Joe wszedł do biblioteki i usiadł na ławie naprzeciw Parkera.
– Co odkryłeś?
– Miałeś słuszność, to był on… – Parker wzruszył ramionami. – Początkowo zaprzeczał, ale… kiedy poszedłem za twoją radą i nastraszyłem go trochę, załamał się od razu. Powiedział mi, że nie miał żadnych złych zamiarów. Chciał ją tylko postraszyć. Nie miał oczywiście pojęcia, że zostanie tu popełniona zbrodnia. Żeby to skrócić: zobaczyłem prawdziwe łzy w jego oczach. Ocierał je chusteczką i kajał się, jak gdyby to on zabił tę nieszczęsną Grace Mapleton. Wreszcie zaczął mnie błagać, żebym nikomu tego nie zdradził.
– A ty?
– Obiecałem mu… – Parker uśmiechnął się bezradnie – ale to niestety nie posunęło naprzód naszego śledztwa.
– Chcesz przez to powiedzieć, że byłeś także u Dorothy, przeczytałeś jej notatnik i nie odkryłeś w nim niczego, co mogłoby stanowić jakiś trop?
– Właśnie to chcę powiedzieć. Kiedy dowiedziała się, że to nie lord Redland podrzuca do jej pokoju trupie czaszki, wyraźnie była ucieszona i nie zapytała mnie nawet, kto to zrobił. Zresztą, nie powiedziałbym jej. A w notatniku były różne uwagi o nas wszystkich… – Joe dostrzegł, że jego przyjaciel zarumienił się nagle – nic ważnego.
– Zdaje się, że potraktowała cię z wyraźną sympatią?
– Skąd wiesz?… Tak… rzeczywiście… ale to nie ma znaczenia. A ty, czego dokonałeś?
– Byłem u doktora Harcrofta i dyskutowałem z nim parę minut o tym przeklętym mieczu. Twierdzi, że nawet gdyby pani Wardell była naprawdę szalona i odkryła w sobie nadludzkie siły, nie mogłaby tak jej przebić… Niestety, myślę, że on ma słuszność, Ben. Byłem też u pana Quarendona…
– Słuchaj – Parker westchnął. – Dzwonili z wioski. Cała ekipa jest już tu i czeka. Zaczął się odpływ, ale od morza wiatr gna ku brzegom sztormowe fale i przelewają się one przez groblę. Deszcz przestał padać. Superintendent Derry jest pewien, że mimo wszystko teraz nie mogliby przenieść ekwipunku. Powiedziałem im, że nic się w tej chwili nie dzieje i niech nie ryzykują, póki nie będą mogli spokojnie tu dojść.
– Mamy więc godzinę czasu, a może nawet więcej.
– I co zrobimy z tą godziną? Jeżeli pani Wardell nie mogła jej zabić, jesteśmy ciągle i beznadziejnie w tym samym miejscu. Gdyby nie psy Quarendona mógłbym jeszcze mieć cień nadziei, że gdzieś ukrywa się morderca, ale jestem pewien, że wywęszyłyby go. A jeżeli tego obcego mordercy nie ma, oznacza to, że nie ma żadnego innego. To obłęd, Joe! Taka sprawa może się człowiekowi przyśnić, ale nie może zdarzyć się na jawie.
– A gdybym powiedział ci, że ten morderca istnieje?
– Nie uwierzyłbym ci… – Parker westchnął. – Tu na stole przede mną leży kartka, a na niej wszystkie nazwiska ludzi, którzy pozostali w zamku po wyjściu służby. Nikt z nich nie mógł zabić Grace Mapleton.
– Mógł – powiedział spokojnie Alex.
– Kto?
Joe pochylił się nad stołem i zniżywszy jeszcze bardziej głos, powiedział mu.
– Jak to? – Parker spojrzał na kartkę. – Przecież…
– Zaczekaj – Joe powstrzymał go ruchem uniesionej ręki.
– Jeszcze nie wszystko rozumiem, chociaż zrozumiałem to, co najważniejsze. Chciałbym poprosić tu Franka Tylera, który nie przebił mieczem sekretarki swojej żony. Kiedy skończę z nim mówić, wszystko będzie jasne.
Parker bez słowa skinął głową. Najwyraźniej zaniemówił na chwilę. Raz jeszcze uniósł ku oczom swoją kartkę i wpatrzył się w nią, odczytując kolejne nazwiska.
– Ależ, Joe… – powiedział – Chyba nie zastanowiłeś się nad tym, co mówisz. Przecież…
Alex ponownie uciszył go.
– Pójdę po Tylera i sprowadzę go tutaj.
Wyszedł. Parker siedział przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami i nagle twarz mu się rozjaśniła.
– Cóż za głupiec ze mnie! – wyszeptał. Joe powrócił.
– Tyler zaraz tu przyjdzie.
Usiadł obok Parkera, plecami do kominka, a twarzą do obu zbroi i gotyckiej skrzyni. Uśmiechnął się do przyjaciela.
– Przemyślałeś to, co powiedziałem?
– Tak – Parker skinął głową. – To nieprawdopodobne, ale jedynie możliwe.
– Znajdujemy się w luksusowej, jeśli wolno użyć takiego słowa, sytuacji – Joe uśmiechnął się. – Nie musisz aresztować mordercy, bo nie może uciec. Nie musisz się nawet nim zajmować, póki nie wejdzie policja.
– To prawda – Parker z niedowierzaniem pokręcił głową – ale…
Nie dokończył, bo drzwi otworzyły się i wszedł Frank Tyler. Ubrany był w biały sportowy dres i pantofle treningowe.
– Nie mogłem usnąć – opadł na ławę naprzeciw siedzących.
– Chciałem popracować trochę, żeby dotrwać do rana, ale nie mogę zebrać myśli.
– Chcielibyśmy, żeby pan nam pomógł – powiedział Alex spokojnie. – Mam nadzieję, że może pan to zrobić.
– Ja? – Tyler uniósł brwi.
– Tak. – Joe skinął głową. – Otóż, jak pan wie, żadna z osób, które wzięły udział w wymyślonym przez was konkursie, nie mogła zabić Grace Mapleton, a ponieważ przeszukał pan wraz z nami i psami pana Quarendona cały zamek, wie pan także, że nie ukryła się tu żadna osoba z zewnątrz. Ale bądźmy systematyczni i cofnijmy się do chwili, kiedy wszystkie osoby obecne w zamku zebrały się wieczorem w jadalni. Oczywiście, nie bierzemy pod uwagę Grace Mapleton, która opuściła nas, żeby zająć stanowisko w tym pokoju… – wskazał ruchem ręki makatę – ale nie musimy się nią teraz zajmować ze zrozumiałych względów. Tak więc, wszyscy zebraliśmy się w jadalni i po krótkiej ceremonii nastąpił konkurs. Było nas tam jedenaście osób. Od razu możemy wykluczyć jako potencjalnych morderców pana i Amandę, ponieważ ani przez ułamek sekundy żadne z was obojga nie znajdowało się poza jadalnią. Byliście gospodarzami i nie braliście udziału w konkursie. Tak więc, mogę z mojej listy wykreślić dwa nazwiska: Amanda Judd i Frank Tyler.
Pozostaje dziewięcioro uczestników konkursu. Trzeba od razu dodać, że jego niepisany regulamin zakładał powrót każdej z osób poszukujących Białej Damy, zanim wyruszy następna osoba. Oznacza to, że w ciągu całego konkursu nigdy nie nastąpiła taka sytuacja, aby dwie osoby znajdowały się równocześnie poza jadalnią…
Urwał na chwilę, a później podjął:
– A więc, jako pierwszy wyruszył wylosowany przez pana MELWIN QUARENDON, który wrócił mniej więcej po przepisanym kwadransie i oświadczył, że nie udało mu się odnaleźć ukrytej Grace Mapleton, której nie musimy już nazywać umownie Białą Damą. Pan Quarendon, którego oznaczymy numerem 1, wrócił do jadalni i już jej nie opuścił do chwili odkrycia morderstwa, a ponieważ kilka osób widziało Grace żywą po jego powrocie, ma on także niczym niepodważalne alibi. Jako drugi wyruszyłem ja, JOE ALEX, po mnie sir HAROLD EDINGTON, później JORDAN KEDGE, lord FREDERICK REDLAND, obecny tu BENIAMIN PARKER, DOROTHY ORMSBY i pani ALEXANDRA WARDELL. Prócz mnie, do łoża Grace Mapleton dotarli tylko: pan KEDGE, pan PARKER i panna ORMSBY, pozostałym nie udało się to, co potwierdza kartka, na której Grace zanotowała własnoręcznie czas przybycia czterech osób…
Umilkł na chwilę.
– … Ważne jest, że pan PARKER wyruszył jako szósty, a panna ORMSBY jako siódma. Oboje zastali Grace żywą, co stanowi absolutne alibi dla osób, które wyruszyły przed nimi, gdyż żadna z nich nie opuściła już jadalni po powrocie. Ostatnią osobą, która widziała Grace żywą, była Dorothy Ormsby, a ponieważ następna wyruszyła pani WARDELL, można byłoby założyć, że jedna z nich jest mordercą, bo albo mogła zabić Ormsby i pani Wardell znalazła zabitą przez nią Grace… albo Ormsby powiedziała prawdę i zabiła sama pani Wardell…
Potrząsnął głową, jak gdyby nie dowierzając słowom, które miał wypowiedzieć.
– Los jednak chciał, że ani Dorothy Ormsby, ani Alexandra Wardell nie mogły zamordować Grace. Albowiem okoliczności zabójstwa wykluczały zadanie ciosu przez drobną kobietę niewielkiego wzrostu… Żadna, z nich nie mogłaby zadać ciosu z góry tym olbrzymim mieczem, który zna pan doskonale, gdyż wisiał na ścianie w pańskim pokoju.
Tyler bez słowa skinął głową. Był bardzo blady.
– Ale skoro ani Dorothy, ani pani Wardell nie mogły zabić, a Dorothy stwierdziła, że widziała Grace żywą, przy czym ta ostatnia własnoręcznie potwierdziła jej obecność, wówczas pozostawała tylko jedna możliwość: ktoś zabił Grace Mapleton po wyjściu od niej Dorothy Ormsby, a przed wejściem Alexandry Wardell! Ale to było absolutnie niemożliwe, gdyż jak wiemy, wszyscy pozostali uczestnicy konkursu, a z nimi pan i pańska żona, byliście w tym czasie w jadalni i nikt jej nie opuścił nawet na sekundę! A jesteśmy pewni, że w zamku nie ukrywał się nikt obcy. Grace także nie mogła popełnić samobójstwa, ze względu na sposób zadania ciosu…
– Nie wierzy pan chyba w duchy? – szepnął Frank. Joe wstał, odwrócił się i podszedł do portretu.
– Chce pan powiedzieć, że skoro nie mógł jej zabić żaden człowiek, zrobiła to ta śliczna Ewa De Vere, od stuleci czekająca na taką sposobność? Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie byłem tak bliski uwierzenia, że mam do czynienia z siłą nadprzyrodzoną. Sytuacja była niewiarygodna. Jak słusznie zauważył pan Parker, coś takiego mogło się przyśnić, ale nie mogło zaistnieć na jawie… Nie chodziło przecież o jakiś motyw zbrodni, o to, kim była, czy nie była, zamordowana, ani o sto innych spraw, które są istotą każdego dochodzenia. Po prostu chodziło o fizyczną możliwość popełnienia morderstwa. A takiej możliwości nie było!
Zawiesił na chwilę głos, a kiedy zaczął znów mówić, monolog jego utracił dramatyczne akcenty i przeszedł w spokojną, rzeczową relację, jak gdyby składał sprawozdanie z przeprowadzonego naukowego doświadczenia:
– W tak zdumiewającej sytuacji przyszło mi po prostu do głowy, że muszę na to wydarzenie spojrzeć z innej strony, przekreślić rzucający się w oczy logiczny ciąg wydarzeń i wniosków… i poszukać jakiegoś innego układu logicznego. Odrzuciłem cały początek konkursu i biegłem myślą aż do ostatniego faktu, którego byłem pewien: Otóż ostatnią osobą, która widziała Grace żywą była Dorothy Ormsby, a Grace sama zanotowała ten fakt własną ręką. Wiedziałem też, że Dorothy nie mogła przebić jej tym mieczem.
Drugie pytanie brzmiało: co wydarzyło się pomiędzy powrotem Dorothy Ormsby, a chwilą, gdy po wejściu na piętro stwierdziłem, że Grace Mapleton nie żyje?
Widziałem na własne oczy wychodzącą panią Wardell, która po pewnym czasie wróciła i padła zemdlona… jak się okazało z jej słów, wstrząsnął nią widok zamordowanej Grace, do której dotarła.
I to było wszystko. Ale nie! Nie wszystko! Otóż jadalnię opuściła w tym czasie jeszcze jedna osoba!
– Jak to? – zapytał Frank Tyler cicho.
– Doktor Harcroft – odparł swobodnie Joe – pobiegł do swego pokoju po walizeczkę lekarską, w której miał strzykawkę i ampułkę ze środkiem wzmacniającym… Zacząłem się zastanawiać: czy, przyjmując, że Grace żyłaby jeszcze w owej chwili, Harcroft miałby dość czasu, żeby wbiec na schody, przesunąć się tędy… – wskazał drogę pomiędzy drzwiami z korytarza ku makacie – wejść do Grace, unieść miecz i uderzyć, a później pobiec po swą walizeczkę i wrócić na dół?… Doszedłem do wniosku, że przeniesienie pani Wardell na sofę, podłożenie jej pod głowę zwiniętej marynarki pana Parkera i pewien krótki czas, kiedy oczekiwaliśmy na powrót doktora, wystarczyłby w zupełności. Gdyby w dodatku miał, na przykład, w kieszeni przygotowane gumowe lekarskie rękawiczki, mógłby je włożyć wbiegając na schody. Nie mógł przecież zostawić odcisków palców na rękojeści miecza… Proszę pamiętać, że Grace miała udawać zabitą, leżała z zamkniętymi oczyma, a miecz położony był w poprzek łoża. Gdyby usłyszała odgłos klucza w zamku, przybrałaby natychmiast tę pozę. Harcroft mógł porwać miecz i uderzyć tak szybko, że zaledwie zdążyłaby otworzyć oczy, a na pewno nie wykonałaby żadnego ruchu, próbując się zasłonić czy odepchnąć spadające ostrze… Wszystko to było możliwe, ale absolutnie nieprawdopodobne. Jak mógł doktor Harcroft zabić Grace Mapleton, skoro pani Wardell zobaczyła ją nieżywą, zanim wybiegł z jadalni?…
Ale chociaż nasuwało się jeszcze sto pytań, wiedziałem, że nie wolno mi uznać żadnej odpowiedzi, która wyklucza winę Harcrofta. Albowiem nie istniała żadna inna fizyczna możliwość zamordowania Grace Mapleton tej nocy. Musiałem więc zastosować ciągi logiczne odwracające to, co mi powiedziano. Zadałem sobie pytanie: Jeżeli doktor Harcroft zabił Grace Mapleton, to czy pani Wardell mogła widzieć ją nieżywą? Oczywiście, nie. Więc dlaczego pani Wardell po powrocie zemdlała? Logiczna przyczyna była tylko jedna: żeby umożliwić Harcroftowi wybiegnięcie po walizeczkę i zamordowanie Grace Mapleton!
A więc, ponieważ jedynym mordercą mógł być tylko Harcroft, a zabić mógł jedynie wówczas, gdyby udało mu się samemu opuścić na kilka minut jadalnię, pani Wardell musiała być jego wspólniczką! Mało tego, wspólniczką, która stworzyła mu równocześnie żelazne alibi! Przecież nikt w świecie nie posądziłby go o popełnienie zbrodni, skoro pani Wardell widziała martwą Grace przed jego wyjściem z jadalni, z której od początku konkursu nie wyszedł dotąd ani na sekundę! Było to genialne, absolutnie genialne! Ale dlaczego? Co mogło łączyć parę tak różnych osób?
Tu był klucz tajemnicy.
Odwiedziliśmy więc panią Wardell w jej pokoju. Chciałem jej zadać tylko jedno pytanie: Jak wyglądała zamordowana Grace Mapleton? Byłem oczywiście pewien, że nie potrafi mi odpowiedzieć. Wiedziałem, że Grace musiała zginąć po powrocie pani Wardell do jadalni. Sądziłem, że później wydobędę od niej choćby część prawdy… Lecz pani Wardell ułatwiła nam bardzo nasze zadanie. Popełniła samobójstwo przed naszym nadejściem i pozostawiła list… W liście tym znalazłem motywy: Grace Mapleton była szantażystką, twardą i bezwzględną, która ze swego wspaniałego ciała uczyniła sidła do chwytania bogatych ludzi nie mogących narazić się na kompromitację… Dowodami były nie budzące wątpliwości intymne zdjęcia, listy i nagrane rozmowy telefoniczne. Wnuk pani Wardell nie wytrzymał tej sytuacji i popełnił samobójstwo. Ale najwięcej do myślenia dawało to, że pani Wardell swój list napisała przed przyjazdem tutaj! A więc musiał istnieć gotowy, precyzyjny plan. Biedna staruszka nie zdawała sobie zapewne sprawy, że w ten sposób demaskuje innych… A przede mną stanęły inne pytania. Doktor Harcroft musiał być wspólnikiem starej damy i można było domyśleć się przyczyny. Jest znanym lekarzem, ma żonę i dwóch synów, rozległą praktykę… Bywając u pana Quarendona musiał stykać się z jego osobistą sekretarką. Zresztą, ktokolwiek widział Grace Mapleton, wie, że trudno jej było nie zauważyć. Jeżeli przyjmie się, że Harcroft był dla niej idealną potencjalną ofiarą, reszty można się domyśleć. Ale zapewne był zbyt mądry, aby wierzyć, że sytuacja taka może trwać wiecznie. Szantażysta zwykle żąda coraz więcej… A poza tym, zawsze istnieje szansa, że prawda może wyjść na jaw. Harcroft jest człowiekiem silnym i był doprowadzony do rozpaczy… dlatego przyjął pańskie wyznanie ze zrozumieniem, a później zaakceptował pański plan.
– Co? – powiedział Tyler – Mój plan?
– No tak – Alex skinął głową, jak gdyby chodziło o zupełnie zdawkową wiadomość. Przecież od razu było jasne, że główną sprężyną tego wszystkiego był pan.
– Czy pan oszalał?
– Oszczędźmy sobie wyzwisk, póki nie skończę. Jeżeli znajdzie pan jakąś lukę w moim rozumowaniu i okaże się, że plotę głupstwa, przeproszę pana z całego serca…
Parker z wolna uniósł się z miejsca, obszedł stół i stanął zasłaniając sobą drzwi do korytarza.
– Jest pan na pewno geniuszem – powiedział Alex – gdyż był to nieprawdopodobny plan i naprawdę wszystko mogło się udać. Ale nie jest pan geniuszem matematycznym…
Zawiesił na chwilę głos, jak gdyby oczekując pytania, ale Frank Tyler milczał wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami.
– Otóż cofnijmy się do naszego konkursu… – powiedział Alex. – Pani Wardell przyjechała tu wiedząc, że Grace Mapleton zostanie zabita. Mam to na piśmie. Musiała więc wiedzieć, że odegra swoją rolę w zabójstwie. Na czym polegała ta rola? Powiedzieliśmy już: na umożliwieniu Harcroftowi opuszczenia jadalni i stworzeniu mu alibi przez stwierdzenie, że Grace nie żyła zanim wyszedł. Ale czy tylko? Być może, pomogła mu skrócić czas nieobecności kładąc na stole klucz do pokoju Grace, a obok niego walizeczkę medyczną, którą mogła wziąć z pokoju doktora. Wówczas Harcroft wbiegłby na górę, chwycił klucz, wszedł do pokoju Grace i wybiegł stamtąd pozostawiając klucz w drzwiach; i zbiegł z walizeczką na dół. Zarobiłby na tym kilkadziesiąt bezcennych sekund…
Odetchnął i ciągnął dalej.
– Zanim dojdę do najważniejszego, pomyślmy o kluczu. Jeśli powstał tak precyzyjny plan zabicia Grace, czy można przypuszczać, że morderca mógłby nie mieć klucza? A przecież Dorothy Ormsby po wejściu do Grace, zamknęła ponownie drzwi na klucz wychodząc i zgodnie z instrukcją włożyła klucz do garnka w kominku, żeby mógł go tam znaleźć następny z biorących udział w konkursie. Wyobraźmy teraz sobie panią Wardell, która wie, co się za kilkanaście minut musi stać, a nie ma klucza i stara się rozpaczliwie odgadnąć kolejne dwuwiersze, żeby go znaleźć! Nie, panie Tyler! Harcroft i Wardell nie mogli nawet marzyć o wypełnieniu swego planu, gdyby nie wiedzieli, gdzie tego klucza szukać! A kto mógł im powiedzieć? Jedna jedyna osoba, pan! A kto mógł powiedzieć Harcroftowi, że zastanie Grace leżącą na wznak z zamkniętymi oczami, a w zasięgu ręki miecz, którym zdąży ją przebić, zanim dziewczyna zdoła się poruszyć?… Przecież nie wiedząc o tym wszystkim Harcroft nigdy by nie pędził jak wicher po schodach. Musiał dokładnie wiedzieć, ile mu to zajmie czasu. I musiał oczywiście mieć pod ręką ten klucz! Ale sądzę, że klucz pozostawiła mu w umówionym miejscu pani Wardell…
A teraz sprawa, która byłaby nawet zabawna, gdyby wolno było w tej chwili użyć tego słowa. Otóż cały plan Harcrofta i Wardell musiał być, oczywiście, oparty na tym, że wyruszy ona jako przedostatnia, powracając zemdleje, a Harcroft będzie miał absolutne alibi, ponieważ byłby wylosowany jako ostatni, gdyby nie przerwano konkursu. Oznacza to, że aby plan mógł się spełnić musieli oni mieć kolejne numery 8 i 9. Oczywiście mieli! Może pan powiedzieć, że to przypadek, ale pamiętajmy, że ich precyzyjny plan tego właśnie wymagał. A czy pan wie, jaka była przypadkowa szansa takiego układu przy losowaniu?…
Czekał przez chwilę na odpowiedź. Tyler milczał. – Tak potrafią wprowadzać ludzi w błąd małe liczby… – westchnął Joe – Otóż gdyby urządzał pan taki konkurs codziennie, to szansa przy losowaniu dziewięciu liczb, że pani Wardell będzie ósma, a pan Harcroft dziewiąty, wystąpi przeciętnie raz na piętnaście lat! Czy chce mi pan wmówić, że ludzie ci przyjechali tu licząc na taką szansę?… Ale plan ten naprawdę miał elementy genialności. Muszę to panu przyznać. Wymyślił pan konkurs, w którym ofiara czeka samotnie na górnym piętrze za drzwiami i pośród grubych murów, a gdyby nawet krzyknęła, czy próbowała się bronić, to przecież od paru godzin wszyscy obecni słyszeli krzyki, wycia, jęki, łoskot i sto innych manifestacji gwałtownej śmierci… I któż nie wtajemniczony mógłby pojąć, dlaczego Grace zginęła? Żadna z ofiar nie pisnęłaby nawet. Gdyby nie to, że pani Wardell zapragnęła połączyć się ze swymi ukochanymi zmarłymi, nie wiedziałbym, że Grace Mapleton to twarda, bezwzględna szantażystka! Powinien był pan zwyciężyć!… Ale jest jeszcze jedno ważne pytanie: dlaczego chciał się jej pan pozbyć? Najprościej byłoby powiedzieć, że wpadł pan jak inni i nie chciał pan, żeby Amanda dowiedziała się o pańskim romansie z jej sekretarką… Ale myślę, że to nieprawda. Grace Mapleton była twardą, pedantyczną osobą, o bardzo silnym, jak sądzę, charakterze i małej wyobraźni. Znalazłem w jej szafie ukryte trzy fragmenty tekstów pisane ręką Amandy, wszystkie one nadawałyby się doskonale jako listy samobójcze leżące przy zwłokach… Nie jestem oczywiście pewien tego, co mówię, ale wydaje mi się, że to było tak: poznaliście się bardzo wcześnie, nie wiem, czy Grace była pańską żoną, czy nie, ale nie to jest ważne. Byliście parą bardzo młodych ludzi, którzy przybyli do Londynu, żeby zwyciężyć. Może zdziwi się pan, ale myślę, że ona kochała pana, tylko pana właściwie, i nie przestała kochać… Różnie wam się powodziło. Nie wiem, czy to ona poleciła pana, będąc już sekretarką, panu Quarendonowi, a może to pan zaczął tam robić okładki i wciągnął ją? Nie jest to ważne. Zaczęliście powoli gromadzić pieniądze: z pracy, z pańskich okładek, z szantażu… bo nie ulega dla mnie wątpliwości, że to pan robił te zdjęcia. A kiedy Amanda Judd zaczęła robić gwałtownie karierę, znaleźliście się nagle u jej boku… I tu chyba Grace, która nie miała zbyt wielkiej wyobraźni, popełniła błąd. Amanda zdążyła już zarobić masę pieniędzy, a pan oczywiście byłby jej spadkobiercą… Myślę, że Grace uznała, że wystarczy wam to do szczęścia i Amanda musi zniknąć… Nie wiedziała tylko, że pan, Franku Tyler, myśli coś wręcz przeciwnego. Rozmawiając dziś w południe z panem na wieży, miałem wrażenie, że jest pan zupełnie szczery. Jest pan przecież w końcu nie tylko wspólnikiem szantażystki, ale także artystą. Te okładki zaczęły pana wciągać, inteligencja Amandy zafascynowała pana… zaczął pan rozumieć, że życie z nią… uczciwe życie, to coś nieskończenie lepszego niż życie z Grace Mapleton, w dodatku okupione zbrodnią… Kiedy pan to zrozumiał, Grace Mapleton była skazana. Ten jubileusz stał się zupełnie fantastyczną okazją. Znając przecież wszystkie ofiary Grace, mógł pan znaleźć wykonawcę czy wykonawców swoich planów. A najładniejsze było to, że pan jeden miałby tu absolutne alibi, niewinny jak dziecko, obecny bez przerwy w jadalni na oczach wszystkich, kiedy los Grace dobiegał kresu…
Alex urwał. Tyler nie odezwał się.
– Może pan sądzić, że druga część tego, co powiedziałem o waszej przeszłości, oparta jest na moich pospiesznych spekulacjach myślowych… Ale nie zna pan policji. Kiedy ludzie pana Parkera zaczną zbierać wiadomości o pańskim życiu, nie spoczną aż nie przebadają każdego dnia i każdej godziny, a wówczas cała prawda wypłynie na powierzchnię. Być może doktor Harcroft znajdzie dla siebie okoliczności łagodzące, bo był ofiarą, a żadna ława przysięgłych nie stoi po stronie szantażystów. Ale pan zabił z zimną krwią osobę, która była pańską wspólniczką w niezliczonych przestępstwach… Pana zdjęcia staną się dowodami rzeczowymi i pewien jestem, że nie ujrzy pan już nigdy drzewa ani łąki. Kara śmierci została zniesiona, ale dożywotnie więzienie jest chyba gorsze niż ona. Nie chcę rozwodzić się nad zniszczonym życiem Amandy…
Siedzący przed nimi człowiek poderwał się jak dzikie zwierzę. Parker rozkrzyżował ręce i zasłonił sobą drzwi. Ale Tyler w dwóch skokach znalazł się przy wąskich drzwiczkach prowadzących na wieżę.
– Zatrzymaj go! – krzyknął Parker.
Joe ruszył w chwili, gdy Tyler otworzył drzwiczki i zniknął.
Wypadli za nim.
– Biegnie w górę! – powiedział Joe – Nie ucieknie! Słyszał nad sobą kroki biegnącego, Spiralne schodki wirowały przed nim. Nagle Alex potknął się, a biegnący za nim Parker wpadł na niego. Podnieśli się i ruszyli słysząc wysoko nad sobą trzask otwieranej klapy. Ostatnie stopnie. Uderzył w nich wiatr. Joe wysunął głowę nad powierzchnię wieży i zobaczył biały dres Tylera, który stał na obramowaniu, patrząc na nich.
– Stój! – zawołał Parker,
– Tyler odwrócił głowę, spojrzał w dół i skoczył. Podbiegli do obramowania; pod nimi w ciemności, która zaczynała już szarzeć, fale wściekle tłukły w wystrzępione zęby skał. Bliżej można było dostrzec białą nieruchomą plamę.
– To chyba on… – powiedział Parker przekrzykując szum wiatru.
Joe bez słowa skinął głową.
– Może żyje…? – Parker wyjrzał raz jeszcze.
– Nie! – zawołał Alex przekrzykując huk tłukących w skały fal. – Nikt by tego nie przeżył! I nie dotrzemy tam przed odpływem… Jeżeli woda go nie zabierze wcześniej…
Parker otworzył usta, ale nie odpowiedział. I on miał absolutną pewność, że Frank Tyler zginął na miejscu.
– Deszcz przestał padać – powiedział Joe.
– Tak.
Przeszli wokół obwodu wieży, smagani wiatrem. Teraz naprzeciw nich zamigotały latarnie przy wiejskiej uliczce. Bliżej także były światła, reflektory kilku aut, stojących na krawędzi drogi u wylotu grobli, przez którą przewaliła się właśnie wysoka fala wzbijając obłok piany. Ale biegnąca aż ku zamkowi poręcz była już częściowo widoczna.
Parker zawrócił i zaczął schodzić. Alex poszedł za nim nie zamykając klapy. Uczuł nagłe zmęczenie.
Znaleźli się przed drzwiczkami prowadzącymi do biblioteki.
– Porozmawiajmy chwilę, a później spróbujemy napić się kawy… – mruknął Alex – może jest jeszcze ciepła w tych termosach?
– A co z Harcroftem? – zapytał Parker.
– Nic. Nie wie przecież, że chcesz go aresztować.
– Tyler też nie wiedział. Dlaczego mu powiedziałeś, że wiesz o nim wszystko?
Joe nie odpowiadał, Nagle uniósł głowę.
– Słuchaj, to okropne. Ten Harcroft ma żonę i dwóch synów. Zabił, bo chciał uchronić ich szczęście. O mały włos, a udałoby mu się.
– O mały włos… – Parker westchnął. – Myślę, że jednak powinniśmy z nim porozmawiać nie czekając na pojawienie się tych ludzi z Devonu.
– Właśnie chciałem ci to zaproponować.
– Chodźmy – Parker skinął głową. – Gdybym nie był policjantem, przeklętym policjantem, który musi stać na straży prawa bez względu na to, co prywatnie myśli… – nie dokończył.
– Co byś zrobił wówczas?
– Nie pytaj mnie o to. Wiemy przecież, że ten człowiek nigdy już nie popełni żadnego przestępstwa, a jego ofiara była w pewien sposób jego katem… – Parker machnął ręką – Chodźmy. Cokolwiek myślę, wiem jedno: człowiek nie może brać prawa we własne ręce i wymierzać wyroku śmierci innemu człowiekowi, choćby najgorszemu. Zgoda na to zniszczyłaby porządek cywilizowanego świata.
Wstał ciężko i ruszył ku drzwiom.
Kiedy znaleźli się przed drzwiami Harcrofta, Joe cofnął się o pół kroku robiąc miejsce przyjacielowi. Parker zastukał raz, cichutko, a później nacisnął klamkę. Weszli. Pokój był pusty.
Joe zajrzał do łazienki.
– Nikogo… – powiedział półgłosem – gdzie on jest?
– Może poszedł sprawdzić, czy pani Wardell śpi? – szepnął Parker – Ale w takim razie…
Zawrócił szybko ku drzwiom. Ruszyli krużgankiem. Joe cicho otworzył drzwi pokoju starej damy.
Siedziała przy stole tak jak ją pozostawili.
Ale nie sama.
Naprzeciw niej siedział doktor Harcroft. On także miał głowę odchyloną do tyłu, a jego duże silne dłonie zaciśnięte były na poręczach krzesła.
– Więc to tak… – szepnął Parker – On także? Ale dlaczego?…
Lekko dotknął grzbietem dłoni policzka zmarłego.
– Jest zupełnie zimny… nie zrobił tego przed chwilą – Uniósł głowę i z wyraźną ulgą przeniósł spojrzenie z wykrzywionej twarzy zmarłego na Alexa. – Chodźmy Joe, Ci ludzie zaraz zaczną stukać do bramy…
Wyszli. Parker zamknął pokój i wsunął klucz do kieszeni. Usiedli naprzeciw siebie przy wielkim stole w bibliotece.
Koniec… powiedział Joe zmęczonym głosem. – Koło zamknęło się. Nie masz już kogo przesłuchiwać, Ben… Może na dole jest jeszcze trochę ciepłej kawy w tych termosach? Zejdźmy.
Ruszyli w milczeniu po schodach i weszli do jadalni. Światła płonęły nadal. Śmierć odmierzała kosą powoli płynący czas.
Kawa w termosach była nadal gorąca. Joe nalał i podał filiżankę przyjacielowi.
Usiedli.
Powiedziałeś, że nie ma już kogo przesłuchiwać? – powiedział Parker pomiędzy dwoma łykami czarnego jak smoła napoju.
– Tak.
– Zapomniałeś o jednej osobie,
– O kim?
– O sobie.
– O mnie?
Parker bez słowa skinął głową, wypił jeszcze jeden łyk i odstawił pustą filiżankę.
– O czym rozmawiałeś z Harcroftem po tym, gdy wysłałeś mnie naiwnego na rozmowę z panem Kedge, a później do lektury notesu Dorothy Ormsby?
– Powiedziałem ci już…
– Kłamiesz, Joe. Powiedz mi prawdę. Przecież rozmawiamy bez świadków.
– To właśnie przyszło mi w tej sekundzie do głowy – Alex uśmiechnął się lekko – Co powiedziałem Harcroftowi?…
– Tak, powiedz mi całą prawdę.
Parker pochylił się ku niemu nad stolikiem.
Alex westchnął ze znużeniem.
– Powiedziałem mu, że wiem, kto zabił Grace Mapleton.
– Czy powiedziałeś kto?
– Chcesz znać całą prawdę?
– Całą.
– Powiedziałem mu, że pani Wardell nie żyje i zostawiła list.
– To wszystko? Joe potrząsnął głową.
– Powiedziałem, że… być może w pewnych okolicznościach udałoby się zachować tajemnicę… nie wyjawiać nazwiska zabójcy, gdyby…
– Dokończ to zdanie.
– Nie mogę, bo nie dokończyłem go mówiąc do Harcrofta.
– A potem co?
– Potem wyszedłem i zostawiłem go samego.
– I to wszystko?
– To wszystko.
– Rozumiem… – Parker przymknął oczy – oszukałeś mnie, Joe.
– Nie rozumiem? – Joe spojrzał na niego ze zdumieniem, które człowiekowi mniej przenikliwemu niż Parker, wydałoby się z pewnością prawdziwe.
– A później, kiedy biegliśmy za Tylerem po tych kręconych schodach, potknąłeś się biegnąc przede mną i zatarasowałeś na chwilę przejście. Gdybyś się nie potknął, nie zdążyłby otworzyć tej klapy i schwytalibyśmy go.
– Tak, to naprawdę pechowy zbieg okoliczności… – Alex potrząsnął markotnie głową – Po prostu, nie mogę sobie tego darować…
– Joe, przez cały czas drwisz ze mnie. Dlaczego to zrobiłeś?
– Lekarz może umrzeć, zabity przez szaloną staruszkę, która poczęstowała go cyjankiem potasu po zabiciu młodej dziewczyny udającej Białą Damę. Lekarzom zdarzają się różne rzeczy. Giną zarażeni przez chorych, zabici przez szaleńców i może im się przydarzyć sto innych rzeczy… z których żadna nie staje się łupem gazet i nie niszczy życia żony i synów, którzy mogliby zatonąć w błocie brukowej prasy… a co najważniejsze nie mogących zachować nawet dobrego wspomnienia po mężu i ojcu. Kim innym jest ojciec, który ginie z ręki obłąkanej pacjentki, a kim innym ojciec-morderca skazany za zabicie szantażystki… i to jakiej… i w jakich okolicznościach!
– Ale…
– Ale słuchaj dalej, Ben. Harcroft otrzymałby wieloletni wyrok i wyszedłby jako stary złamany człowiek, wzgardzony przez żonę i dzieci, i pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Nie chciał tego! Kiedy uzyskał ode mnie cień nadziei, że nie zatonie w tym bagnie, podjął jedyną decyzję, którą mógł podjąć… A Frank Tyler? Czy nie pomyślałeś o tym, co się z nią stanie?
– Z kim?
– Z Amandą Judd, człowieku!
– Musi to jakoś znieść…
– Nie poznaję cię, Ben. Zawsze byłeś wrażliwym, mądrym człowiekiem, a w tej chwili powiadasz: Musi to jakoś gnieść… A dlaczego musi?
– Jak to?
– A gdyby Frank Tyler pośliznął się na dachu tej wieży i wypadł?
– I cóżby z tego wynikło?
– Bardzo wiele, pod warunkiem, że zechcesz mnie wysłuchać.
– Słucham cię, Joe, chociaż…
– Chociaż nie pozwoliłem, żebyś zakuł Harcrofta w kajdany i unieszczęśliwił na całe życie jego żonę i dwóch chłopców, a jemu samemu zgotował los gorszy niż sama śmierć! Czy za to chcesz mnie winić? I za to, że gdyby Tyler potknął się na śliskim dachu wieży i runął w dół przez obramowanie, uratowalibyśmy los biednej Amandy Judd. Może ona nie uwierzy w przypadek, bo jest bystra i przenikliwa… Ale w każdym razie, nie dowie się, kim naprawdę był człowiek, którego kochała i to da jej wrócić do normalnego życia.
– Ale nawet gdybym chciał tego wszystkiego dokonać, Joe, wszystko to jest niemożliwe w świetle tego, co się stało.
– A co się stało? Grace, Frank, doktor i pani Wardell nie żyją! Nie pozostał przy życiu ani jeden z bohaterów tej tragedii. Nie proszę cię, żebyś krył czyjąkolwiek winę. Wystarczy, jeśli śledztwo potwierdzi, że ostatnia osoba, która widziała Grace, czyli pani Bramley, zabiła tę biedną dziewczynę, ogarnięta manią wyzwolenia Ewy De Vere. Pisała przecież o tym w swych książkach! Mało tego, zostawiła list będący najlepszym dowodem tego, co zamierza uczynić! A że w przypływie szaleństwa zabiła także lekarza, który przeszkadzał jej, być może, popełnić samobójstwo, to także jest niezaprzeczalne. Siedzą tam oboje w jej pokoju, zabici tą samą trucizną… Bramley-Wardell nie pozostawiła na świecie nikogo… Jej historia będzie zamknięta… A jeśli stwierdzi się, że ona zabiła, nikt nie dowie się, że Frank Tyler był mózgiem tego morderstwa, a Grace Mapleton czymś więcej niż nieszczęsną, śliczną sekretarką znanej pisarki… Sprawa zgaśnie i nie pozostanie żaden ślad.
Parker rozłożył ręce.
– To prawda, że nie pozostał nikt, kogo możnaby ukarać, więc rola policji będzie polegała na zamknięciu tej smutnej sprawy, ale wiesz przecież, Joe, że pani Bramley nie mogła zabić Grace! Więc, jak możemy pomóc tym wszystkim ludziom?
– Daj mi klucz… – Joe wskazał palce w górę – ja to zrobię…
– Co? – Parker nie zrozumiał.
– Wyrwę ten miecz z jej piersi i cisnę go na podłogę tak, jak zrobiłby uciekający morderca…
Zamilkł. Parker przymknął oczy. Przez długą chwilę milczeli obaj. Wreszcie komisarz poruszył się.
– Wszystko jest straszliwie nieformalne… – powiedział cicho – a nawet sprzeczne z regulaminem służby. Ale oni wszyscy nie żyją, a bez nich nie wyobrażam sobie, jak moglibyśmy udowodnić, że sprawy przebiegły w tak niewiarygodny i niesamowity sposób… No i ci ludzie… ta żona i dzieci. I ta biedna Amandą Judd… Policjant we mnie krzyczy wielkim głosem o zatajeniu prawdy w śledztwie, ale człowiek we mnie, zatyka mu usta. Wszyscy winni są już ukarani… ostatecznie i bez prawa apelacji. A żywym oszczędzimy cierpień, wstydu i upokorzeń – sięgnął do kieszeni i podał Alexowi klucz. – To od mojego pokoju. Tamten jest w szufladzie.
Joe skinął głową i zerwał się biorąc klucz. Po chwili drzwi zamknęły się za nim.
Przez pewien czas Parker siedział nieruchomo, później przeciągnął ręką po czole, wstał i podszedł do termosów z kawą. Niespodziewanie uśmiechnął się.
– Starzeję się… – mruknął – ale chyba mam słuszność… – Znowu uśmiechnął się. Wypełniała go świadomość odniesionego zwycięstwa, którego znaczenia nie umiał dobrze pojąć.
Drzwi otworzyły się i wszedł Joe. Był blady i usta miał zaciśnięte.
Bez słowa skinął głową i podał Parkerowi klucz, który komisarz schował na powrót do kieszeni.
Nagle usłyszeli z dala donośne, powtarzające się uderzenia.
– Cóż to jest?
– Kołatka przy furcie… Ruszyli korytarzem ku bramie.
– Otwieramy! – zawołał Parker.
Stanęli przy obu kołowrotach i nacisnęli grube uchwyty. Krata drgnęła i zaczęła wolno wędrować w górę.