EPILOG. A potem…

Graendal pospiesznie pakowała wszystko, co chciała zabrać ze swego nowego pałacu. Schwyciła z biurka mały angreal, który Mesaana ofiarowała jej w zamian za informacje. Miał kształt rzeźbionego nożyka z kości słoniowej - złoty pierścień zapodział się gdzieś podczas ataku al’Thora.

Wrzuciła wszystko luźno do worka, na koniec porwała z łóżka arkusze papieru. Nazwiska, kontakty, imiona szpiegów - wszystko, co zdołała zapamiętać z bogatych archiwów, które spłonęły w Kurhanie Natrina.

Potężne grzywacze biły o skały za oknami. Wciąż jeszcze było ciemno. Minęło dopiero parę chwil, odkąd dowiedziała się o klęsce swego ostatniego przedsięwzięcia - Aybara uszedł cało z pola bitwy. A przecież ta intryga była perfekcyjnie dopracowana w najdrobniejszym szczególe!

Znajdowała się w swoim eleganckim dworze położonym parę lig od Ebou Dar. Pod nieobecność Semirhage Graendal sama zabrała się za otaczanie siatką wpływów nowej Imperatorowej Seanchan, w istocie jeszcze dziecka. Teraz trzeba będzie porzucić i te starania.

Perrin Aybara ocalał. Fakt ten jakoś nie potrafił przebić się do jej świadomości. Kolejne, idealnie dopracowane etapy planu zgrabnie wskakiwały na swoje miejsce. A potem…

Uciekł. Jak? Proroctwo… twierdziło…

„Ten durny Isam” - przeklinała w myślach Graendel, pakując papiery do worka. „I ten idiota Biały Płaszcz!”. - Pociła się obficie. A przecież nie powinna się pocić.

Kilka ter’anreali rozrzuconych na blacie biurka też trafiło do worka. Potem zajrzała do szafy w poszukiwaniu bielizny na zmianę. On jest w stanie znaleźć ją wszędzie na tym świecie. Więc może ukryć się w jednej z pomniejszych dziedzin Kamieni Portalu? Tak. Tak, jego wpływy nie były tak…

Z naręczem jedwabi odwróciła się i zamarła bez ruchu. W komnacie obok niej był ktoś jeszcze. Wysoki jak kolumna obleczona w czarne szaty. Bezoki. Uśmiechnięte usta barwy śmierci.

Graendal opadła na kolana, odrzuciła ubrania na bok. Krople potu spłynęły jej ze skroni na policzki.

- Graendal - powiedział wysoki Myrddraal. Ton jego głosu był równie okropny co wygląd. - Zawiodłaś, Graendal.

Shaidar Haran. Bardzo źle.

- Ja… - wyjąkała, oblizując wyschnięte usta. Jak, przynajmniej wizualnie, zamienić klęskę w zwycięstwo? - Wszystko idzie zgodnie z planem. To tylko…

- Znam głębie twego serca, Graendal. Czuję twe przerażenie.

Zacisnęła z całej siły powieki.

- Mesaana zginęła - wyszeptał Shaidar Haran. - Troje Wybranych poniosło śmierć w wyniku twoich działań. Kształt planu, katastrofalna konstrukcja, szkielet niekompetencji.

- Nie ma nic wspólnego ze zgubą Mesaany!

- Doprawdy? Graendal, twoja szpila snu jest jej bezpośrednią przyczyną. Współbojowniczki Mesaany twierdzą, że celem było wciągnięcie Aes Sedai w pułapkę, zwabienie ich w inne miejsce. Walka nie miała się toczyć w Białej Wieży. Ale nie mogły jej opuścić. Przez ciebie.

- Isam…

- Była narzędziem, które tobie zostało dane. Wina leży po twojej stronie, Graendal.

Znowu oblizała wyschnięte wargi. W ustach zaschło jej zupełnie. Musiał być jakiś sposób, żeby się z tego wykręcić.

- Mam lepszy plan. Jeszcze bardziej śmiały. Będziesz pod wrażeniem. Al’Thor sądzi, że zginęłam wtedy, a więc mogę…

- Nie. - Taki cichy głos, a ile w nim grozy. Graendal poczuła, że dalsze słowa więzną jej w gardle. - Nie - ciągnął dalej Shaidar Haran. - Następną szansę otrzyma już ktoś inny. Ale nie myśl sobie, Graendal, że czeka cię niepamięć.

Uniosła wzrok, czując nagły przypływ nadziei. Bezkrwiste usta uśmiechały się szeroko, spojrzenie bezokiej twarzy spoczywało prosto na niej. Dopadła ją rozpacz.

- Nie - powtórzył po raz kolejny Shaidar Hadar. - Nie zapomnę o tobie, a ty nie zapomnisz tego, co zaraz nastąpi.

Kiedy sięgnął po nią dłonią, otworzyła szeroko oczy i zawyła z głębi gardła.


Po niebie przetoczył się grzmot, trawy wokół Perrina zafalowały. Łąkę znaczyły plamy czerni, tak jak to było w prawdziwym świecie. Nawet wilczy sen umierał.

Powietrze pełne było woni, które tu wcale nie pasowały. Płonące drwa. Schnąca krew. Rozkładające się zwłoki zwierzęcia, którego zapach nic mu nie mówił. Gnijące jajka.

„Nie” - pomyślał. „Nie, tak nie będzie”.

Skoncentrował się. Te wonie mają zniknąć. I zniknęły, zostawiając tylko zapach lata. Trawa, jeże, pszczoły, mech, myszy, gołębie, zięby. Pojawiły się w okamgnieniu, napełniając życiem przestrzeń wokół.

Zacisnął zęby. Przemiana rzeczywistości rozchodziła się wokół niego jak fala, czerń opuszczała rośliny. Nad głową chmury najpierw przerzedziły się, potem rozproszyły. Wyjrzało słońce. Grzmoty ścichły.

„A Skoczek żyje” - pomyślał Perrin. „Żyje, tak! Czuję zapach jego futra, słyszę jego skoki wśród traw”.

I wilk pojawił się przed nim, jakby zmaterializował się z mgły. Srebrnoszary, posiwiały wiekiem. Perrin aż sam się przeląkł mocy, którą tu posiadał.

I wtedy zobaczył oczy wilka. Pozbawione życia.

Jego woń nagle stała się jakaś inna, zastarzała.

Perrin skupiał wolę tak mocno, że czuł, jak pot występuje mu na czoło grubymi kroplami. Coś w nim pękło. Ze zbyt wielką siłą zabierał się za wilczy sen; próba narzucenia mu władzy absolutnej była niczym próba zamknięcia wilka w klatce.

Załkał, opadł na kolana. Widmowy Skoczek zniknął z cichym pyknięciem, a burzowe chmury z łoskotem wróciły na poprzednie miejsce. Błyskawica przecięła niebo nad jego głową, czarne plamy zalały trawę. Za bardzo się starał.

Pomyślał o Faile i w ich namiocie na Polu Merrilora. Ona uosabiała dla niego dom. Zbyt wiele było do zrobienia. Rand przybył, jak obiecał. Jutro stanie naprzeciw Egwene. Te myśli o realnym świecie zakorzeniły się w jego sercu i nie pozwoliły mu wejść w wilczy sen zbyt mocno.

Podniósł się. Wiele potrafił dokonać w tym świecie, ale jego siła miała swoje granice. Zawsze istniały jakieś granice.

„Znajdź Nieposkromionego. On wyjaśni”.

Tak brzmiało ostatnie przesłanie Skoczka. Co mogło znaczyć? Skoczek powiedział, że Perrin już zna odpowiedź. I co? Nieposkromiony ma mu wyjaśnić sens tej odpowiedzi? Tamtemu przesłaniu Skoczka towarzyszyła nawała uczuć: ból, poczucie utraty i zadowolenie, że Perrin wreszcie zaakceptował wilka w sobie. Streszczał ją obraz wilka skaczącego z dumą w ciemność, lśniące futro, ostry zapach.

Perrin przeniósł się na Drogę Jehannah. Skoczek często tam się włóczył z resztkami stada. Sięgnął myślą i znalazł, kogo szukał: młody samiec o brązowej sierści, szczupłej budowy ciała. Nieposkromiony przesłał mu w zamian prześmiewczy obraz: młody byk tratujący jelenia. Inne wilki już dawno go przestały nękać tą wizją, ale Nieposkromiony miał dobrą pamięć.

„Nieposkromiony” - przesłał mu Perrin myśl. „Skoczek powiedział, że jesteś mi potrzebny”.

Wilk zniknął.

Stało się to tak nagle, że Perrin aż drgnął. Wkrótce się otrząsnął i przeniósł tam, gdzie przed chwilą znajdował się wilk - na wzgórze odległe kilka lig od drogi. W nozdrza złowił odległy, bardzo odległy zapach miejsca, dokąd udał się wilk, a potem ruszył jego śladem. Otwarte pole, na nim odległa stodoła, wyglądająca na zaniedbaną i opuszczoną.

„Nieposkromiony?” - sformułował przesłanie.

Wilk czaił się w pobliskiej kępie krzaków.

„Nie. Nie”. - W przesłaniu od wilka kryło się przerażenie i gniew.

„Co zrobiłem?”.

Wilk poderwał się do biegu, jego sylwetka rozmazała się Perrinowi przed oczyma. Ten warknął, opadł na cztery łapy, stał się wilkiem. Młody Byk ruszył śladem Nieposkromionego, wiatr wył w jego wilczych uszach. Siłą woli zmusił powietrze, żeby się przed nim rozstępowało, dzięki czemu mógł biec jeszcze szybciej. Nieposkromiony spróbował zniknąć, ale Młody Byk niechybnie ruszył za nim - wylądował pośrodku oceanu. Uderzył w fale, powierzchnia wody natychmiast stwardniała pod łapami - mknął za Nieposkromionym, nawet nie zgubiwszy kroku.

W przesłaniach Nieposkromionego migotały obrazy. Lasy. Miasta. Pola. Wizerunek Perrina, który patrzy na niego zza prętów klatki.

Perrin stanął jak wryty. Znowu stał się człowiekiem. Przez moment stał na kołyszących się falach, potem zaczął powoli unosić w powietrze.

„Co?”. W przesłaniu Perrin był znacznie młodszy. I była z nim Moiraine. Skąd Nieposkromiony mógł…

I nagle Perrin zrozumiał. W wilczym śnie Nieposkromiony zawsze przebywał w Ghealdan.

„Noam” - przesłał do wilka, który tymczasem zdążył się znacznie oddalić.

Odpowiedzią był odruch zaskoczenia, a potem umysł wilka zniknął. Perrin przeniósł się do miejsca, gdzie tamten był ostatnio i tam wyczuł pozostałości woni niewielkiej wioski. Stodoły. Klatki.

Przeniósł się na wskazane miejsce. Nieposkromiony leżał na ziemi w przejściu między dwoma domami, uniesiony wzrok spoczywał na Perrinie. Dotąd Nieposkromiony wydawał mu się jednym wilkiem z wielu, teraz dopiero zaczynał podejrzewać, jaka jest prawda. To nie był wilk. To był człowiek.

- Nieposkromiony - powiedział Perrin, klękając na jedno kolano, żeby móc zajrzeć wilkowi w oczy. - Noam. Pamiętasz mnie?

„Oczywiście. Jesteś Młody Byk”.

- Chodzi mi o to, czy pamiętasz mnie z dawnych czasów, kiedy spotkaliśmy się w świecie jawy? Przesłałeś mi taki obraz.

Noam rozwarł szczęki i Perrin zobaczył między nimi kość. Wielki kawał kości udowej jeszcze z resztkami mięsa. Nieposkromiony leżał na boku, żując kość.

„Jesteś Młody Byk” - brzmiało uparte przesłanie.

- Pamiętasz klatkę, Noam? - cicho dopytywał się Perrin, przesyłając wilkowi obraz klatki. Obraz człowieka w podartych łachmanach, zamkniętego przez rodzinę w klatce z nieporządnie zbitych desek.

Noam zesztywniał i sylwetka wilka zadrżała na chwilę. Wyłonił się spod niej obraz człowieka. Ten też jednak natychmiast się rozwiał, powrócił wilk, warczący niskim głosem, groźnie.

- Nie wspominam tych złych czasów, żeby cię złościć, Noam - powiedział Perrin.

„Ja… Cóż, ja jestem taki jak ty. Jestem wilkiem”.

- Tak - potwierdził Perrin. - Ale nie zawsze nim byłeś.

„Zawsze”.

- Nie - zdecydowanie stwierdził Perrin. - Kiedyś byłeś taki jak ja. Zaklinanie myślą rzeczywistości nic tu nie zmieni.

„Tutaj zmieni, Młody Byku” - zabrzmiało przesłanie Noama. „Tutaj zmieni”.

Prawda. Dlaczego Perrin tak bardzo upierał się przy swoim? Ponieważ Skoczek wysłał go do Nieposkromionego. Ale jakiej odpowiedzi mógł mu udzielić wilk? Zobaczywszy go, zrozumiawszy, kim jest, Perrin poczuł, jak budzą się w nim wszystkie zastarzałe lęki. Zdołał już pogodzić się z tym, kim był, a oto miał przed sobą człowieka, który całkowicie zatracił się w wilku.

Tego właśnie Perrin obawiał się najbardziej. Ten klin strachu zawsze tkwił między nim a wilkami. A skoro już przezwyciężył ten lęk, po co Skoczek go tu wysłał? Nieposkromiony zresztą wyraźnie wyczuwał panujące w Perrinie pomieszanie. Kość gdzieś zniknęła, Nieposkromiony oparł łeb na przednich łapach i przyglądał się Perrinowi.

Noam - kiedy już zgasł w nim prawie zupełnie ludzki umysł - myślał tylko o wyrwaniu się na wolność i zabijaniu; był zagrożeniem dla wszystkich z całego swego otoczenia. Teraz nic w nim nie było z tych krwiożerczych skłonności. Nieposkromiony wydawał się całkowicie spokojny. Kiedy uwalniali Noama, Perrin obawiał się, że tamten zaraz zemrze, a tymczasem Nieposkromiony sprawiał wrażenie jak najbardziej żywego i w dobrej kondycji. Przynajmniej żył - w wilczym śnie nie sposób było osądzić, w jakim stanie znajduje się na jawie śniący.

Mimo to wyczuwał przecież myśli i uczucia Nieposkromionego. I nie było w nich nic niepokojącego. A przecież Moiraine tłumaczyła wówczas, że w Noamie nie zostało nic z człowieka.

- Nieposkromiony - zaczął Perrin. - Co myślisz o świecie ludzi? Natychmiast zalał go powstrzymany potok obrazów. Ból. Smutek. Umierające plony na polach. Ból. Wielki, potężnie zbudowany mężczyzna - pijany, bije śliczną kobietę. Ból. Ogień. Strach, smutek. Ból.

Perrin aż się zatoczył pod tą nawałą. A Nieposkromiony słał mu obraz za obrazem. Jeden po drugim. Grób. Obok niego drugi, maleńki, jak dla dziecka. Ogień szerzy się coraz bardziej. Mężczyzna - brat Noama, jak dalece Perrin potrafił go sobie przypomnieć, tyle że wtedy nie wydawał się taki groźny - wścieka się i szaleje.

W końcu zalała go ta powódź wizji, było tego zbyt dużo. Perrin zawył. Zawył lamentem nad życiem, które przypadło Noamowi, zaśpiewał mu tren smutku i bólu. Nic dziwnego, że tamten wybrał życie wilka.

Wtedy strumień obrazów urwał się nagle, a Nieposkromiony odwrócił łeb. Perrin ledwie był w stanie zaczerpnąć tchu.

„Dar” - przesłanie Nieposkromionego skrzepło w słowo.

- Na Światłość - szepnął Perrin. - Sam o tym zdecydowałeś, tak? Świadomie stałeś się wilkiem?

Nieposkromiony przymknął oczy.

- Zawsze się bałem, że mi się stanie to samo, jeżeli nie będę uważał - powiedział Perrin.

„Wilk jest spokojem” - odesłał Nieposkromiony.

- Tak - zgodził się Perrin, kładąc dłoń na wilczym łbie. - Rozumiem.

Nieposkromiony znalazł w sobie równowagę między wilkiem a człowiekiem. Inną niż Elyas. Inną niż znalazł Perrin. Teraz wreszcie rozumiał. Nie oznaczało to oczywiście, że nie powinien uważać i że może sobie pozwolić na całkowitą utratę kontroli nad wilkiem, gdy znajdzie się na przykład w niebezpieczeństwie. Ale musiał zrozumieć tę ostatnią część samego siebie. Najgłębszą.

„Dziękuję ci” - pomyślał przesłanie. Obraz Młodego Byka-wilka i Perrina-człowieka, stojących obok siebie na wzgórzu, rozsiewających tę samą woń. Skupił się, aby obraz był jak najbardziej wyraźny. Żeby Nieposkromiony zrozumiał, zobaczył, on i wszystkie pobliskie wilki. Każdy, kogo to zainteresuje.

„Dziękuję”.


- Dovie’andi se tovya sagain - powiedział Olver, rzucając kości. Potoczyły się po płóciennej podłodze namiotu. Stanęły, a Olver uśmiechnął się, widząc wynik rzutu. Same czarne oczka, żadnych falistych linii ani trójkątów. Zaiste szczęśliwy rzut.

Zgodnie z otrzymanym wynikiem, przesunął piony na płóciennej planszy Węży i Lisów - planszę i piony zrobił dla niego ojciec. Za każdym razem, gdy na niej grał, czuł w sercu ukłucie żalu. Za każdym razem myślał o ojcu. Jednak starał się niczego po sobie nie okazywać. Wojownicy nie płaczą. A poza tym któregoś dnia znajdzie tego Shaido, który zabił mu ojca. I wtedy będzie miał swą zemstę.

Tak właśnie postępował mężczyzna, szczególnie gdy był wojownikiem. Wyobrażał sobie, że Mat mu pomoże, kiedy już upora się z tą swoją Ostatnią Bitwą. Pomoże, bo będzie miał u Olvera dług wdzięczności, nie tylko za cały ten czas, jaki Olver spędził u niego w roli prywatnego gońca. Ale też za całą wiedzę na temat węży i lisów, którą od Olvera dostał.

Obok w krześle siedział Talmanes. Spokojnie czytał książkę, od czasu do czasu tylko zerkając na grę. Nie był nawet w połowie tak dobrym partnerem dla niej jak Noal lub Thom. Ale też jego rola nie na tym polegała - nie tyle miał grać z Olverem, ile go pilnować.

Mat nie chciał, aby Olver dowiedział się, że tamci wyruszyli do Wieży Ghenjei, a jego zostawili. Cóż, Olver nie był głupcem i widział, co się dzieje. I tak naprawdę wcale nie był zły. Noal znakomicie nadawał się na członka takiej wyprawy, a skoro mogło pójść tylko trzech, cóż… Noal potrafił walczyć znacznie lepiej niż Olver. Zabranie jego było decyzją jak najbardziej sensowną.

Ale następnym razem to Olver będzie dobierał skład. A Mat lepiej niech będzie dla niego miły, jeśli nie będzie chciał zostać.

- Twój rzut, Talmanes - powiedział Olver.

Talmanes mruknął coś pod nosem, sięgnął ręką, ujął kości i rzucił, nawet na moment nie odrywając oczu od książki. Talmanes zresztą był całkiem w porządku, tylko trochę sztywny. Olver z pewnością nie wybrałby go sobie na towarzysza nocy, którą chciałoby się spędzić w karczmach z piciem i ładnymi służącymi. Oczywiście, kiedy dorośnie wystarczająco, żeby móc o takich przedsięwzięciach myśleć na poważnie. Przekonany był, że stanie się to nie później niż za rok, dwa.

Olver przesunął węże i lisy na miejsca wskazane przez wynik rzutu Talmanesa, po czym wziął kości i zagrzechotał nimi w dłoni. Miał wszystko dokładnie przemyślane. Shaido na świecie było mnóstwo, a on nie miał pojęcia, który zabił jego rodziców. Ale ci

Aelfinn odpowiadali na wszystkie pytania. Dostatecznie się nasłuchał, jak Mat o tym mówił. Więc Olver uda się do nich, zapyta, otrzyma odpowiedź, a potem znajdzie tego łotra. Proste jak jazda na koniu. Trzeba tylko dużo ćwiczyć z żołnierzami Legionu, żeby był sobie w stanie poradzić z Aielem i zgotować mu należny los.

Rzucił kości. Kolejny pełny wynik. Olver uśmiechnął się, przesunął swój pion w kierunku środka planszy, zatopiony w myślach i marzeniach o dniu, kiedy weźmie swoją pomstę, jak to powinno się wedle wszelkiej sprawiedliwości stać.

Przesunął pion przez kolejną linię siatki na planszy… i wtedy zamarł.

Pion znajdował się na środkowym polu planszy.

- Wygrałem! - wykrzyknął.

Talmanes oderwał wzrok od książki, rozluźnił nieco zgryz i fajka zwisła w dół. Przekrzywił głowę, wbił wzrok w planszę.

- Żebym sczezł - mruknął. - Musieliśmy coś źle policzyć czy co…

- Co niby źle policzyliśmy?

- Chodzi mi o to… - Talmanes wyglądał na poważnie zbitego z tropu. - Że nie da się wgrać. W tę grę nie da się wygrać. A więc nie mogłeś wygrać.

To był nonsens. Dlaczego Olver miałby grać w grę, w którą nie da się wygrać? Uśmiechnął się, objął spojrzeniem planszę. Węże i lisy znajdowały się w odległości jednego rzutu kości od zbicia jego pionka i wygrania gry. Ale tym razem udało mu się dotrzeć do zewnętrznego pierścienia i z powrotem. Wygrał.

I dobrze. Już zaczynał myśleć, że nigdy mu się nie uda. Wstał, rozprostował nogi. Talmanes podniósł się z krzesła, przykucnął obok planszy i patrzył na nią, drapiąc się po brodzie. Smużka dymu leniwie sączyła się z jego fajki.

- Mam nadzieję, że Mat niedługo wróci - powiedział Olver.

- Na pewno - zgodził się Talmanes. - Zadanie zlecone mu przez Jej Królewską Mość nie powinno zająć aż tak znowu dużo czasu. - Takie było kłamstwo, które wszyscy z uporem powtarzali Olverowi: że Mat, Thom i Noal zajmowali się jakąś sekretną misją w imieniu królowej. Cóż, następna rzecz, za którą Mat ma u niego dług wdzięczności. Szczerze mówiąc, Mat zachowywał się czasami nieznośnie, nadopiekuńczy jak kwoka, porządnicki do bólu, jakby Olver sam nie potrafił o siebie zadbać.

Kręcąc głową nad takimi myślami, Olver podszedł do ściany namiotu, gdzie stos dokumentów czekał na powrót Mata. Pomiędzy nimi dostrzegł coś, co natychmiast z jakiegoś powodu przykuło jego uwagę. Coś czerwonego, jak krew. Nie namyślając się, sięgnął dłonią i spomiędzy kartek wydobył mocno podniszczony list. Nieotwarty, wciąż zapieczętowany kleksem wosku.

Zmarszczył brwi, obracając list w dłoniach. Wiedział, że Mat wszędzie go ze sobą nosi. Dlaczego go jeszcze nie otworzył? To przecież strasznie nieuprzejme. Stalle bardzo się starała, żeby tłumaczyć Olverowi, na czym polega przyzwoitość, a choć większość z tego, co mówiła, nie miało sensu - niezależnie od tego on skwapliwie przytakiwał, tylko po to, żeby pozwalała mu się do siebie przytulić - pewien był, że otrzymane listy należy otwierać, a potem udzielać na nie grzecznej odpowiedzi.

Przez chwilę obracał list w dłoniach, po czym wzruszył ramionami i złamał pieczęć. Olver był w końcu osobistym gońcem Mata, wszystko było zatwierdzone oficjalnie i tak dalej. Nic dziwnego, że Mat czasami o tym lub owym zapominał, tyle miał przecież na głowie - a Olvera od tego, żeby go czasem w czymś wyręczył. Odkąd nie było Lupina, Matem należało się opiekować w dwójnasób. Dlatego też - między innymi - Olver został z Legionem. Nie wyobrażał sobie, jak Mat by sobie bezeń poradził.

Rozwinął list i wyjął ze środka niewielką karteczkę z twardego papieru. Zmarszczył brwi, próbując odczytać słowa. W czytaniu był całkiem niezły, głównie dzięki Setalle, niemniej niektóre słowa wciąż mu sprawiały kłopot. Podrapał się po głowie.

- Talmanes - zawołał tamtego. - Prawdopodobnie powinieneś to przeczytać.

- Co to jest? - Tamten oderwał wreszcie oczy od gry. - Czekaj, czekaj! Olver, co ty robisz? Tego nie wolno było otwierać! - Podszedł szybkim krokiem i wyrwał karteczkę z ręki Olvera.

- Ale… - zaczął Olver.

- Lord Mat specjalnie go nie otwierał - wyjaśnił Talmanes. - Był przekonany, że ten list wciągnie go w sidła polityki Białej Wieży. Tyle tygodni nosił go przy sobie i nie otworzył! Teraz zobacz, co zrobiłeś. Może uda się jakoś go złożyć i udawać…

Talmanes zawahał się. Przez chwilę zdawał się walczyć ze sobą, potem uniósł list do światła. Szybko przeczytał, sprawiając wrażenie chłopaka, który kradnie jedzenie ze stoiska ulicznego handlarza, a potem napycha nim pospiesznie usta, żeby mu go nie zdążyli odebrać. Potem zaklął pod nosem, szeptem. Znów przeczytał list i tym razem zaklął głośniej. Przebiegł przez namiot, porwał swój miecz, wypadł na zewnątrz. List został na podłodze tam, gdzie go Talmanes upuścił.

Olver pochylił się, podniósł karteczkę, a potem zaczął sylabizować słowa, których nie zrozumiał za pierwszym razem.

Matrimie

Jeżeli czytasz te słowa, oznacza to, że nie żyję. Plan był taki, że pewnego dnia wrócę i zwolnię cię z twej przysięgi. Zadanie, które sobie obecnie wyznaczyłam, jest dość skomplikowanej natury, a szanse wyjścia zeń z życiem niewielkie. Musiałam zadbać o to, aby pozostał po mnie ktoś, kto zajmie się ukończeniem niniejszej sprawy.

Na szczęście jest coś, na co w moim przekonaniu mogę względem ciebie liczyć, mianowicie twoja ciekawość, Matrimie. Podejrzewam, że wytrzymałeś najwyżej kilka dni, zanim otworzyłeś ten list, co dało mi wystarczającą ilość czasu, aby wrócić tam, dokąd się udawałam. Tym samym wykonanie mojego zadania spada na ciebie.

W Caemlyn znajduje się Portal Dróg. Jest strzeżony, zabarykadowany i powszechnie uważany za bezpieczny. To nieprawda.

W kierunku Caemlyn porusza się Drogami ogromna siła Pomiotu Cienia. Nie wiem, kiedy dokładnie wyruszyli w drogę, ale powinno wam starczyć czasu, żeby zorganizować obronę. Musicie dotrzeć przed oblicze królowej i nakłonić ją do zniszczenia Portalu. Jest to możliwe, niemniej zabarykadowanie go z zewnątrz niewiele da. Jeżeli Portalu zniszczyć się nie da, królowa musi zgromadzić przy nim wszystkie swoje siły, a potem strzec miejsca dniem i nocą.

Gdyby miało wam się nie udać, obawiam się, że przed upływem miesiąca Caemlyn będzie stracone.

Z poważaniem

Verin Mathwin

Olver potarł podbródek. Co to był Portal Drogi? Wydawało mu się, że kiedyś słyszał, jak Mat rozmawiał z Thomem na jego temat. Wziął list i wyszedł z namiotu.

Talmanes stał przed wejściem, patrzył na wschód. W stronę Caemlyn. Horyzont spowijała czerwona mgiełka - łuna miasta. Jakby trochę jaśniejsza niż w ubiegłe noce.

- Niech nas Światłość strzeże - wyszeptał Talmanes. - To pożar. Miasto płonie. - Potrząsnął głową, jakby próbował w ten sposób pozbierać myśli, potem zawołał na alarm: - Do broni! Trolloki w Caemlyn! Wojna w mieście! Do broni, ludzie! Żebym sczezł, musimy się dostać do miasta i uratować te smoki! Jeżeli wpadną w ręce Cienia, już po nas!

Ręka, w której Olver trzymał list, opadła bezwładnie. Trolloki w Caemlyn? To będzie jak Shaido w Cairhien, tylko jeszcze gorzej. Pośpieszył z powrotem do namiotu, potknął się na dywanie, opadł na kolana przy sienniku Mata. Nerwowymi ruchami rozpruł szew. Kłębki wełny od razu wylazły przez rozdarcie. Sięgnął ręką do środka i wyciągnął wielki nóż, który kiedyś tam schował. Ostrze schowane było w skórzanej pochwie. Nóż zabrał kiedyś jednemu z kwatermistrzów Legionu, Bargevinowi, gdy tamten spuścił go z oka.

Po Cairhien wielokrotnie przysięgał, że już nigdy nie okaże się tchórzem. Teraz ścisnął pochwę noża w obu dłoniach - aż mu pobielały kłykcie - i wybiegł z namiotu

Przyszedł czas walczyć.


Barriga potknął się o pień przewróconego drzewa. Krew z rozciętego czoła trysnęła na ziemię, a rosnące u jego stóp pokrzywy o pokrytych tymi czarnymi plamami liściach zdawały się pić ją chciwie, chłonąc jego życie. Przyłożył do czoła drżącą dłoń. Bandaż był ze szczętem przesiąknięty.

„Nie ma ani chwili czasu. Nie wolno się zatrzymywać!”. Zmusił się, żeby wstać, a potem szybko ruszył dalej, depcząc zbrązowiałe liście i łodygi kolendry. Próbował nie zwracać uwagi na czerń plamiącą rośliny. Ugór, znalazł się na Ugorze. Ale co innego miał zrobić? Trolloki ruszyły na południe, wszystkie bastiony padły. Sam Kandor padł.

Barriga potknął się znowu, tym razem runął jak długi. Jęknął, potoczył się po ziemi, z trudem łapiąc oddech. Znajdował się w zagłębieniu między dwoma wzgórzami, na północ od Wieży Heeth. Znakomite niegdyś ubranie - kaftan z kamizelką z grubego jedwabiu - było poszarpane i pokryte plamami krwi. Cały śmierdział dymem, a gdy zamknął oczy, widział przed nimi Trolloki. Fale Trolloków zalewającą jego karawanę, wyżynającą służbę i żołnierzy.

Wszyscy zginęli. Thum, Yang… obaj nie żyli. Światłości, nikt nie przeżył!

Barriga zadrżał. Jak mogło do tego dojść? Przecież był tylko kupcem.

„Powinienem posłuchać Rebeka” - pomyślał. Teraz za jego plecami dymiła Wieża Heeth. A to był właśnie cel wędrówki jego karawany. Jak to się mogło zdarzyć?

Nie wolno się zatrzymywać. Trzeba ruszać. Na wschód. Jakoś dotrzeć do Arafel. Przecież to niemożliwe, żeby wszystkie Ziemie Graniczne zostały podbite, nieprawdaż?

Pomagając sobie rękoma, którymi czepiał się jakichś krótkich, poskręcanych pnączy, wspiął się na zbocze. Pnącza pod dotykiem palców zdawały się ożywać i wić niczym robaki. Powoli zaczynało mu się robić ciemno przed oczyma. Dotarł w końcu na szczyt wzgórza - świat wokół wirował. Padł jak ścięty, krew spod przesiąkniętego bandaża sączyła się na ziemię.

Z przodu, przed nim coś się poruszyło. Zmrużył oczy. Nad głową, na niebie szalała nawałnica. W mroku zobaczył trzy postacie w czerniach i brązach poruszające się ze śmiertelna gracją. Myrddraale!

Nie. Zmrużył oczy, otarł je z łez i krwi. Nie, to nie były Myrddraale. To byli ludzie z twarzami zasłoniętymi czerwonymi zasłonami. Szli pochyleni, uważnie rozglądając się wokół siebie, znad pleców sterczały groty włóczni.

- Światłości niech będą dzięki - szepnął. - Aielowie. - Był w Andorze, kiedy przybył do miasta Rand al’Thor. Wszyscy wiedzieli, że Aielowie są na służbie Smoka Odrodzonego. Że on ich jakoś oswoił.

„Jestem bezpieczny!”.

Jeden z Aielów podszedł do Barrigi. Dlaczego miał na twarzy czerwoną zasłonę? To był niezwykły widok. A ponadto oczy tego Aiela były szkliste i twarde. Aiel tymczasem zsunął welon z twarzy i uśmiechnął się szeroko.

Miał zęby zeszlifowane w ostre kły. Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, dłoń sięgnęła do noża za pasem.

Barriga wymamrotał coś nieartykułowanie, widząc przed sobą tylko tę przerażającą paszczę i radość w ciemnych oczach tamtego - radość będącą zwiastunem mordu. To nie byli Aielowie. To było coś zupełnie innego.

Coś potwornego.


Rand al’Thor, Smok Odrodzony, spał spokojnie i śnił. Miarowo wdychał i wydychał chłodne rześkie powietrze. Białe obłoki delikatnie przepływały obok, muskając jego skórę wilgotnymi pocałunkami.

Jego tronem na dzisiejszą noc był płaski głaz na zboczu góry. Poprzez chmury przyglądał się zeń wąskiej dolinie. To nie było żadne prawdziwe, istniejące miejsce. To nie był nawet Świat Snów, gdzie walczył z Przeklętymi i przed którym tak go zawsze ostrzegano.

Nie, to był jeden z jego zwykłych snów. Ostatnio nad nimi też nauczył się panować. Były miejscem, gdzie mógł znaleźć odrobinę spokoju, gdzie mógł się zastanowić nad różnymi rzeczami, miejscem strzeżonym przez osłony. Jego ciało tymczasem spoczywało obok Min w ich nowym obozie na Polu Merrilora, pełnym zbrojnych Pograniczników. Egwene też tam była, w otoczeniu wezwanych przez siebie armii. Był gotów na konfrontację z nią. Liczył na nią.

Rankiem usłyszą jego warunki. Ale nie te, które ewentualnie musieliby spełnić, żeby nie zerwał ostatnich pieczęci - i tak je zerwie, niezależnie od tego, co Egwene sobie wyobrażała. Nie, monarchowie świata usłyszą, co muszą zrobić, aby on poszedł do Shayol Ghul i starł się z Czarnym.

Nie był do końca pewny, co zrobi, jeśli mu odmówią. Na pewno nie przyjdzie im to łatwo. Czasami dobrze było mieć reputację człowieka nieprzewidywalnego.

Oddychał głęboko, spokojnie. Tutaj, w jego snach wzgórza zieleniły się. Były takie, jakimi je zapamiętał. W tej zagubionej gdzieś w przestrzeniach Gór Mgły bezimiennej dolinie u jego stóp rozpoczęła się jego podróż. Nie była to jego pierwsza podróż ani też ostatnia, ale być może najważniejsza. A z pewnością jedna z najbardziej bolesnych.

- I właśnie wróciłem - szepnął. - Znowuż odmieniony. Człowiek wiecznie się zmienia.

Było jakieś dopełnienie w tym, że wrócił na to samo miejsce, na miejsce, gdzie po raz pierwszy zobaczył w sobie zabójcę. Miejsce, w którym po raz pierwszy postanowił uciec przed tymi, których powinien się trzymać. Zamknął oczy, ciesząc się wszechogarniającą pogodą ducha. Spokojem. Harmonią.

Z oddali dobiegł go krzyk bólu.

Rand otworzył oczy. Co to było? Wstał, rozejrzał się dookoła. Przecież to miejsce było wyłącznym wytworem jego umysłu, chronionym i bezpiecznym. Nie mogło…

Krzyk rozległ się znowu. Równie odległy. Zmarszczył brwi, uniósł dłoń. Sen wokół niego rozwiał się niczym mgła. Znajdował się pośrodku bezkresnej czerni.

„Tam” - pomyślał. W jednej chwili był w długim korytarzu wyłożonym boazerią z ciemnego drewna. Szedł szybkim krokiem, echo niosło odgłos obcasów uderzających o posadzkę. Ten krzyk. Zburzył jego spokój. Kogoś dręczył ból. Ktoś go potrzebował.

Zaczął biec. W końcu dotarł do drzwi na końcu korytarza. Pomalowane na brązowo drewno drzwi było powyginane i nadgryzione zębem czasu niby grube korzenie jakiegoś wiekowego drzewa. Schwycił za klamkę - następny korzeń - i szarpnął ku sobie.

Za drzwiami była ogromna komnata, bez śladu światła, czysta czerń jak w jaskini ukrytej głęboko pod ziemią. Czerń wnętrza zdawała się wchłaniać światło, pożerać je, gasić. Krzyk dobiegał gdzieś stamtąd. Był słaby, jakby mrok go tłumił.

Rand wszedł do środka. Pochłonęła go ciemność. Omalże namacalnie czuł jej dotyk na skórze, czuł, jak wysysa zeń życie niczym setki pijawek wysysających krew z żył. Nie bacząc na nic, szedł przed siebie. Nie potrafił się zorientować, skąd dobiega krzyk, szedł więc wzdłuż ścian, które pod palcami zdawały się kością: gładką, ale gdzieniegdzie popękaną.

Komnata była okrągła. Jakby znajdował się we wnętrzu gigantycznej czaszki.

„Tam!”. Dostrzegł przed sobą mgnienie światła, pojedynczą świeczkę, rozświetlającą krąg czarnego marmuru posadzki. Pomaszerował w tamtą stronę. Tak, tam ktoś był. Sylwetka wtulona w białą niczym kość ścianę. Kobieta o srebrzystych włosach, odziana w cienką białą sukienkę.

Nie krzyczała już, tylko płakała, cała się trzęsła, targały nią dreszcze. Rand przyklęknął obok niej, powiew wiatru spowodowany jego ruchem zakolebał płomieniem świecy. Jakim sposobem ta kobieta znalazła się w jego śnie? Czy była prawdziwa, czy też stworzył ją tylko jego umysł? Delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.

Uniosła wzrok, spojrzała na niego łzawiącymi, zaczerwienionymi oczyma z twarzy, która była maską bólu.

- Proszę - rzekła błagalnym głosem. - Proszę. Jestem w jego mocy.

- Kim jesteś?

- Znasz mnie - szepnęła, ujmując jego rękę, ściskając kurczowo. - Tak mi przykro. Tak mi przykro. Jestem w jego mocy. Każdego wieczoru na nowo obdziera mą duszę ze skóry. Och, proszę! Niech to się skończy. - Łzy strumieniami popłynęły z jej oczu.

- Nie znam cię - upierał się Rand. - Nie…

Te oczy. Te piękne, przerażające oczy. Rand poczuł, jak oddech więźnie mu w gardle. Wypuścił jej dłoń. Twarz była mu nieznajoma. Ale znał tę duszę.

- Mierin? Ty nie żyjesz. Widziałem, jak ginęłaś!

Pokręciła głową.

- Żałuję, że nie umarłam. Żałuję. Proszę! On mieli moje kości i łamie je jak gałązki, a potem zostawia na śmierć, żeby w końcu Uzdrowić, ale tylko na tyle, abym nie umarła. On… - Urwała, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Co?

Oczy rozwarły się jej szeroko, odwróciła się, wtuliła w ścianę.

- Nie! - krzyknęła. - On nadchodzi! Cień duszy każdego człowieka, zabójca prawdy. Nie! - Odwróciła się znowu, sięgając ręką w stronę Randa, ale coś pociągnęło ją do tyłu. Ściana rozwarta się i mrok ją wessał.

Rand skoczył w ślad, próbował złapać… ale nie zdążył. Raz jeszcze mignęła mu biała sukienka, zanim wszystko pochłonęła ciemność. Zamarł jak wryty u wejścia w szczelinę w ścianie. Szukał spokoju, ale nie mógł go znaleźć. Zamiast tego odkrył w swej duszy nienawiść, rozpacz i - niby zwiniętego węża - pragnienie. To była Mierin Eronaile, kobieta, którą znał niegdyś jako lady Selene.

Kobieta, którą większość ludzi znała pod imieniem, jakie sama sobie przybrała. Lanfear.


Podmuch suchego, ostrego wiatru owiał twarz Lana, który stał i przyglądał się zniszczonemu krajobrazowi. Przełęcz Tarwina była dość szerokim wąwozem, o kamienistych ścianach i podłożu upstrzonym nożycową trawą splamioną czernią Ugoru. Tu niegdyś leżał Malkier. Wrócił do domu. Ostatni raz.

Po przeciwnej stronie przełęczy kłębiły się masy Trolloków. Tysiące. Dziesiątki tysięcy. A może nawet i setki. Lekką ręką dziesięć razy tyle niż ludzi, którzy przyłączyli się do Lana w jego marszu przez Ziemie Graniczne. Zazwyczaj w takich okolicznościach ludzie po prostu bronili swej strony Przełęczy, ale Lan nie mógł sobie na to pozwolić.

Przybył tu z misją ofensywną, przybył odbić Malkier. Po lewym ręku miał siedzącego w siodle Andere, po prawym młodego Kaisela z Kandoru. Czuł też coś, coś bardzo odległego, coś, co ostatnio dodawało mu sił. Czuł zmianę w więzi zobowiązań. Czuł w niej inne emocje.

Nynaeve wciąż z nim była, skryta w głębi głowy - taka cudowna, kochająca, namiętna. Powinien aż skręcać się z bólu na myśl, że kiedy on zginie, ona będzie tak strasznie cierpieć, ona, a nie ta druga. Jednak jej bliskość - jej ostateczna bliskość - tylko dodawała mu sił.

Gorący wiatr wydawał się jakoś nazbyt suchy. Pachniał kurzem i ziemią, wysysał wilgoć z oczu, zmuszając do ciągłego mrugania.

- Pasuje - powiedział Kaisel.

- Co? - zapytał Lan.

- Miejsce wybrane na atak.

- Tak - zgodził się Lan.

- Może miejsce i takie sobie… - Kaisel zawiesił głos. - Ale pomysł śmiały. Pokażemy Cieniowi, że się nie damy, że się nie przestraszymy. To jest twój kraj, lordzie Mandragoran.

„Mój kraj” - pomyślał. Tak, był. Pchnął Mandarba naprzód.

- Jestem al’Lan Mandragoran! - krzyknął. - Pan Siedmiu Wież, Obrońca Muru Pierwszych Ogni, Miecznik Tysiąca Jezior! Ludzie nazywali mnie kiedyś Aan’allein, ale odrzucam ten tytuł, albowiem nie jestem już sam. Lękaj się, Cieniu! Bój się i wiedz. Wróciłem odzyskać to, co moje. Mogę być królem bez ziemi. Ale wciąż jestem królem!

Zakrzyknął co sił w płucach. Jego żołnierze podchwycili bojowy okrzyk. Przez więź zobowiązań wysłał ostatnie, najsilniejsze, na jakie było go stać, uczucie miłości do Nynaeve, a potem pognał Mandarba galopem.

Jego armia ruszyła w ślad szarżą - ponieważ była to armia konna: Kandorczycy, Arafielianie, Shienaranie i Saldaeanie. Ale przede wszystkim Malkierczycy. Lan nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że pod jego sztandar poszli wszyscy, co do jednego, zdolni do noszenia broni poddani jego byłego królestwa.

Teraz gnali w bój wśród radosnych okrzyków, lśniących mieczy i celujących naprzód grotów lanc. Tętent kopyt był niczym grzmot, wołanie tysięcy gardeł jak łomot morskich fal, duma bardziej promienna niż słońce na niebie. Było ich jakieś dwanaście tysięcy. A naprzeciw siebie mieli siłę liczącą co najmniej sto tysięcy i pięćdziesiąt.

„Dzień ten zostanie zapamiętany jako dzień chwały” - myślał Lan, galopując przed siebie. - „Ostatnia szarża Złotego Żurawia. Zguba Malkierczyków”.

Koniec nadszedł. Wyjdą mu naprzeciw z uniesionymi mieczami.

Загрузка...