tygodni od czasu, gdy po raz ostatni miał taką okazję. Powoli robiło się chłodno, mimo to wciąż nie nakładał kaftana, który spokojnie wisiał na oparciu ławki. Było mu dobrze na otwartej przestrzeni - zdecydowanie inaczej, z jakiegoś powodu, niż pod niebem zasnutym grubą powłoką chmur.

Kiedy zgasły ostatnie światła zachodu, gwiazdy rozjarzyły się na niebie niczym nieco przestraszone dzieci, które, dopiero gdy ucichł cały wrzask i szum, decydują się zerknąć w dół. Dobrze było móc w końcu oglądać gwiazdy. Gawyn głęboko nabrał tchu w płuca.

Elayne miała rację. Po większej części nienawiść, jaką żywił wobec al’Thora, brała się z rozżalenia. A może zazdrości. Al’Thorowi przypadła w życiu rola, jaką Gawyn sam chętnie by odegrał. Władca narodów, dowódca armii. Kiedy porównywać ich żywoty, trudno nie było zadać sobie pytania: komu przypadł los księcia, a komu zagubionego pasterza?

Być może też z tego samego powodu opierał się wymaganiom, jakie stawiała przed nim Egwene, ponieważ sam chciał rządzić i dokonywać bohaterskich czynów. Gdyby został jej Strażnikiem, musiałby usunąć się w cień i asystować tylko, podczas gdy to ona zmieniałaby świat. Oczywiście to było też jak najbardziej honorowe zajęcie - dbać, by wielkiej osobie nic się nie stało. Autentyczny honor. Jakiż jest bowiem sens wielkich czynów? Sława, którą przynoszą, czy lepszy świat, jaki jest ich skutkiem?

Trzeba ustąpić. Zawsze podziwiał takich ludzi jak Sleete, którzy potrafili się na to zdobyć, ale nigdy ich nie rozumiał. Przynajmniej nie rozumiał naprawdę.

„Nie mogę jej zostawić samej sobie” - pomyślał w końcu. „Muszę jej pomóc. A to oznacza, że będę musiał usunąć się w cień”.

Ponieważ ją kochał. Ale także dlatego, że to było najrozsądniejsze wyjście. Kiedy dwóch bardów gra naraz całkiem inne pieśni, skutkiem jest tylko hałas. A jeżeli jeden wycofa się i tylko będzie akompaniować drugiemu, wówczas osiągną efekt piękniejszy, niż potrafiłby każdy z nich na własną rękę.

I w tym momencie w końcu pojął. Poderwał się na równe nogi. Nie może wrócić do Egwene jako książę. Przeznaczono mu rolę Strażnika. Musi jej strzec, służyć jej. Dbać, aby wszystko działo się tak, jak ona tego chce.

Czas wracać.

Włożył kaftan, ruszył ścieżką wiodącą w kierunku pałacu. Kiedy mijał staw przed budowlą, wczesna serenada rozmaitych żab w nim żyjących urwała się jak nożem uciął - a w ciszy, która nastała, rozbrzmiały kolejne pluski. Od wejścia do apartamentów siostry droga niedaleka. Z pewnością będzie jeszcze na nogach, ostatnimi czasy miewała kłopoty ze snem. Na przestrzeni ostatnich kilku dni zdarzało im się porozmawiać chwilę przed pójściem do łóżka i wypić filiżankę herbaty.

Pod drzwiami stała Birgitte. Obrzuciła go ponurym spojrzeniem. Faktycznie można było dojść do wniosku, że ma do niego pretensje o konieczność zastępowania w randze Kapitana Generała. Teraz już to jakoś lepiej rozumiał. Przez to czuł się trochę niezręcznie, próbując ją wyminąć.

Uniosła dłoń.

- Nie dzisiaj, książątko.

- Wyjeżdżam do Białej Wieży - powiedział. - Przyszedłem tylko się pożegnać.

Nie zwracając uwagi na jej słowa, dał krok naprzód, ale wtedy dłoń Birgitte oparła się o jego pierś, a po chwili tamta lekko go odepchnęła.

- Możesz wyjechać z rana.

Omalże nie sięgnął po miecz, ale się powstrzymał. Światłości! Przecież pamiętał jeszcze czasy, kiedy nie reagował odruchowo w ten sposób. Musiał chyba zupełnie zgłupieć.

- Zapytaj ją, czy nie zechce się ze mną zobaczyć- powiedział grzecznie. - Proszę.

- Takie mam rozkazy - poinformowała go Birgitte. - Poza tym i tak nie mogłaby z tobą rozmawiać. Śpi.

- Pewien jestem, że nie miałaby nic przeciwko temu, aby ją obudzić.

- To nie jest ten rodzaj snu - stwierdziła Birgitte. Potem westchnęła. - To ma coś wspólnego z Aes Sedai. Idź do łóżka. Rankiem twoja siostra być może przekaże ci słowo od Egwene.

Gawyn zmarszczył brwi. Co mogłoby…

„Sny” - zrozumiał. „To właśnie miały na myśli Aes Sedai, gdy mówiły, że Egwene uczy je wędrować po snach”.

- A więc mogę stąd wnosić, że Egwene śpi równie smacznie?

Birgitte zmierzyła go wzrokiem.

- Krwawe popioły, prawdopodobnie już powiedziałam za dużo. Wracaj do swoich komnat.

Gawyn odszedł, ale bynajmniej nie udał się na swoje pokoje.

„Znajdzie wasze słabe strony” - brzmiał mu w głowie głos tamtej sul’dam. „A kiedy uderzy, zostawi po sobie hekatombę, niemożliwą z pozoru do przypisania pojedynczemu człowiekowi…”.

Słabe strony.

Znajdował się jeszcze w korytarzu wiodącym do komnat Elayne - natychmiast ruszył biegiem w stronę pomieszczenia wydzielonego w pałacu dla potrzeb Podróżowania. Dzięki Światłości, na miejscu zastał dyżurną Kuzynkę - oczy jej się prawie zamykały, ale trwała dzielnie na posterunku na wypadek, gdyby trzeba było przesłać pilną wiadomość. Gawyn wprawdzie nie rozpoznał ciemnowłosej kobiety, ona jednak wyraźnie dobrze znała jego.

Na jego rozkaz ziewnęła i otworzyła bramę. Przebiegł przez nią w pędzie i wylądował w identycznym miejscu, tyle że położonym na terenach Białej Wieży. Brama zniknęła właściwie natychmiast. Drgnął, odwrócił się z przekleństwem na ustach. Omalże nie zamknęła się na nim! Dlaczego ta Kuzynka tak raptownie ją zamknęła, tak ryzykując? Ułamek sekundy wcześniej, a obcięłaby mu stopę albo coś innego.

Nie było czasu na takie rozważania. Odwrócił się znowu i ruszył biegiem.


Egwene, Leane oraz Mądre razem pojawiły się w pomieszczeniu w podstawach Wieży, gdzie czekała na nie grupka zdenerwowanych kobiet. To był posterunek wart utworzony przez Egwene na wypadek konieczności zarządzenia odwrotu.

- Raport! - zaczęła bez wstępów.

- Shevan i Carlinya nie żyją, Matko - ponuro odrzekła Saerin. Popędliwa Brązowa siostra tak ciężko dyszała, że z trudem można ją było zrozumieć.

Egwene zaklęła.

- Co się stało?

- Realizowałyśmy twój plan, Matko, i trwała akurat dyskusja na temat zupełnie wydumanej intrygi, której rzekomym celem miało być zaprowadzenie pokoju w Arad Doman, tak jak kazałaś. I wtedy…

- Ogień. W jednej chwili wszędzie było pełno ognia - wtrąciła Morvrin, drżąc na całym ciele. - Tryskał ze ścian. Kobiety przenosiły Moc. Niektóre ogromne ilości. Dostrzegłam wśród nich Alviarin. Kilka innych też rozpoznałam.

- Nyaneve wciąż tam jest - dodała Brendas.

- Uparta kobieta - mruknęła Egwene i zerknęła w stronę Mądrych. Skinęły głowami. - Zabierz stąd Brendas - dodała, wskazując na Białą siostrę o chłodnym spojrzeniu. - Kiedy się obudzicie, pójdziecie obudzić pozostałe i tym sposobem uratujecie przed niebezpieczeństwem. Mnie, Nynaeve, Leane i Siuan zostawcie w spokoju.

- Tak, Matko - zgodziła się Brendas.

W tym momencie Amys zrobiła coś takiego, że jej senna postać rozwiała się i zniknęła.

- Pozostałe niech udadzą się w jakieś bezpieczne miejsce - poleciła Egwene. - Z dala od miasta.

- Oczywiście, Matko - powiedziała Saerin, ale nawet nie drgnęła.

- Co tym razem? - zapytała Egwene.

- Nie… - Saerin zmarszczyła brwi. - Nie mogę. Coś jest nie tak.

- Głupstwa gadasz - warknęła Bair. - To tylko…

- Bair. - To był głos Amys. - Nie mogę się nigdzie przenieść. Coś tu jest strasznie nie tak.

- Niebo jest purpurowe - jęknęła Yukiri, wyglądając na zewnątrz przez małe okienko. - Światłości! To wygląda jak jakaś kopuła, pokrywająca Wieżę i miasto. Jak to się stało?

- Coś tu jest bardzo źle - stwierdziła Bair. - Powinnyśmy się budzić.

Amys znienacka zniknęła, tak raptownie, że Egwene aż się przestraszyła. Po chwili była z powrotem.

- Udało mi się przenieść do miejsca, gdzie byłyśmy wcześniej, ale nie mogę opuścić miasta. Nie podoba mi się to, Egwene al’Vere.

Egwene pomyślała o Cairhien i spróbowała tam się dostać. Nic z tego. Spojrzała za okno, z niepokojem, ale równocześnie z determinacją. Tak, faktycznie wszędzie panoszyła się dziwna purpurowa poświata.

- Obudźcie się, jeżeli uważacie, że tak trzeba - zwróciła się do Mądrych. - Ja będę walczyć. Jedna Dusza Cienia jest tutaj.

Mądre milczały.

- Pójdziemy z tobą - rzekła na koniec Melaine.

- Dobrze. Pozostałe mają się wynosić z tego miejsca. Przenieście się do Drogi Muzyka i zostańcie tam, póki się nie obudzicie. Melaine, Amys, Bair, Leane idą ze mną do komnaty położonej w wyższych partiach Wieży, komnaty o drewnianej boazerii i łóżku z przeźroczystym baldachimem z czterema słupkami. To moja sypialnia.

Mądre pokiwały głowami, a Egwene nie czekając, przeniosła się na umówione miejsce. Zmaterializowała się w swojej sypialni, tuż przed sobą miała lampę stojącą na stoliczku obok łóżka - w Tel’aran’rhiod lampa się nie świeciła, choć w świecie jawy zostawiła ją zapaloną. Sekundę później wokół niej pojawiły się Mądre i Leane - w podmuchu powietrza zakołysała się muślinowa zasłona baldachimu.

Mury Wieży zadrżały. Najwyraźniej walki nadal trwały.

- Zachowajcie dalece posuniętą ostrożność - pouczyła tamte Egwene. - Walczymy z niebezpiecznym przeciwnikiem, który zna teren walki lepiej od was.

- Nie martw się, nie będziemy ryzykować - zapewniła ją Bair. - Słyszałam, że Dusze Cienia uważają się za władców tego miejsca. Cóż, zobaczymy.

- Leane - kontynuowała Egwene - dasz sobie radę? - Kusiło ją, żeby tamtą odesłać, niemniej nie należało zapominać, że, podobnie jak Siuan, Błękitna siostra spędziła czas jakiś w Tel’aran’rhiod. Z pewnością była bardziej doświadczona niż większość pozostałych.

- Nie będę rzucała się w oczy, Matko - obiecała Leane. - Ale ich na pewno jest więcej niż nas. Dlatego będę ci potrzebna.

- Zgoda - powiedziała Egwene.

Cztery kobiety zniknęły w jednej chwili. Dlaczego niemożnością było opuścić Wieżę? Sytuacja dziwna i kłopotliwa, niemniej posiadająca dobre strony. Tylko z pozoru oznaczała wyłącznie niepokojące uwięzienie.

Ponieważ jeśli one były uwięzione, to prawdopodobnie Mesaana również.


Pięć gołębi siedzących na krawędzi dachu z trzepotem skrzydeł poderwało się do lotu. Perrin odwrócił się gwałtownie. Zabójca stał tuż za nim, rozsiewając wokół woń mokrego kamienia.

Twardym spojrzeniem obrzucił lecące ptaki.

- To twoje?

- Sygnał ostrzegawczy - wyjaśnił Perrin. - Założyłem, że skorupy orzechów rozsypane na dachu będą zbyt łatwe do zobaczenia.

- Sprytne - powiedział Zabójca.

Za jego plecami rozpościerała się panorama cudownego miasta. Dotąd Perrin nie wierzył, że może istnieć miasto wspanialsze niż Caemlyn. Jeżeli jednak istniało, to było nim Tar Valon. Cały kompleks był jednym dziełem sztuki. Właściwie nie było budynku, którego nie zdobiłyby łuki, iglice, płaskorzeźby i inne architektoniczne detale. Nawet kamienie bruku zdawały się układać w artystyczne, frapujące wzory.

Spojrzenie Zabójcy uciekło na moment w dół. Tam, przy pasie Perrina w zaimprowizowanej przez niego jakiś czas temu sakwie tkwił ter’angreal. Wystający czubek ukazywał drobną srebrną plecionkę, układającą się w skomplikowany warkocz. Perrin nie raz próbował go zniszczyć, natężając całą siłę woli umożliwiającej panowanie nad tym światem, ale nic nie osiągnął. Wściekłe uderzenia młotem tylko nieznacznie go wygięły. Czymkolwiek była ta rzecz, skonstruowano ją tak, żeby opierała się tego rodzaju zakusom.

- Nauczyłeś się tego i owego - mówił dalej Zabójca. - Powinienem cię zabić wiele miesięcy temu.

- Przekonany jestem, że próbowałeś - odparował Perrin, unosząc młot, dotąd wsparty drzewcem na ramieniu. - Kim naprawdę jesteś?

- Jestem człowiekiem dwóch światów, Perrinie Aybara. I częścią ich obu. Muszę odzyskać szpilę snów. - Z tymi słowami ruszył naprzód.

- Jeszcze krok, a cię zabiję - ostrzegł Perrin.

Zabójca parsknął, ale nie zatrzymał się.

- Nie masz dość sił, żeby sobie z tym poradzić, chłopcze. Nawet ja miewam kłopoty z operowaniem szpilą. - Jego spojrzenie mimowiednie skręciło gdzieś ponad ramię Perrina. Co tam mogło być?

„Góra Smoka” - pomyślał Perrin. „Od początku bał się, że przybyłem tutaj, aby wrzucić ją do środka”. - A więc może jednak istniał sposób zniszczenia ter’angreala? Czy też Zabójca próbuje nim w ten subtelny sposób manipulować?

- Uważaj, chłopcze - ostrzegł Zabójca, a w jego dłoniach pojawiły się miecz i nóż; wciąż powoli szedł naprzód. - Zabiłem dziś już trzy wilki. Oddaj szpilę.

Trzy? Przecież na oczach Perrina zginął tylko jeden. „Próbuje mnie sprowokować”.

- Myślisz, że nie wiem, że nawet jak ci ją oddam, to i tak mnie zabijesz? - powiedział Perrin. - A jeśli nawet… będziesz musiał z nią wrócić do Ghealdan. A ja tam podążę za tobą. - Pokręcił głową. - Jeden z nas musi zginąć, nie ma innego wyjścia.

Zabójca zawahał się, potem uśmiechnął.

- Wiesz, że Luc cię nienawidzi. Nienawidzi z całego serca.

- A ty nie? - zdziwił się Perrin, marszcząc brwi.

- Wilk nie nienawidzi jelenia.

- Nie jesteś wilkiem - stwierdził Perrin, a z jego gardła wyrwał się cichy warkot.

Zabójca wzruszył ramionami.

- Skończmy więc z tym, raz a dobrze. - Ruszył naprzód.


Gawyn wpadł jak burza do Białej Wieży. Wartownicy u jej drzwi ledwie mieli czas, aby mu zasalutować. Przemknął obok stojących w holu lamp z odblaśnikami. Z powodu konieczności oszczędzania oliwy świeciła tylko co druga. Gdy dotarł do stóp rampy wiodącej na górę, usłyszał za sobą czyjeś kroki.

Miecz zaświszczał, wychodząc z pochwy, Gawyn odwrócił się. Mazone i Celark zatrzymali się jak wryci. Byli żołnierze formacji Młodych ubrani byli w mundury Gwardii Wieży. Chcieli go zatrzymać? Któż mógł wiedzieć, jakie rozkazy wydała Egwene podczas jego nieobecności?

Zasalutowali.

- Ludzie… - zapytał Gawyn. - Czego chcecie?

- Proszę pana - zaczął Celark. Po jego wychudzonej twarzy tańczyły cienie rzucane przez światło lamp. - Kiedy pojawia się rozpędzony oficer, a do tego ma taki wyraz na twarzy, nie pyta się go, czy nie potrzebuje pomocy. Po prostu idzie się za nim!

Gawyn uśmiechnął się.

- Idziemy. - Skoczył w stronę rampy, a obaj żołnierze ruszyli za nim z obnażonymi mieczami.

Apartamenty Egwene znajdowały się dość wysoko. Zanim do nich dotarli, Gawyn czuł, jak jego puls galopuje, a płuca palą żywym ogniem. Przebiegli trzy kolejne korytarze, kiedy Gawyn przystanął i gestem uniesionej dłoni zatrzymał tamtych. Potem wbił wzrok w najbliższą ocienioną wnękę. Czy była na tyle głęboka, żeby pomieścić Krwawego Noża?

„Nie ma światła bez cienia…”.

Zerknął za róg korytarza w stronę drzwi wiodących do komnat Egwene - znajdował się niemalże dokładnie w tym samym miejscu, gdzie poprzednio, więc być może znowu rujnował jej plany? Czy teraz skończy się tak samo? Dwaj gwardziści stali za nim nieruchomo, oczekując na rozkazy.

Tak. Robił to samo, co przedtem. A jednak coś było inaczej. Teraz był już zdecydowany, żeby ją chronić nie po to, aby samemu się wykazać, lecz żeby mogła dokonać tych wielkich rzeczy, które były jej przeznaczone. Odtąd będzie trwał w jej cieniu i czerpał z tego dumę. Zrobi wszystko, o co zostanie poproszony - ale mimo to zawsze i przede wszystkim będzie strzegł jej bezpieczeństwa. Ponieważ taki był los Strażnika.

Miękko ruszył naprzód, gestem przywołując swych żołnierzy. Ciemność zalegająca w tamtej ocienionej alkowie, w której poprzednio krył się zabójca, jakoś tym razem nie miała tych łudzących własności. Dobry znak. Wreszcie dotarł do drzwi. Zatrzymał się, delikatnie nacisnął klamkę. Były otwarte. Wciągnął głęboki oddech i wślizgnął się do środka.

Nie zadźwięczał żaden alarm, nie zatrzasnęła się żadna pułapka, nie pochwyciła go żadna sieć Jedynej Mocy. Kilka lamp malowało ściany plamami światła. Usłyszał delikatny szmer i uniósł wzrok. Nad sobą zobaczył wiszącą w powietrzu pokojówkę Wieży, szarpiącą się w niewidzialnych więzach, z ustami zakneblowanymi niewidzialnym strumieniem Powietrza; toczyła wokół dzikim wzrokiem.

Zaklął, przebiegł przez komnatę, szarpnięciem otworzył drzwi do sypialni Egwene. Jej łóżko z przeźroczystym baldachimem stało pod przeciwległą ścianą, na nocnym stoliczku paliła się pojedyncza lampa. Gawyn podszedł bliżej i odsunął muślinową zasłonę. Spała? Czy…

Sięgnął dłonią do jej szyi, chcąc zmacać puls, ale w tej samej chwili usłyszał leciutki głuchy odgłos za plecami, więc niewiele myśląc, dobył miecza - akurat w czas, żeby zablokować cios wymierzony w jego plecy. Z plątaniny cieni wyskoczyła na niego nie jedna smuga ciemności, ale dwie! Jeszcze obrzucił przelotnym spojrzeniem leżącą Egwene - żadnej krwi nie zobaczył, ale nie potrafił stwierdzić, czy oddycha, czy nie. Czyżby zdążył w ostatniej chwili?

Nie było już czasu na tego rodzaju rozważania. Przeszedł płynnie w formę miecza zwaną Kwieciem Jabłoni na Wietrze, a równocześnie zaczął krzyczeć. Jego ludzie zatrzymali się w drzwiach do sypialni i zamarli tam, jakby nie potrafili pojąć, co się dzieje.

- Sprowadźcie pomoc! - krzyczał Gawyn. - Już!

Smagłoskóry Mazone odwrócił się, żeby wypełnić rozkaz, ale Celark z determinacją na twarzy ruszył w bój.

Sylwetki Krwawych Noży mieniły się w oczach i falowały na krawędziach. Gawynowi udało się przejść do formy zwanej Kot na Gorącym Piasku - chciał w ten sposób sprawdzić umiejętności tamtych, ale każdy cios ciął wyłącznie powietrze. Już go zaczynały boleć oczy od wysiłku, jakiego wymagało śledzenie ruchów zamazanych postaci.

Celark zaatakował jednego z nich z tyłu, ale nie osiągnął więcej niż Gawyn. Ten tymczasem zacisnął zęby, zmuszony do walki z nogami opartymi o krawędź łóżka. Przede wszystkim nie wolno było ich dopuścić w pobliże Egwene, póki nie nadejdzie pomoc. Gdyby tylko udało się…

Obie postacie odwróciły się jak na komendę. Razem zaatakowali Celarka. Tamten ledwie miał czas zakląć, nim miecz przeciął mu szyję, a krew trysnęła strumieniem. Gawyn ponownie krzyknął, przeszedł w Jaszczurkę w Ciernistym Krzewie i wyprowadził cięcie na plecy asasynów.

I znowu atak okazał się nieskuteczny. Choć tym razem wydawało się, że tylko o włos. Tymczasem Celark zachwiał się, opadł na kolana, a krew rozlewała się ciemną plamą połyskującą w świetle lampy - nie było sposobu, żeby Gawyn mógł mu pójść na pomoc. Musiałby wtedy odsłonić Egwene.

Jeden z asasynów odwrócił się tyłem do Gawyna, podczas gdy drugi odrąbał Celarkowi głowę ciosem, który mimo spowijającego wszystko półmroku, zdał się Gawynowi identyczny z Rzeką Podmywającą Brzeg. Cofnął się pół kroku, starając się nie patrzeć na swojego zabitego żołnierza. Trzeba się bronić. Wystarczy do chwili, aż nadejdzie pomoc. Przesunął się nieznacznie w bok.

Seanchanie zachowywali się ostrożnie, wiedzieli, że już kiedyś walczył z jednym z nich. Ale przewaga była zdecydowanie po ich stronie. Sam Gawyn miał wątpliwości, czy jest w stanie dotrzymać im obu pola.

„Tak, będziesz w stanie” - napomniał się surowo w myśli. Jeżeli przegrasz, Egwene zginie”.

Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch w drugiej komnacie. Przelotnie zerknął w tamtą stronę. Może to pomoc już przybyła? Gawyn poczuł przypływ nadziei i znowu przesunął się nieco w bok. Z tego miejsca zobaczył leżące na posadzce ciało wykrwawiającego się Mazone’a.

Trzecia utkana z cieni postać wsunęła się miękko do komnaty, zamykając za sobą drzwi. Dlatego tamci dwaj nie zaatakowali od razu. Czekali na przybycie towarzysza.

Wszyscy trzej zaatakowali w tym samym momencie.


Perrin uwolnił wilka, który w nim zawsze drzemał.

Po raz pierwszy nie obchodziło go, jakie mogą być tego skutki. Walcząc, nie myślał, po prostu był, a świat wokół nagle przestał być obcy i niepojęty.

Być może dlatego, że całkowicie naginał się do jego woli. Młody Byk skoczył z dachu budynku w Tar Valon. Odbicie potężnych tylnych łap wyniosło go w powietrze, sakwę z ter’angrealem miał przytroczoną do grzbietu. Poszybował ponad ulicą i wylądował na dachu zrobionym z białego marmuru, którego krawędź zdobiły stojące szeregiem posągi. Przetoczył się i wstał jako człowiek - ter’angreal tkwił tym razem znów przy pasie. Zamachnął się młotem.

Zabójca zniknął na ułamek sekundy przed tym, nim dosięgła go głowica młota, i pojawił się obok Perrina. Ten tymczasem również zniknął w momencie, gdy Zabójca wyprowadzał cios, pojawiając się zaraz po jego lewej stronie. I tak tańczyli w tę i we w tę, wirując wokół siebie. Każdy z nich znikał, a potem pojawiał się znowu, starając się wyprowadzić cios, który wreszcie trafi wroga.

W pewnym momencie Perrin przerwał ten cykl zamachów i uników i przeniósł się na miejsce znajdujące tuż obok jednego z wielkich posągów przedstawiającego jakiegoś napuszonego generała. Zamachnął się, po czym strzaskał posąg młotem, siłą woli zwielokrotniając potęgę ciosu. Fragmenty posągu poleciały w stronę Zabójcy. A kiedy wilczy rzeźnik zmaterializował się - jak sobie zamierzył, obok Perrina - zamiast tego trafił w burzę marmurowych odłamków i pyłu.

Kiedy ostre fragmenty kamienia wbiły się w jego ciało, Zabójca krzyknął. W ułamku sekundy jego płaszcz stał się twardy niczym stal i marmur zaczął odeń odskakiwać. Kiedy nawała się skończyła, odrzucił płaszcz na plecy, a wtedy cały budynek zadrżał w posadach. Perrin zaklął, jednak w ostatniej chwili, nim dach pod nim się zwalił, zdążył podskoczyć.

Poszybował łukiem w górę i wylądował na sąsiednim dachu, znów przemieniając się w wilka. Zabójca pojawił się tuż przed nim, łuk miał już naciągnięty… Młody Byk warknął, wyobraził sobie podmuch gwałtownej wichury i…

Nic się nie stało. Zabójca nie wystrzelił. Po prostu stał tam jak… Jak posag.

Perrin zaklął i w ostatniej chwili uchylił się przed strzałą, która przeleciała obok na wysokości pasa. Prawdziwy Zabójca stał niedaleko… i zaraz zniknął, zostawiając po sobie tylko zdumiewająco wierną podobiznę, którą stworzył, żeby zwieść Perrina.

Ten wciągnął głęboki oddech i otrząsnął czoło z kropel potu. Zabójca mógł zaatakować go z każdej strony. Tymczasem więc postawił ceglany mur za swoimi plecami, podniósł się i zaczął rozglądać po dachu. Nad jego głową poruszyła się purpurowa kopuła. Przywykł już do tego - przecież poruszała się razem z nim. Ale teraz stał w miejscu!

Zdjęty przerażeniem, spuścił wzrok. Sakwa zniknęła - wystrzelone przez Zabójcę drzewce odcięły ją od jego pasa. Podskoczył na brzeg dachu. Zobaczył sylwetkę biegnącego ulicą Zabójcy. W ręku trzymał sakwę.

Nagle z bocznej uliczki wyskoczył wilk, wpadł na Zabójcę i obalił na ziemię. Skoczek.

W jednej chwili Perrin był już obok nich, zaatakował. Zabójca zaklął paskudnie i zniknął. Przed momentem leżał przygnieciony ciałem wilka, a teraz stał u wyjścia z uliczki. Ruszył biegiem, jego sylwetka zaczęła zlewać się w pędzie z otoczeniem.

Perrin pobiegł za nim. Skoczek dołączył do niego.

„Jak mnie znalazłeś?” - zapytał w myślach Perrin.

„Zachowujecie się jak dwa głupie szczeniaki” - przyszło przesłanie od Skoczka. „Głośno. Syczycie niczym koty. Łatwo was znaleźć”.

Wcześniej specjalnie zataił przed Skoczkiem cel swej podróży. Po tym jak był świadkiem śmierci Dębowej Tancerki… cóż, to była jego walka. Skoro udało mu się wynieść ter’angreal z Ghealdan, skoro jego ludzie otrzymali szansę ucieczki - nie chciał ryzykować życia kolejnych wilków.

Oczywiście Skoczek już go nie opuści, nawet gdyby mu kazać. Perrin zawarczał więc i rzucił się w pościg za Zabójcą. Wilk galopował u jego boku.


Egwene przykucnęła pod ścianą korytarza. Dyszała ciężko, pot spływał jej z czoła. Z przeciwległej ściany spływały powoli krople stygnącej skały, stopionej wcześniej ognistym uderzeniem.

Na korytarz Wieży powoli wracała cisza. Na ścianie świeciły pojedyncze lampy. Za oknem widziała wciąż purpurowe niebo oddzielające Wieżę od ciemnych chmur. Wydawało jej się, że walka trwa od wielu godzin, choć prawdopodobnie minął dopiero kwadrans. Gdzieś zgubiły się Mądre.

Zaczęła się skradać, podążając przed siebie, uprzednio otoczywszy osłonami przeciwko podsłuchom, które tłumiły odgłos jej kroków. Dotarła do rogu korytarza i wyjrzała zań. W obie strony ciemno, choć oko wykol. Ruszyła więc dalej, ostrożnie, lecz bez wahania. Wieża była jej królestwem. I teraz ktoś ją napadł, w równie rzeczywistym sensie, jak wcześniej Seanchanie. Niemniej ta walka miała zupełnie inny charakter niż obrona przed tamtym rajdem. Obecny wróg nie miał żadnych oporów, a tym samym łatwo było go zidentyfikować.

Pod którymiś drzwiami dostrzegła wąską smugę słabego światła. Przeniosła się do wnętrza pomieszczenia za nimi. Sploty miała już w pogotowiu. W komnacie zastała dwie kobiety, naradzające się cicho przy świetle kuli światła trzymanej przez jedną z nich. Evanellein i Mestra - Czarne siostry, które uciekły z Wieży.

Cisnęła kulą ognia, która w piekielnym rozbłysku unicestwiła Mestrę. Z gardła Evanellein wyrwał się cichy skowyt, a wtedy Egwene użyła przeciwko niej sztuczki, której nauczyła się od Nyaneve - wyobraziła sobie Evanellein jako osobę zupełnie pozbawioną rozumu, niezdolną do pomyślunku czy jakiegokolwiek działania.

Oczy tamtej zasnuła mgła, usta rozwarły się w tępym grymasie. Myśl była szybsza niż sploty Mocy. Egwene zawahała się. Teraz co? Zabić ją, gdy jest bezbronna? Aż ją skręciło w środku na samą myśl.

„Ale nie mogę jej wziąć do niewoli. Trzeba działać…”.

Wyczuła czyjąś jeszcze obecność w pomieszczeniu. Nowo przybyła odziana była w czerń, wspaniale uszytą szatę wykończoną srebrną lamówką. Ciemność wirowała i skręcała się wokół niej, poruszając zdobnymi wstążkami ubioru, marszcząc spódnice. Efekt był zupełnie niesamowity, nadnaturalny. Takie coś możliwe było tylko w Tel’aran’rhiod.

Egwene spojrzała tamtej prosto w oczy. Oczy wielkie i błękitne, osadzone w kwadratowej twarzy otoczonej sięgającymi do żuchwy czarnymi włosami. Siła spojrzenia tamtej była tak wielka, że Egwene od razu zrozumiała, z kim ma do czynienia. Po co dalej walczyć? Nie lepiej…

Poczuła, jak jej wola słabnie, jak powoli zaczyna się godzić z nieuchronnym. Nagle głęboko w jej wnętrzu wybuchła panika i w przebłysku jasności resztką sił odesłała samą siebie w inne miejsce.

Pojawiła się w swoich apartamentach, uniosła rękę do czoła, usiadła na łóżku. Światłości, ależ silna była ta kobieta. Usłyszała obok siebie jakiś odgłos - ktoś pojawił się w sypialni. Skoczyła na równe nogi, przygotowując sploty. Zobaczyła Nynaeve, której oczy rozszerzone były gniewem. Tamta również tkała sploty dłońmi wyciągniętymi w jej stronę. Po chwili przestała, zamarła bez ruchu.

- Do ogrodów - poleciła Egwene, nie ufając w bezpieczeństwo swoich komnat. W ogóle nie powinna się tu pojawiać. Mesaana prawdopodobnie znała dokładnie to miejsce.

Nynaeve skinęła głową, a wtedy Egwene zniknęła, żeby pojawić się w niższych ogrodach Wieży. Purpurowa kopuła wciąż rozpościerała się nad jej głową. Czym była i jakim sposobem Mesaana zdołała ją tu ulokować? Chwilę później obok niej zmaterializowała się Nynaeve.

- One wciąż tam grasują - szepnęła Nynaeve. - Właśnie widziałam Alviarin.

- Ja spotkałam Mesaanę - powiedziała Egwene. - Omalże mnie nie dopadła.

- Światłości! Ale nic ci nie zrobiła?

Egwene pokręciła głową.

- Mestra nie żyje. Evanellein też spotkałam.

- Ciemno tam jak w grobie - szepnęła Nynaeve. - Myślę, że specjalnie tak to urządziły. Z Siuan i Leane wszystko dobrze, widziałam je jakiś czas temu, trzymały się razem. A chwilę wcześniej udało mi się trafić Notori kulą ognia. Nie żyje.

- Dobrze. Czarne Ajah ukradły dziewiętnaście ter’angreali. Możemy się więc domyślać, z iloma mamy do czynienia. - To wyznaczało również stosunek sił: ona, Siuan, Nyaneve, Leane oraz trzy Mądre stawały w obliczu liczebnej przewagi, niemniej jasne już było, że Czarne Ajah niespecjalnie radzą sobie z Tel’aran’rhiod.

- Widziałaś którąś z Mądrych?

- Są gdzieś tam - Nyaneve skrzywiła się. - Wyraźnie urzeczone całą tą awanturą.

- I nic dziwnego - zgodziła się Egwene. - Chcę, żebyśmy odtąd trzymały się razem. Na każdym skrzyżowaniu korytarzy będziemy się pojawiały plecy w plecy, a każda dzięki temu będzie mogła spokojnie obserwować swoją stronę. Szukamy świateł i ludzi. Kiedy zobaczysz Czarną siostrę, uderzaj bez namysłu. Jeżeli ciebie ktoś zobaczy, mówisz: „znikamy” i wtedy wracamy tutaj.

Nynaeve pokiwała głową.

- Pierwsze skrzyżowanie pod moimi komnatami - powiedziała Egwene. - Korytarz od południa. Ja zrobię światło, ty bądź gotowa. Stamtąd przeskakujemy kolejny korytarz, żeby znaleźć się obok drzwi na rampę dla służby. Potem kolejny korytarz i tak dalej.

Nynaeve krótko i zdecydowanie skinęła głową.

Świat wokół Egwene zamigotał. Pojawiała się w umówionym miejscu i natychmiast wyobraziła sobie korytarz oświetlony rzęsiście i całą siłę woli włożyła w to, aby taki się stał. Jasność rozlała się przed jej oczyma. Pod ścianą korytarza zobaczyła przykucniętą kobietę w bieli. Sedore, jedna z Czarnych sióstr.

Tamta odwróciła się gwałtownie. W oczach miała złość, wokół niej zawirowały sploty Mocy. Egwene była szybsza. Stworzyła słup ognia, zanim Sedore zdołała dokończyć swój splot. Ponieważ ona nie tkała. To był tylko ogień.

Kiedy ogarniały ją płomienie, w szeroko rozwartych oczach tamtej, Egwene zobaczyła strach. Sedore wrzasnęła, ale krzyk szybko pochłonęła groza palącego żywiołu. Po chwili sczerniałe ciało zwaliło się na posadzkę, gdzie spoczęło, dymiąc.

Egwene wypuściła wstrzymywany oddech.

- Masz tam którąś?

- Nie - odpowiedziała Nynaeve. - Kogo trafiłaś?

- Sedore.

- Naprawdę? - zapytała Nynaeve, odwracając się. Sedore była Zasiadającą Komnaty z ramienia Żółtych Ajah.

Egwene uśmiechnęła się.

- Następny korytarz.

Przeskoczyły w przewidziane miejsce i powtórzyły zastosowaną wcześniej taktykę. Korytarz zalało światło. Ale nikogo w nim nie było, więc zaraz ruszyły dalej. Dwa kolejne korytarze też okazały się puste. Egwene już miała stamtąd znikać, kiedy gdzieś obok rozległ się syczący głos:

- Durne dzieci! Reguła, którą zastosowałyście, jest taka oczywista.

Egwene odwróciła się.

- Skąd…

Urwała, gdy zorientowała się, że ma przed sobą Bair. Stara Mądra zmieniła barwę swego ubrania, a nawet odcień skóry, tak że idealnie wtapiała się w tło białych ścian i płytek posadzki. Skulona we wnęce muru była właściwie niewidoczna.

- Nie powinnyście… - zaczęła Bair.

Ściana obok nich eksplodowała odłamkami kamienia, ukazując stojące za nią pięć kobiet. Zgodnym ruchem uwolniły sploty Ognia.

Wychodzi na to, że czas na taktyczne manewry dobiegł końca.


Perrin przeskoczył mur otaczający tereny Białej Wieży i wylądował po drugiej stronie. Ziemia jęknęła głucho. Dziwne zjawiska, w jakie obfitował wilczy sen, wciąż dawały o sobie znać. Teraz na przykład wyczuwał niezwykłe wonie, słyszał osobliwe odgłosy. Jakieś grzmoty targające Wieżą.

Puścił się za Zabójcą, który pokonał już zewnętrzne tereny otaczające Wieżę i teraz wspinał się, a raczej biegł po jej zewnętrznym murze. Perrin podskoczył i ruszył za nim. Zabójca nie był daleko - biegł szybko, sakwę miał wsuniętą za pas.

W dłoniach Perrina zmaterializował się długi łuk. Naciągnął go, równocześnie zatrzymując się na ścianie Wieży. Puścił cięciwę, ale rzeźnik wilków zdążył uskoczyć w otwarte okno. Strzała przeleciała obok.

Kilka chwil później Perrin przeszedł przez to samo okno do wnętrza i natychmiast przykucnął. Za nim, rozmazaną smugą, wpakował się do Wieży Skoczek. Znaleźli się w sypialni ciężkiej od błękitnych brokatów. Trzasnęły drzwi, a Perrin rzucił się w tamtą stronę. Nie kłopotał się, żeby je otworzyć. Rozbił je jednym uderzeniem młota.

Zabójca wypadł na korytarz.

„Za nim” - przesłał Perrin wilkowi. „Ja mu przetnę drogę”.

Skoczek pognał naprzód, ścigając Zabójcę. Perrin ruszył w prawo, po czym skręcił w pierwszy korytarz. Biegł szybko, ściany zlewały się w jego oczach.

Na skrzyżowaniu korytarzy kątem oka dostrzegł coś dziwnego. Tak dziwnego, że zatrzymał się, żeby lepiej się przyjrzeć.

W bocznym korytarzu znajdowała się gromada Aes Sedai. Walczyły. Przestrzeń zalewały szybko następujące po sobie rozbłyski światła, ogniste kule latały tu i tam. A więc odgłosy, które wcześniej słyszał, nie były złudzeniem. Poza tym zdało mu się… No, tak…

- Egwene? - zapytał.

Stała tuż obok, płasko przytulona do ściany, i wpatrywała się w przestrzeń korytarza. Na dźwięk jego słowa odwróciła się na pięcie i uniosła ręce. Poczuł, jak coś go chwyta. Jednak zareagował odruchowo i odepchnął powietrzne macki.

Egwene drgnęła, najwyraźniej zaskoczona, że nie udało się jej go pochwycić.

Dał krok naprzód.

- Egwene, nie powinnaś tu przebywać. To miejsce jest niebezpieczne.

- Perrin!?

- Nie wiem, jak się tutaj dostałaś - ciągnął dalej Perrin. - Ale musisz się stąd wynieść. Proszę.

- Jak udało ci się uniknąć złapania przeze mnie? - dopytywała się. - I co ty tu robisz? Jesteś teraz z Randem? Powiedz mi, gdzie on jest?

W jej głosie pobrzmiewały władcze tony. Wydała mu się omalże inną osobą, dziesiątki lat starszą niż ta dziewczyna, którą ongiś znał. Już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale weszła mu w słowo:

- Nie mam teraz na to czasu - rzekła. - Przykro mi, Perrin. Wrócę po ciebie. - Uniosła dłoń i poczuł, jak w bezpośrednim sąsiedztwie jego ciała coś się zaczyna zmieniać. Pojawiły się sznury, oplotły go od stóp do głów.

Spuścił na chwilę wzrok, rozbawiony. Sznury ześlizgnęły się z jego ciała w tej samej chwili, gdy wyobraził sobie, że są zbyt luźno związane.

Aż zamrugała, obserwując zsuwające się więzy.

- Jak…

Z drzwi wiodących do pobliskiej komnaty wypadła wysoka kobieta o kruczych włosach i smukłej szyi. Miała na sobie obcisłą białą suknię. Uśmiechnęła się, uniosła ręce, a między jej palcami zamigotało światło.

Perrin nie musiał rozumieć, co tamta zamierza. Był wilkiem, był władcą tego świata. Żadne sploty nic tu nie znaczyły. Wyobraził sobie, że cokolwiek tamta chce zrobić, minie się z celem. Wiedział, że tak będzie.

Spomiędzy dłoni kobiety wystrzeliła w jego stronę pręga jaskrawobiałego ognia. Perrin uniósł dłoń, zasłaniając siebie i Egwene przed atakiem. I światło zniknęło, jakby to jego dłoń je powstrzymała.

Egwene odwróciła się w kierunku tamtej i w jednej chwili ściana nad nią zawaliła się. Kawałki gruzu poleciały w dół. Szczególnie duży fragment uderzył ją w głowę, zbijając z nóg. Światłości, po takim ciosie już się nie podniesie. Pewnie nawet nie żyje.

Od Egwene docierała do jego nozdrzy woń ostatecznego zadziwienia.

- Płomień stosu? Powstrzymałeś płomień stosu? Nikt nie jest w stanie tego zrobić.

- To tylko pierwszy lepszy splot - wyjaśnił Perrin, szukając myślą Skoczka. Gdzie był Zabójca?

- To nie jest jakiś tam splot, Perrin, to…

- Przykro mi, Egwene - przerwał jej. - Porozmawiamy później. Uważaj na to miejsce. Prawdopodobnie zresztą sama dobrze o tym wiesz, niemniej… Jest tu więcej niebezpieczeństw, niż ci się wydaje.

Odwrócił się i ruszył biegiem, zostawiając Egwene gotującą się od złości. A na pierwszy rzut oka wyglądało, że stała się prawdziwą Aes Sedai. Dobrze jej tak, będzie miała o czym myśleć.

„Skoczek?” - uformował w myślach przesłanie. „Gdzie jesteś?”.

Jedyną odpowiedzią było przesłanie zawierające wyłącznie gwałtowny, przerażający ból.


Gawyn walczył o życie przeciwko trzem ożywionym cieniom utkanym z mroku i stali.

Zmusili go, aby wspiął się na wyżyny swoich umiejętności. Otrzymał już ładnych kilka cięć po rękach i nogach. Zazwyczaj uciekał się wówczas do formy zwanej Szalejącym Cyklonem, chroniącej żywotne organy. Zazwyczaj ledwo mu się udawało.

Krople jego krwi znaczyły muślin baldachimu łóżka Egwene. Jeżeli jego przeciwnicy zdążyli ją zabić, zanim tu dotarł, to w każdym razie odgrywali niezłe przedstawienie, ponieważ co rusz któryś usiłował jej dosięgnąć.

Czuł, że powoli słabnie, że się coraz bardziej męczy. Jego buty zostawiały czerwone ślady, gdziekolwiek stąpnął. Już nie odczuwał bólu. Zasłony stawały się słabsze. Już niedługo będą go mieli.

Pomoc nie przybywała, chociaż gardło miał zachrypnięte od krzyku.

„Głupiec!” - rugał się w myślach. „Najpierw należy się zastanowić, a dopiero potem rzucać się w sam wir niebezpieczeństwa!”. - Przecież miał wcześniej dość czasu, żeby postawić na nogi całą Wieżę.

Jedynym powodem, dla którego jeszcze żył, był fakt, że tamci postępowali z nim ostrożnie, żaden z nich nie chciał stracić życia. Zgodnie z tym, co mówiła tamta sul’dam, kiedy go zabiją, dopiero na poważnie zaczną krwawe żniwo w Białej Wieży. Aes Sedai zostaną wzięte z zaskoczenia. To będzie znacznie gorsza katastrofa, niż tamta noc seanchańskiego rajdu.

Wszyscy trzej naraz rzucili się do ataku.

„Nie!” - wrzasnął w myślach Gawyn, gdy zobaczył, że jeden z nich spróbował Rzeki Podmywającej Brzeg. Skoczył naprzód, prześlizgnął się między dwoma klingami i zamachnął mieczem. Ku jego zdumieniu cios doszedł do celu, a w komnacie rozległ się krzyk. Krew trysnęła na posadzkę, jedna z widmowych sylwetek osunęła się w dół.

Pozostali dwaj wymamrotali jakieś przekleństwa i najwyraźniej postanowili się z nim dłużej nie cackać. Ruszyli do ataku, ostrza rozbłysły wśród mrocznej mgiełki, która składała się na ich postacie. Wyczerpany Gawyn otrzymał kolejne cięcie w ramię. Poczuł strumyczek krwi ściekający po ciele pod kaftan.

Cienie. Jak można oczekiwać, że człowiek będzie walczył z cieniami? To niemożliwe!

„Gdzie jest światło, tam musi też być cień…”.

Na koniec przyszło mu wreszcie coś do głowy, desperacki pomysł. Krzyknął, chcąc zdekoncentrować tamtych, skoczył w bok i porwał poduszkę z łóżka Egwene. Zrobił unik, słysząc klingi tnące powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stał, a potem uderzył poduszką w lampę, gasząc płomień.

Pokój utonął w ciemnościach. Nie ma światła. Nie ma cieni.

Równe szanse.

Mrok pochłonął wszystko, nocą nie widać barw. Więc nie widział krwi na swych ramionach, nie widział mrocznych cieni swych wrogów, nie widział bieli łóżka Egwene. Ale słyszał, jak tamci się ruszają.

Uniósł klingę w desperackim zamachu, wykorzystując Kolibra Całującego Miodną Różę, spróbował sobie wyobrazić, jak zareagują Krwawe Noże. Jego uwagi nie rozpraszały już ich widmowe sylwetki, więc jego cios był celny, a żelazo weszło w ciało.

Skręcił się, dobywając miecz z ciała tamtego. W komnacie zapanowała całkowita cisza, w której rozbrzmiał tylko łomot padającego ciała. Gawyn wstrzymał oddech, słyszał tylko bicie tętna w uszach. Gdzie się podział ostatni asasyn?

Z sąsiedniego pomieszczenia nie sączyła się do środka nawet najdrobniejsza smużka światła; Celark padł tuż pod drzwiami, a jego ciało zasłaniało szparę.

Gawyn czuł, że powoli zaczynają targać nim dreszcze. Stracił za dużo krwi. Gdyby mógł czymś rzucić, żeby przyciągnąć uwagę tamtego… ale nie. Najdrobniejszy ruch spowoduje szelest ubrania, zdradzi, gdzie jest.

Dlatego też, zaciskając zęby, uderzył czubkiem buta o posadzkę, równocześnie unosząc klingę tak, żeby chroniła szyję, i modląc się do Światłości, aby atak poszedł nisko.

I tak się też stało. Klinga weszła głęboko w jego bok. Przyjął cios z bolesnym westchnieniem, a równocześnie uderzył, wkładając w cios resztę sił. Miecz ze świstem przeciął powietrze, napotkał na przelotny opór, przeszedł na wylot. Zaraz rozległ się głośny gruchot - obcięta głowa potoczyła się po posadzce, a po chwili rozległ się łomot padającego ciała.

Gawyn osunął się na dół, oparł o bok łóżka, krew szeroką strugą tryskała z jego rany. Czuł, że robi mu się czarno przed oczami, choć właściwie nie miał jak tego stwierdzić w nieoświetlonym pomieszczeniu.

Sięgnął do miejsca, w którym pamięć podpowiadała mu, że znajdzie dłoń Egwene, ale był zbyt słaby, aby ją odnaleźć.

Chwilę później osunął się bezwładnie na posadzkę. Ostatnią jego myślą było pytanie, czy ona jeszcze żyje, czy też walczył na próżno.


- Wielka Pani - zaczęła Katerine, klękając przed Mesaaną - nie możemy znaleźć tej rzeczy, o którą ci chodzi. Połowa z nas jej szuka, podczas gdy druga połowa walczy z tym opierającym się robactwem. Ale nigdzie jej nie ma!

Mesaana zaplotła ramiona na piersiach i zaczęła się zastanawiać nad sytuacją. Machinalnym gestem dłoni smagnęła grzbiet pochylonej Katerine strumieniami Powietrza. Porażka domagała się ukarania. Konsekwentne kary były nieodzownym elementem każdego szkolenia.

Biała Wieża trzęsła się nad jej głową, niemniej miała pewność, że tu nic jej nie grozi. Podporządkowała tę część Świata Snu swojej woli, rzeźbiąc w litej skale poniżej poziomu piwnic swego rodzaju niszę. Dzieci, z którymi walczyła, najwyraźniej były przekonane, że dostatecznie opanowały naturę tego miejsca, jednak dzieci zawsze pozostaną dziećmi. Ona przez sto lat odwiedzała Tel’aran’rhiod, jeszcze przed swoim uwięzieniem.

Wieża zadrżała znowu. Mesaana spokojnie ważyła opcje. Jakimś sposobem Aes Sedai zdobyły szpilę snu. Jak mogły wpaść na ślad takiego skarbu? Mesaana wiedziała, że tyleż zależy jej na zdobyciu szpili snów, co na podporządkowaniu sobie przez Dominację tej infantylnej Amyrlin, Egwene al’Vere. Zdolność zablokowania możliwości stworzenia bramy do swojej ewentualnej kryjówki… Cóż, to było naprawdę potężne narzędzie, zwłaszcza gdy się rozważało wystąpienie przeciwko innym Wybranym. Znacznie bardziej skuteczne niż dowolne osłony, poza tym chroniło sny przed wtargnięciem i blokowało wszelkie formy podróżowania na danym obszarze, wyjąwszy te, na które udzielił pozwolenia właściciel.

Niemniej, póki co działało na jej niekorzyść, uniemożliwiając przeniesienie bitwy z tymi dziećmi w bardziej odpowiednie, pieczołowicie dobrane miejsce. Irytujące. Ale nie, przede wszystkim nie można sobie pozwolić na emocjonalne podejście do sytuacji.

- Wróćcie na górę i skoncentrujcie wszystkie siły na schwytaniu tej Egwene al’Vere - rzekła na koniec. - Ona będzie wiedziała, gdzie znajduje się instrument. - Tak, już zrozumiała. Jednym czynem zapewni sobie podwójne zwycięstwo.

- Tak… Pani… - Katerine wciąż klęczała, a bicze Powietrza rytmicznie chłostały jej plecy. Ach, tak. Mesaana szybkim ruchem ręki rozwiązała splot. I wtedy jeszcze coś przyszło jej do głowy.

- Ty, zaczekaj jeszcze chwilę - zwróciła się do Katerine. - Narzucę na ciebie jeden splot…


Perrin znalazł się na samym szczycie Białej Wieży.

Zabójca trzymał Skoczka za skórę na karku. Bok wilka był przebity strzałą, krew ściekała po jego łapie. Wiejący skroś dachu Wieży wiatr porywał krople krwi i rozpryskiwał po kamieniach.

- Skoczek! - Perrin dał krok naprzód. Wciąż wyczuwał myśli wilka, choć z każdą chwilą słabsze.

Zabójca bez wysiłku uniósł korpus wilka do góry. W ręku błysnął nóż.

- Nie - powiedział Perrin. - Masz, czego chciałeś. Odejdź.

- A co powiedziałeś wcześniej? - zapytał Zabójca. - Że wiesz, dokąd pójdę, i udasz się tam za mną? Po tej stronie granicy oddzielającej sen od jawy zbyt łatwo zlokalizować szpilę snów.

I niedbałym gestem cisnął wilka poza krawędź dachu Wieży.

- NIE! - wrzasnął Perrin z rozpaczą. Skoczył ku krawędzi dachu, ale Zabójca w tej samej chwili pojawił się obok niego, schwycił, uniósł nóż. Impet ruchu zepchnął ich obu w dół.

Perrin próbował przenieść się w inne miejsce, ale Zabójca ściskał go mocno, równocześnie ze wszystkich sił blokując jego starania. Przez chwilę szamotali się, niemniej spadali dalej.

Zabójca był silny, naprawdę silny. Pachniał strasznie nieprzyjemnie: jakby starzyzną i wilczą krwią. Ostrze jego noża szukało wciąż gardła Perrina, a wszystko, co ten mógł zrobić, to tylko blokować kolejne ciosy dłonią i wyobrazić sobie, że jego koszula zrobiona jest ze stali.

Zabójca cisnął go coraz mocniej. W pewnej chwili Perrina ogarnęła przelotna słabość. Rana na piersi szarpała bólem, gdy razem z zabójcą koziołkowali w powietrzu. Ostrze noża rozcięło rękaw koszuli i wbiło się w przedramię.

Perrin krzyknął. Wiatr wył głośno. Minęło tylko parę sekund. Zabójca uwolnił ostrze noża.

„Skoczek!”.

Perrin zawył i odkopnął Zabójcę, który stracił uchwyt i odleciał na kilka kroków. Czując, jak przedramię pali go żywym ogniem, Perrin, obracając się, leciał ku ziemi. Miał wrażenie, że to ziemia pędzi na niego z oszołamiającą prędkością. Najwyższym wysiłkiem woli zechciał znaleźć się gdzie indziej i w jednej chwili pojawił się tuż poniżej Skoczka - złapał wilka i w tym samym momencie uderzył w ziemię. Kolana się pod nim ugięły, ziemia wokół zatrzęsła się. Ale udało się, mógł delikatnie położyć Skoczka na ziemi.

Powietrze przeszyła strzała o czarnym opierzeniu i wbiła się w grzbiet Skoczka, przeszywając ciało wilka na wylot i raniąc Perrina w udo, na którym spoczywał zwierz.

Krzyknął, czując, jak jego ból miesza się z nagłym przypływem agonii wilka. Umysł Skoczka zaczął gasnąć.

- Nie! - przesłał mu Perrin myśl, czując, jak oczy zachodzą mu łzami.

„Młody Byku…” - wyszeptało przesłanie Skoczka.

Perrin próbował przenieść się w inne miejsce, ale nie mógł zebrać myśli. Wkrótce przyleci kolejna strzała. Na pewno. Udało mu się przetoczyć akurat we właściwym momencie i strzała wbiła się w ziemię, ale podnieść się nie był już w stanie, a ciało Skoczka było takie ciężkie. Wreszcie upadł bezwładnie, wypuścił kudłate ciało, przetoczył się na plecy.

Zabójca pojawił się niedaleko, czarny łuk ściskał w dłoni.

- Żegnaj, Aybara. - Uniósł broń. - Wychodzi na to, że udało mi się dziś zabić pięć wilków.

Perrin tępo wbijał spojrzenie w grot strzały. Świat wokół wirował.

„Nie mogę zostawić Faile. Nie mogę zostawić Skoczka. I nie zostawię!”.

Kiedy Zabójca uwalniał cięciwę, Perrin w ostatecznym akcie desperacji wyobraził sobie, że nie jest wcale wykończony, lecz silny i wypoczęty. Poczuł raźno bijące serce, siłę wypełniającą ciało. Krzyknął, a ponieważ w głowie też mu się zdążyło przejaśnić, zniknął i zmaterializował się tuż za Zabójcą.

Zamachnął się młotem.

Zabójca odwrócił się niedbale i zablokował cios ręką, która zdała się Perrinowi niemożliwie silną. Osunął się na kolano, ból w nodze omalże go nie powalił. Jęknął.

- Nie jesteś w stanie sam siebie uzdrowić - powiedział Zabójca. - Są wprawdzie na to sposoby, ale sama wyobraźnia nie wystarczy. Niemniej najwyraźniej nauczyłeś się uzupełniać ubytek krwi, co jest pożyteczną umiejętnością.

W tej chwili Perrin wyczuł coś w woni bijącej od tamtego. Przerażenie? Czy może to były jego uczucia?

Nie. Nie, to uczucie emanowało stamtąd. Za Zabójcą znajdowały się otwarte drzwi wiodące do Białej Wieży. Wewnątrz stała ciemność. Żaden zwykły cień, najczystsza ciemność. Perrin dostatecznie dużo ćwiczył ze Skoczkiem, żeby wiedzieć, co to jest. Koszmar.

A kiedy zabójca otworzył usta, żeby jeszcze coś dodać, Perrin z jękiem zebrał wszystkie siły i rzucił się na niego. Nogę przeszył potworny ból.

Razem wpadli w czerń koszmaru.

Загрузка...