XI “Istnieją tak jak pan i ja…”

– Wszyscy już są, prócz lorda Redlanda – powiedziała Amanda Judd. – Przed chwilą przybyła pani Alexandra Wardell. Przyjechała samochodem, dzielna staruszka! Zaprowadziłam ją do pokoju, żeby odpoczęła trochę po podróży. Jest urocza i przedziwna, taka krucha i delikatna! Nigdy bym nie uwierzyła, że napisała tyle książek o duchach. Zdaje się, że wie o nich wszystko.

– Ciekawe, czy wierzy w ich istnienie? – mruknął Kedge, ale tak głośno, że usłyszeli wszyscy siedzący przy stole.

– Och, tak! – Amanda klasnęła w dłonie. – Powiedziała mi parę słów o naszej bohaterce, to znaczy o tej nieszczęsnej lady De Vere, której los będziemy jutro próbowali ustalić, i zabrzmiało to tak, jakby mówiła o starej znajomej. Nie ma, zdaje się, najmniejszych wątpliwości, że nie tylko ciało ale i duch tej biedaczki przebywa tu razem z nami i po prostu mieszka w tym zamku… – Urwała i spojrzała z troską na stół. – Czy ktoś jest głodny? A może podać jeszcze trochę kawy albo herbaty?

Odpowiedział jej ogólny szmer i przeczące potrząsanie głowami.

– Proszę pamiętać, że w pokojach są dzwonki i służba czeka na polecenia… to znaczy, będzie czekała do wieczora, bo o zmierzchu zamkniemy bramę i zostaniemy zupełnie sami aż do rana. Zresztą, nikt nas nie będzie mógł odwiedzić i nikt nie wyjdzie z zamku aż do świtu, bo mniej więcej o dziesiątej wieczór przypływ zacznie zakrywać groblę…

Wstała.

– Proszę rządzić swoim czasem aż do popołudnia. Później chcemy zaproponować wszystkim naszym gościom wycieczkę jachtem, jeżeli pogoda się nie załamie. W tym czasie, my tutaj przygotujemy się do naszego “Wieczoru Grozy”.

Uśmiechnęła się i ruszyła ku drzwiom. Pan Quarendon odsunął krzesło i zwrócił się do siedzącego obok sir Harolda Edingtona.

– Czy chcesz pójść na spacer w kierunku tych wzgórz? Muszę dobrze przegonić psy, jeżeli mają być przez całą noc zamknięte na tym maleńkim dziedzińcu.

– Oczywiście! Z największą przyjemnością… Ruszyli obaj ku drzwiom, a za nimi inni.

– Pójdę do pokoju i spróbuję się zdrzemnąć – powiedział cicho Parker, pochylając głowę ku Alexowi kiedy zbliżali się ku drzwiom prowadzącym z jadalni do wąskiego korytarza, z którego wychodziły kamienne schody na piętro, gdzie mieściły się pokoje gościnne.

– Jeżeli nie pojawisz się do pierwszej, przyjdę cię obudzić.

– Alex zerknął na zegarek. – Czy dwie godziny snu wystarczą ci?

– Na pewno. Wystarczy nawet godzina – Parker westchnął.

– Wyszedłem wczoraj z Yardu wcześniej niż zwykle, bo chciałem się wyspać przed wycieczką. Ale w nocy dzwonili do mnie cztery razy… Było bardzo niespokojnie.

Stanęli u stóp schodów.

– Zostanę tu – powiedział Alex – i rozejrzę się trochę. Uwielbiam stare zamki, wąskie strzelnice i zębate wieże. Możesz usnąć jak dziecko. O pierwszej na pewno cię zbudzę.

Parker bez słowa skinął głową, westchnął raz jeszcze i zaczął powoli wspinać się po schodach. Po chwili zniknął w górze za pogrążonym w półmroku zakrętem.

Stąpając po gładkich, kamiennych płytach, Joe ruszył korytarzem rozjaśnionym mniej więcej w połowie smugą dziennego blasku padającą z prawej strony. Jeszcze kilka kroków i ściana korytarza skończyła się otwierając na rozległą sklepioną sień. Światło dnia padało z otwartej w murze furty, z której płynął także w głąb zamku strumień ciepłego powietrza.

Joe ruszył przez sień i stanął przed potężną bramą zamkniętą dwoma poprzecznymi balami dębowymi przesuniętymi przez czarne żelazne pierścienie. Krata grubości ramienia dorosłego mężczyzny unosiła się pod stropem na naprężonych łańcuchach opadających ku dwóm wielkim kołowrotom umocowanym w ścianie po obu stronach bramy. Po opuszczeniu zakryłaby także furtę…

Joe wyszedł i wyjrzał. Ku grobli schodziły stopnie wykute w skale, zapewne w czasach budowy zamku. Kiedy przed godziną wchodził tędy, miał wrażenie, że droga ku furcie jest łagodniejsza. Z góry wydawała się bardziej stroma. Jedyną oznaką współczesności były dwie stalowe, pomalowane ochronną farbą poręcze, schodzące w dół i biegnące środkiem grobli aż ku przeciwległemu brzegowi.

Joe stał przez chwilę nieruchomo patrząc na odległe wzgórza i bezchmurne niebo. Później znów przyjrzał się grobli. W czasie przypływu poręcz z pewnością także niknęła pod wodą… Jedno było niewątpliwe, brama zamkowa musiała znajdować się powyżej linii najwyższych przypływów, inaczej woda zalewałaby regularnie niższe pomieszczenia zamku… Ale zimą, kiedy grobla była oblodzona w czasie wyjątkowych mrozów, które przecież nawiedzały także i Devon, droga na stały ląd musiała być piekielnie trudnym i niebezpiecznym przedsięwzięciem…

Zrobił kilka kroków w dół i odwróciwszy się zadarł głowę. Tuż nad nim wznosiła się wieża zamku… Wspaniałe miejsce. Gdyby wróg stłoczony na stopniach próbował wyważyć bramę… obrońcy mogli bez żadnej przeszkody lać na głowy nacierających smołę, ukrop, rzucać nagromadzone głazy i masakrować ich bezkarnie… Tak, rycerz De Vere mógł wyruszyć na wojnę nie martwiąc się o los żony… – Uśmiechnął się.

Zawrócił i zaczął wchodzić po stopniach skalnych. Zatrzymał się nagle. Przed nim tkwiły w ciemnym otworze furty dwa potężne wilcze łby, nieruchome i wpatrzone w niego. Usłyszał głosy w sieni. Jeden z psów warknął ostrzegawczo i obnażył kły.

– Tristan!

Pan Quarendon ukazał się w furcie, a za nim sir Harold Edington.

– Tristan, co to ma znaczyć?

Pulchny wydawca nie podniósł głosu, ale oba psy wysunęły się z opuszczonymi głowami i podkulonymi ogonami.

– Nie przesłyszałem się chyba. Warknął na pana, prawda? – powiedział Quarendon. – Nigdy im się to nie zdarza. Może wytrąciła je z równowagi podróż powietrzna i nowe miejsce? Ale to ich nie tłumaczy. Tristan, wstydź się! Jeżeli zaczniemy zjadać naszych najlepszych autorów, nie zajedziemy daleko. Wstydź się, mówię!

Pies położył się i oparł głowę na wyciągniętych przednich łapach, odwracając wzrok jak człowiek przyłapany na niegodnym uczynku.

– Wstań! – powiedział pan Quarendon spokojnie. Tristan wstał.

– Idziemy!

Psy zbiegły i stanęły u wylotu grobli.

– Raz jeszcze przepraszam, mr. Alex – powiedział skromnie pan Quarendon.

– To niesłychane! – Joe potrząsnął głową. Nawet jeżeli zjedzą wszystkich pańskich autorów, ma pan w rezerwie drugi zawód, bardzo podobny… tresurę dzikich bestii.

Spojrzał w górę.

– Idę rozejrzeć się po okolicy ze szczytu tej wieży. Czy wolno tam wejść?

– Oczywiście! – powiedział pan Quarendon – cały zamek jest do dyspozycji naszych gości!… Ale drogę musi pan znaleźć sam, bo nie pamiętam, którędy się tam wchodzi.

– Spróbuję.

Joe uśmiechnął się i wszedł do sieni.

Przez chwilę stał rozglądając się. Bez żadnej istotnej przyczyny pomyślał nagle o sir Haroldzie Edingtonie. Nie spojrzał nawet na psy, nie słyszał tego, co mówił Quarendon ani odpowiedzi Alexa… patrzył nieruchomymi, niewidzącymi oczyma na dalekie wzgórza… W helikopterze także chyba nie odezwał się, ani przy śniadaniu…

Joe wzruszył ramionami. Może, po prostu, był nadętym urzędnikiem państwowym, który zawędrował zbyt wysoko w hierarchii i obnosił w ten sposób swoją godność?… Może cierpi na jakąś ukrytą, przewlekłą chorobę, która pozbawia go radości życia?… A może przyszedł na świat z takim usposobieniem?

Potrząsnął głową. Wszystko to było możliwe, ale nie mógł pozbyć się natarczywego, nonsensownego wrażenia, że w rysach sir Harolda Edingtona kryło się coś, co widział już tylekroć, uczucie, które ludzie starają się zwykle ukryć pod maską pozornej obojętności: lęk.

Rozejrzał się.

– Cóż mnie to obchodzi… -powiedział półgłosem. Musiało to być przywidzenie wywołane przez długoletni nawyk rejestrowania wszystkiego, co na pierwszy rzut oka wydaje się niejasne, niezgodne z banalnym, codziennym zachowaniem ludzi. – Bzdura!

Uniósł głowę. Wieża znajdowała się bezpośrednio nad nim, więc może prowadziły do niej jakieś schody.

Dostrzegł wąskie, okute drzwi tuż obok jednego z kołowrotów podtrzymujących kratę. Były uchylone. Podszedł i zajrzał. W świetle słabej żarówki zobaczył pierwsze, uciekające stromo stopnie kręconych schodów.

Ruszył pod górę, ciągle w lewo, w świetle kolejnych żarówek wyłaniających się i niknących w równych odstępach.

W pewnej chwili dostrzegł w ścianie kamienne wgłębienie i niskie, wąskie drzwi z poczerniałego dębu. Zawahał się, wszedł do wgłębienia i wyciągnął rękę dotykając ciężkiej żelaznej klamki, ale cofnął ją. Jeżeli drzwi będą otwarte spróbuje wracając zobaczyć, co się za nimi kryje.

Ruszył w górę uśmiechając się, bo przyszło mu do głowy, że wygląda jak boża krówka wspinająca się po nieskończenie długim korkociągu.

Jeszcze jeden zakręt i jeszcze jeden. Dostrzegł w górze światło dnia odbite od ściany. Po chwili schody wyprostowały się i sześć ostatnich stopni wyprowadziło go na szczyt wieży. Okrągła płaska powierzchnia otoczona była zębatymi blankami. Na szczęście, był sam.

Ruszył w stronę obramowania i niemal w tej samej chwili potknął się. Spojrzał pod nogi. Obok wylotu schodów leżała przymocowana zawiasami, cienka stalowa płyta, otoczona bardzo nowoczesną, grubą na palec, kauczukową otoczką.

Joe uśmiechnął się. Gdyby mieszkańcy zamku zapomnieli o zamknięciu tej klapy w czasie ulewy, woda runęłaby jak wodospad i zalałaby nawet sień i korytarz tam głęboko w dole…

Podszedł do obramowania wieży i spojrzał na morze. Słońce było już niemal w zenicie i grzało tak mocno jak nigdy nie czyniło tego w Londynie. Powierzchnia wód leżała w dole, gładka jak staw, prawie nie pomarszczona. Łagodny wietrzyk wiał w stronę lądu.

Joe przeciął kolistą powierzchnię wieży i stanął w tym samym miejscu, gdzie przed dwoma godzinami Amanda Judd wypatrywała gości. I tak jak ona, oparł łokcie na obramowaniu, lecz że był wyższy, wychylił się i spojrzał pochylając głowę. Tuż pod nim, głęboko w dole, leżały w cieniu wieży skalne stopnie prowadzące do grobli.

Alex przeniósł spojrzenie ku domom wioski, a później na biegnącą przez pola drogę. W dali dostrzegł dwie idące obok siebie sylwetki ludzkie i… Tak, to były psy.

W tej samej chwili dostrzegł samochód. Był czarny i lśniący; blask słońca zagrał na nim, gdy minąwszy obu pieszych skręcił ku wsi. Teraz widać go było wyraźnie, zwolnił i zatrzymał się za drugim, szarym rolls-royce’m, przed największym piętrowym domem pośrodku wiejskiej uliczki. Musiała to być gospoda z pokojami gościnnymi dla służby, o których wspominał folder QUARENDON PRESS.

Alex uśmiechnął się. Niewiele było maleńkich nadbrzeżnych wiosek na świecie, w których stały przed gospodą dwa rolls-royce’y- Pierwszy z nich musiał należeć do pani Alexandry Wardell, a tym przyjechał lord Frederick Redland. Tylko jego jeszcze brakowało…

Przednie drzwi auta otworzyły się, wysiadł człowiek w białej koszuli i czarnych spodniach, otworzył tylne drzwi i trzymał je póki nie ukazał się szczupły wysoki mężczyzna ubrany w granatową marynarkę i szare spodnie. Tyle Alex mógł dostrzec z tej odległości. Poznał kiedyś Redlanda, który zaprosił go do swojej posiadłości w Surrey razem z paroma innymi osobami. Było to przed kilku laty i Joe jak przez mgłę przypominał sobie zdumiewającą kolekcję, po której oprowadzał go jej właściciel, miły, nieco nieśmiały człowiek, ale najprawdopodobniej maniak jak wszyscy wielcy kolekcjonerzy…

Redland wynurzył się spoza ostatniego domu wioski i skręcił ku grobli. Kilka kroków za nim szedł jego kierowca niosąc walizkę i dużą torbę podróżną.

– Podziwia pan krajobraz, mister Alex, czy szuka pan drzewa, na którym De Vere kazał powiesić nieszczęsnego kochanka swojej niewiernej żony?

Jasna czupryna i szerokie ramiona Franka Tylera wynurzyły się z wylotu schodów.

– Jedno i drugie… – powiedział Joe. – A właściwie, tylko to pierwsze, bo jedyne drzewa jakie widzę, rosną przy domach w wiosce. Droga biegnie przez nagie pola i wchodzi w lasy o całe mile stąd, tam na wzgórzach… – wskazał wyciągniętą ręką.

Frank potrząsnął głową.

– Kiedyś las schodził o wiele niżej. W miejscu, gdzie się to wszystko stało stoi kamienny krzyż. Kiedy wycięto las, pozostawiono go. Gdybyśmy mieli tu lornetkę, pokazałbym go panu. – Roześmiał się. – Niech pana nie dziwi, że jestem tak dobrze poinformowany. Siedzimy tu już od dwóch miesięcy, to znaczy, niemal od chwili kiedy Quarendon kupił ten zamek. Zrobił to z myślą o “jubileuszu” Amandy, więc przywiózł nas tutaj. Tak bardzo jej się to wszystko spodobało, że po trzech dniach wróciła z Londynu i odtąd siedzimy tutaj, ona, Grace i ja. Miejsce jest na swój sposób cudowne, można się skupić i pracować od rana do wieczora, jeżeli się chce. Amanda twierdzi, że zanotowała już chyba ze sto pełnych pomysłów, które jej wystarczą do końca życia. Rzeczywiście pisze od rana do wieczora i prawie przemocą wyciągam ją na spacer. Ale, mimo wszystko, mam nadzieję, że po tej uroczystości wrócimy do miasta… Zresztą, może nie jestem zupełnie szczery, bo ja też polubiłem to miejsce. Ściągnąłem tu wszystko, co konieczne do projektowania i chociaż cela, w której mieszkam nie przypomina mojej londyńskiej pracowni, daję sobie świetnie radę…

– Rozumiem pana doskonale – Alex skinął głową. – Sam mam parę miejsc na świecie, do których uciekam od czasu do czasu. Człowiek, który dobrowolnie odciął się od świata ma więcej czasu do rozmyślań. Ale nawet najpiękniejsze wakacje nie mogą trwać zbyt długo. Chcemy, czy nie, ale należymy do stada i musimy do niego powracać.

– To prawda – Frank westchnął. Potem nagle spojrzał na Alexa – Czy nie kończy pan teraz nowej książki? Pytam dlatego, że naprawdę przyszło mi tu do głowy parę rzeczy. Rozmyślam nad dobrą okładką, która przyciągałaby oko kupującego bez pomocy gołej zamordowanej dziewczyny, bez zamaskowanego mordercy w czarnym płaszczu, unoszącego nóż nad uśpioną niewinną pięknością; bez nietoperzy, tygrysów, plam krwi i podobnych okropności, których sam dość już wyprodukowałem po to, żeby Quarendon sprzedał jak najwięcej egzemplarzy waszych książek. Chciałbym wypróbować kilka czysto graficznych i kolorystycznych układów, które powinny skutkować nie gorzej jako sieci chwytające uwagę czytelnika, ale bez przynęty w postaci tej koszmarnej, banalnej tandety.

– Proszę mi wierzyć – powiedział Joe rozkładając ręce – że gotów jestem podpisać się oburącz pod tym, co pan przed chwilą powiedział. Niestety, zacząłem właśnie pisać książkę i Bóg jeden tylko wie, kiedy ją skończę. Ale kiedy będzie gotowa, zmuszę Quarendona, żeby pozwolił panu na eksperymentalną okładkę. Będę najszczęśliwszym z ludzi, jeżeli się panu uda. Ale nie rozumiem dlaczego nie zacznie pan od Amandy? Przecież to świetna pisarka kryminalna, wszyscy ją czytają i… – uśmiechnął się – co najważniejsze, to pańska żona!

Z kolei Frank rozłożył ręce.

– Właśnie, moja żona! – Urwał, a kiedy spojrzał znów na Alexa, uśmiech znikł z jego twarzy. – Nie umiem panu tego wytłumaczyć, ale kiedy mam coś dla niej zrobić, tracę całą inwencję. Może dlatego, że za bardzo mi na tym zależy i przestaję być swobodny. Chciałbym każdą okładkę dla niej zaprojektować wspaniale, ale nic z tego, co próbuję zrobić, nie podoba mi się… A jej podoba się wszystko cokolwiek jej pokażę… Mój Boże, poznaliśmy się przecież w gmachu QUARENDON PRESS, kiedy pokazałem jej projekt okładki do pierwszej książki, którą miała wydać!

Alex oparł się plecami o obramowanie i przymknął na chwilę oczy wystawiając twarz ku słońcu. Dzień był naprawdę gorący.

– Powiadają, że lekarze nie powinni leczyć członków swoich rodzin, bo osobisty stosunek do pacjenta przeszkadza w wydaniu obiektywnej diagnozy. Ale w wypadku takiej współpracy jak wasza jest chyba inaczej?

– Nie jestem tego pewien. Myślę, że ani ja nie patrzę obiektywnie na jej pracę, ani ona na moją. Chwilami mam wrażenie, że jest małą dziewczynką, piekielnie uzdolnioną do opowiadania groźnych bajek, ale zupełnie nie dorosłą… Podobno rzeczywiście tak było: zaczęła pisać bardzo wcześnie i nikomu do głowy nie przyszło, że ta cicha, skryta dziewczynka wymyśla powieści kryminalne. Jej ojciec jest pastorem, matka nie żyje… Amanda była jedynym dzieckiem i jak widać teraz, miała niezwykłą wyobraźnię. Pisanie było jej największą i może jedyną rozrywką. W końcu, kiedy skończyła studia, posłała dwie swoje książki do QUARENDON PRESS. Na szczęście, znalazł się lektor, który poznał się na niej od razu i oba utwory poszły do druku. Gdyby jakiś cymbał odrzucił je, co przecież zdarza się tak często, z pewnością już nigdy więcej nie posłałaby nikomu żadnego swojego maszynopisu. Zostałaby pewnie nauczycielką w jakiejś prowincjonalnej szkole dla dziewcząt i nikomu nigdy nie przyszłoby do głowy, że ta dobrze wychowana, cicha, młoda osoba ma szuflady pełne opisów najbardziej wyrafinowanych, przemyślnych zbrodni… – rozłożył ręce – Los postanowił, że stała się bardzo popularna, zarabia masę pieniędzy, ale pozostała nerwową dziewczynką z prowincji bez żadnej pewności siebie, którą mógł wytworzyć tak wielki sukces. Lęka się Londynu, nieznajomych ludzi, dziennikarzy i wystawnych przyjęć. Najchętniej ukryłaby się w takim zamku jak ten i wysadziła w powietrze groblę łączącą ją z resztą ludzkości… a ja… ja od dwóch lat jestem tarczą, która ją osłania… i jestem szczęśliwy, bo mam ją dla siebie i nie muszę się nią dzielić z całym światem…

Urwał zawstydzony wybuchem własnej szczerości, a później roześmiał się.

Jak pan widzi, niełatwo mi mieć do niej stosunek taki jak do innych autorów. Dlatego dopadłem pana na szczycie tej wieży. Wiedziałem oczywiście, że pan przyjedzie i chciałem zamienić z panem kilka słów przed dzisiejszym wieczorem. Później byłoby trudno. Kiedy skończy pan książkę będę chciał spotkać się z panem i opowiedzieć o moim pomyśle. Bardzo jestem ciekaw, co pan o tym powie… – Uniósł rękę i spojrzał na zegarek. – Boże! Tyle jeszcze zostało do zrobienia, a ja tu stoję i zanudzam pana moimi sprawami! Do zobaczenia w Londynie! Pozwolę sobie zadzwonić do pana, kiedy złoży pan maszynopis u Quarendona.

– Oczywiście! – odparł Alex i chciał dodać jeszcze kilka miłych słów, ale Frank Tyler zniknął w wylocie schodów.

Joe zerknął na zegarek. Pół do pierwszej. Spojrzał raz jeszcze na morze i z wolna ruszył ku otworowi pośrodku dachu wieży. Słońce świeciło tak mocno, że zaczął schodzić na pół po omacku, zanurzając się w półmrok i chłód. Dopiero teraz dostrzegł żelazną poręcz biegnącą spiralnie po zewnętrznej ścianie.

Stopnie opadały stromo. Schodził szybko trzymając się poręczy i niemal przegapił wgłębienie i wąskie drzwi w połowie drogi w dół.

Stanął przed nimi i ostrożnie nacisnął klamkę. Ku jego lekkiemu zdziwieniu drzwi otworzyły się cicho. Odwieczne czarne zawiasy z kutego żelaza była najwyraźniej dobrze naoliwione. Zajrzał.

Przed nim była wielka komnata zamku, którą znał z fotografii w folderze. Pomieszczenie oświetlały jasno dwa wysokie, gęsto okratowane i wąskie okna strzelnicze, przez które wpadały ostre włócznie słonecznego blasku.

– Dzień dobry – powiedział pochylając lekko głowę. – Nie miałem jeszcze przyjemności być pani przedstawionym, Nazywam się Alex. Pani Wardell, jeżeli się nie mylę?

– Nie myli się pan, mister Alex.

Głos był cichy, ale wyraźny. Twarz okolona siwymi włosami była niemal przezroczysta, choć wpadający przez okno promień słoneczny nie docierał do niej padając na wielką otwartą księgę, którą stara kobieta trzymała otwartą przed sobą na stole.

– Czy nie przeszkadzam?

– Och, nie. Przyszłam tu, bo nasza urocza gospodyni, pani Judd, powiedziała mi, że, być może, będę mogła tu znaleźć jakąś książkę, która mnie zainteresuje. I miała słuszność.

Joe cicho zamknął drzwi i zbliżył się do przecinającego niemal całą komnatę, wielkiego stołu, za którym siedziała na szerokiej ławie pani Wardell.

Kątem oka dostrzegł dwie postaci pod ścianą i podchodząc obejrzał się mimowolnie. Dwie lśniące zbroje o opuszczonych przyłbicach stały wsparte na mieczach po obu stronach prastarej skrzyni noszącej wyblakłe ślady barwnej polichromii.

– Zabawne, prawda? – powiedziała pani Wardell swobodnie, jak gdyby znali się od dawna. Patrzyła na zbroje.

Joe zatrzynał się niepewnie i odwrócił raz jeszcze.

– Trochę to wygląda tak, jak gdyby dwóch napoleońskich gwardzistów postawiono po obu stronach skarbca w nowoczesnym banku. – Głos starej kobiety rozpłynął się bez echa w ciszy rozsłonecznionej komnaty.

Alex roześmiał się cicho i spojrzał na nią. Siedziała trzymając w palcach wielką pergaminową kartę, którą zaczęła odwracać, gdy wszedł. Palce jej dłoni były równie przezroczyste i delikatne jak skóra twarzy.

– Tak – powiedział – skrzynia jest gotycka, a obie zbroje późnorenesansowe… mniej więcej, dwieście lat różnicy.

– A musiało minąć jeszcze sto lat, zanim pan De Vere pozbawił życia swoją biedną Ewę. Ale tego dnia te przedmioty nie mogły tak stać tutaj… nikt nie stawiał zbroi na drucianych sztafażach. Wieszano je na ścianach, powiązane rzemieniami… Biedna dziewczyna… krąży tu po nocach i z roku na rok wszystko wydaje jej się coraz bardziej obce. Na pewno z radością przerwałaby te wędrówki i usnęła na wieki. Niestety, musi czekać…

– Czekać? – Joe obszedł stół i stanął przed półkami, na których spoczywały książki, oprawne w pergamin i wypłowiałą skórę – Ach tak, oczywiście… póki nie zginie tu inna kobieta, równie grzeszna jak ona… – uśmiechnął się – Tak przynajmniej informuje QUARENDON PRESS w przesłanym nam folderze.

– Ten opis jest prawdziwy… – powiedziała spokojnie pani Wardell. – Znajdzie go pan tutaj… – ostrożnie przewróciła kartę – wraz z paroma innymi i opisaniem zamku. Zresztą, pisałam kiedyś o tym w mojej książce o duchach południowej Anglii. Zabójstwo Ewy De Vere i jej częste pojawianie się wiarygodnym świadkom przez następne stulecia, aż do naszych czasów, jest dobrze udokumentowane. Biedna, udręczona dziewczyna.

W ostatnich słowach zadźwięczała nutka szczerego współczucia. Joe rzucił jej mimowolne, szybkie spojrzenie, ale na twarzy pani Wardell nie było uśmiechu.

– Sądzi pani więc, że każdy może ją napotkać, powiedzmy, idąc korytarzem, czy też na szczycie wieży albo gdziekolwiek w zamku?

– Oczywiście. Duchy istnieją tak jak pan i ja, chociaż nieco inaczej. Spotykano ją wielokrotnie…

Pani Wardelł wstała i podeszła do wielkiego, obramowanego gładkim kamieniem kominka, nad którym wisiał stary portret w ciężkiej złocistej ramie.

– Niech pan spojrzy na nią.

Joe podszedł. Obrazu chyba nigdy nie odnawiano, bo płótno nie było mocno napięte, a drobna siateczka pęknięć łamała światło na jego powierzchni. Ale głowa młodej kobiety widoczna była wyraźnie, a oczy jej patrzyły tak jak w owym dniu przed trzystu laty, kiedy pozowała malarzowi.

– Śliczna, prawda? – powiedziała po chwili stara kobieta.

– Tak, śliczna – potwierdził Joe szczerze. – Jest w niej coś, co musiało przykuwać uwagę każdego mężczyzny wtedy i przykułoby uwagę każdego mężczyzny dzisiaj.

– Co najmniej do dwu z nich te oczy przemówiły… Tak przynajmniej mówią przekazy. Ta księga… – odwróciła się i wskazała ręką lekką i tak szczupłą, że zdawała się unosić w powietrzu – jest czymś w rodzaju kroniki zamku od czasu tego zabójstwa. Na szczęście, żaden z kolejnych właścicieli nie zniszczył jej. Ale dla kogoś, kto nie wierzy, żadne świadectwa nie mają znaczenia. Pan zapewne także jest nieuleczalnym racjonalistą i nie wierzy pan, że Ewa De Vere mogłaby w tej chwili otworzyć te drzwi… – wskazała ręką przeciwległą stronę komnaty – i wejść tutaj?

– Przyznaję ze wstydem, że byłbym bardzo zaskoczo… Joe nie dokończył, bo klamka obróciła się lekko i drzwi uchyliły się.

Alex drgnął mimowolnie. Ale ciemna, ładna główka dziewczęca, która pojawiła się w nich, nie przypominała młodej kobiety z portretu.

– Przepraszam bardzo, czy nie przeszkadzam, proszę pani?

– Nie, Jane. Wejdź.

Dziewczyna weszła, stanęła w półotwartych drzwiach i lekko dygnęła na widok Alexa.

– Chciałabym tylko powiedzieć, że przygotowałam pani wszystko na wieczór. Czy weźmie pani sweter na wycieczkę po morzu?

– Tak, ale lekki, ten biały.

– Tak, proszę pani. Będę czekała na przystani, na pani powrót. Kucharka tu na dole powiedziała mi, że o ósmej wieczór wszyscy, prócz gości pani Judd, muszą opuścić zamek. Więc gdyby pani jeszcze czegoś potrzebowała… – urwała i spojrzała przelotnie na Alexa.

– Nie, kochanie, to chyba będzie wszystko… Może tylko podejdź do stołu, weź tę księgę na łańcuchu i wsuń ją z powrotem na półkę… – zwróciła się do Alexa – To bardzo ciężka książka. Łatwiej mi było ją zdjąć, niż unieść teraz i wsunąć tak wysoko… Dziękuję, Jane!

Dziewczyna dygnęła raz jeszcze i ruszyła ku drzwiom.

– Zaczekaj, – powiedziała pani Wardell – pójdę z tobą. Boję się, że zabłądzę tutaj. Na szczęście, gospodarze przypięli nasze nazwiska na drzwiach pokojów. Do zobaczenia na jachcie, mister Alex.

Joe skłonił się, odprowadził obie kobiety do drzwi i zamknął je za nimi. Z wolna podszedł do kominka.

Młoda kobieta na portrecie powitała go spokojnym spojrzeniem wielkich błękitnych oczu. Dopiero teraz zauważył uśmieszek, niedostrzegalny niemal, w kąciku jej pełnych ust.

– Co bym zrobił, gdybyś nagle przemówiła? – powiedział półgłosem nie spuszczając z niej wzroku. Czekał przez chwilę w zupełnej ciszy.

Drzwi skrzypnęły leciuteńko. Odwrócił głowę. Jordan Kedge wszedł do komnaty i zamknął je za sobą.

– A, to ty? – powiedział z wyraźną ulgą i sięgnął do kieszonki swej koszuli o barwie świeżej krwi. Rozglądając się wyjął papierosy i zapalniczkę.

– Zapalisz?

– Przeszedłem na fajkę – powiedział Joe – i tylko po posiłkach.

Kedge bez słowa zapalił i schował papierosy.

– Spotkałem teraz na korytarzu tę damę piszącą o duchach. Szła z pokojówką. Ładne stworzenie. To znaczy, ta pokojówka, nie jej pani. Ona powinna była przylecieć na miotle sądząc z tego, czym się zajmuje, a przyjechała rolls-royce’m. Czy to możliwe, żeby książki o duchach dawały autorce tyle pieniędzy? – I nie czekając odpowiedzi Alexa, dokończył – w dodatku, nie nazywa się Wardell, ale jakoś inaczej. Wardell to chyba pseudonim, którym podpisuje swoje dzieła. A szofer ubrany był w liberię jak postać z filmu.


Joe spojrzał na zegarek.

– Mój Boże! Za pięć pierwsza. Byłbym zapomniał. Obiecałem, że obudzę Parkera punktualnie o pierwszej… Czy tędy dojdę do mojego pokoju? – wskazał drzwi, którymi wszedł Kedge.

– Do wszystkich pokojów. Z wyjątkiem wieży, zamek jest po prostu kwadratowy. Za drzwiami zaczyna się korytarz i obiega mały dziedziniec w dole. Wszystkie pokoje wychodzą na ten korytarz. W jednym miejscu są schody z sieni, którymi nas wprowadzono, a poza tym jest ta komnata. Jednego tylko nie rozumiem: jak się wchodzi na tę wieżę?

– Tędy – powiedział Joe wskazując drzwiczki w rogu komnaty. Ruszył ku drzwiom.

Korytarz biegł w obie strony. Alex poszedł w prawo, minął drzwi z napisem SIR HAROLD EDINGTON, później drugie, oznaczone MELWIN QUARENDON i trzecie GRACE MAPLETON.

Korytarz skręcał pod kątem prostym. Następne pokoje: JOE ALEX, BENIAMIN PARKER…

Zatrzymał się i uniósł dłoń, żeby zapukać. Przybył pół minuty przed czasem… Zerknął w głąb korytarza: jeszcze jedne drzwi i krawędź podestu schodów prowadzących z dołu. Ktoś pojawił się tam i ruszył w jego stronę.

– Widzę, że jesteśmy sąsiadami! – powiedziała Dorothy Ormsby biorąc za klamkę od drzwi swojego pokoju. Nacisnęła. Drzwi nie ustąpiły.

– Czy może mi pan pomóc? Coś się w nich zacięło. Joe podszedł szybko. Pchnął.

– Czy nie zamknęła ich pani na klucz?

– O Boże! – sięgnęła do kieszeni spódnicy i wydobyła zwykły współczesny klucz. Wsunęła go w zamek i przekręciła.

– Przepraszam! – roześmiała się – Zwykle nie bywam taka roztrzepana. Już się to nie powtórzy… Dziękuję!

Pchnęła drzwi i weszła zamykając je za sobą.

Joe ruszył w stronę pokoju Parkera. Uniósł rękę, żeby zapukać, ale przez chwilę trzymał ją w powietrzu. Po raz drugi doznał dziś tego uczucia. “Zwykle nie bywam taka roztrzepana”… “Już się to nie powtórzy”… Zwykłe, banalne słowa.

Zapukał głośno.

– Nie śpię już – powiedział Parker otwierając drzwi.

– Spóźniłeś się… o minutę! Joe wszedł i zamknął drzwi.

– Czy zdarza ci się – zapytał spokojnie – usłyszeć parę zwykłych codziennych zdań, wypowiedzianych w zwykłych okolicznościach… i…

– Tak – powiedział Parker. – Bardziej wierzę w to niż w odciski palców i całą nowoczesną technikę śledztwa. Fałszywa nutka, jedna, mała… a cała orkiestra gra bezbłędnie… i gdyby nie ta jedna nutka… Po co mnie pytasz, Joe? Wiesz przecież tak samo jak ja, że to mówi lęk… prawie zawsze lęk.

Загрузка...