Przystanęli. Parker pochylił się i przyłożył oko do dziurki od klucza.
– Na szczęście, światło pali się… – szepnął – mam nadzieję, że nie śpi.
– Nie pukajmy – Joe pochylił się do jego ucha. – Uchylę lekko drzwi i zajrzę. Jeżeli nie śpi, zadam jej to jedno pytanie. Jeżeli śpi, będę musiał ją obudzić. Wiem, że jest stara i wyczerpana, ale muszę ją zapytać, Ben! Muszę zapytać ją teraz! Jej odpowiedź to klucz do całej zagadki.
Nacisnął lekko klamkę. Drzwi ustąpiły. Alex ostrożnie wsunął głowę do pokoju.
Pani Wardell siedziała przy niewielkim stole pośrodku pokoju. Zawieszona pod sufitem lampa rzucała światło na jej twarz, na pół widoczną, gdyż głowę miała odchyloną do tyłu, jak gdyby zanosiła się bezgłośnym śmiechem.
Parker pociągnął nosem i czybko podszedł do niej, odsuwając Alexa na bok. Joe także zbliżył się i przez chwilę stali bez słowa, Pokój przepełniała woń gorzkich migdałów.
– Kwas pruski… – powiedział półgłosem Alex. Cofnął się ku drzwiom i zamknął je cicho. Jego przyjaciel ujął odruchowo jedną ze szczupłych rąk siedzącej i niemal natychmiast położył ją na poręczy fotela.
– Zupełnie zimna. Niewiele w niej było życia, a to musiało podziałać piorunująco… – rozejrzał się, później skierował spojrzenie na stół. – Widzisz? To chyba to… – wskazał palcem niewielki flakonik zatkany szklanym korkiem. – Brakuje połowy zawartości! Ale… – cofnął się i obszedł fotel. Pod zwisającą przez poręcz fotela prawą ręką umarłej leżała na dywanie przewrócona szklanka. Parker pochylił się nisko… – Tak, tu był ten kwas. Wlała do szklanki trochę wody, a później dodała połowę zawartości fiolki, zatkała ją korkiem i dopiero wtedy wypiła. Alex potwierdził skinieniem głowy.
– Na stole leży kartka, a przy niej długopis… – powiedział. – A tu książka z wsuniętą między kartki kopertą…
– Starajmy się niczego nie dotykać – szepnął Parker. Pochylili się nad stołem. Karta papieru leżąca obok fiolki z trucizną pokryta była równym, nieco staromodnym pismem, którego uczono z uporem w szkołach dla dziewcząt z dobrych domów jeszcze za czasów króla Jerzego Piątego.
“Drogi Mr. Parker,
jest mi bardzo przykro, że muszę moim postępowaniem sprawić Panu nieco kłopotu. Ale po prostu nie mogę dociekać się połączenia z nimi: z moim ukochanym mężem, najdroższą moją córką i mym jedynym wnukiem. Zresztą, oszczędzę Panu także nieco trudu, bo wiem, że w końcu Pan albo Pan Alex, musielibyście pojąć całą prawdę, a mówiąc szczerze, nie całą, bo nie dowiedzielibyście się nigdy, dlaczego Grace Mapleton umarła.
Nie wiem, czy przypomina Pan sobie, że obiecałam Panu książkę. Pozostawiam ją na stole przed sobą. jest to książka o duchach, a kiedy otrzymają Pan, jej autorka także będzie już, duchem… najszczęśliwszym z duchów!
W tej książce znajdzie Pan list, który wszystko wyjaśni. Nie muszę dodawać, że będę bardzo wdzięczna jeśli treść jego nie dostanie się do wiadomości publicznej, gdyż, sprawiłaby wiele bólu osobie, która dość wycierpiała za sprawą Grace Mapleton, nie znając jej imienia i nie wiedząc nawet o jej istnieniu.
Proszę przyjąć wyrazy głębokiego
szacunku i raz jeszcze
prośbę o wybaczenie,
Alexandra Bramley (Wardell)
Parker wyprostował się i spojrzał na Alexa. W oczach jego było bezbrzeżne zdumienie.
– Więc to jednak ona…
– Przeczytajmy ten list – powiedział Joe patrząc na książkę. – Sądząc z tego, co tu napisała, dowiemy się, dlaczego Grace Mapleton umarła.
– Ale…
– Na miłość boską, Ben! Weź chusteczkę, otwórz książkę i wyjmij tę kopertę! Czyich odcisków palców możesz się na niej spodziewać? Jeżeli obejdziemy się z tym ostrożnie, cała powierzchnia będzie nadal do dyspozycji daktyloskopów. A to jest ważna wiadomość, Ben! Najważniejsza!
Parker po chwili namysłu skinął głową. Wyjął z kieszeni chusteczkę i uniósł krawędź okładki, na której nietoperz o lśniących oczach wzlatywał ponad konturem domu stojącego w blasku pełni księżyca na bezkresnym pustkowiu.
ALEXANDRA WARDELL
CZY I DLACZEGO DUCHY POJAWIAJĄ SIĘ
– mówiły białe, lśniące litery.
A tuż pod okładką, tam, gdzie tym samym pięknym kaligraficznym pismem nakreślono dedykację dla “Drogiego Mr. Parkera”, tkwiła długa, nie zaklejona koperta. Parker zręcznie wysunął z niej dwie złożone i zapisane po obu stronach kartki papieru. Nie miały one żadnego nagłówka:
“Nabywam się Alexandra Bramley i jestem wdową po sir Johnie Bralmey, przemysłowcu, który pozostawił mi to, co ludzie zwykli nabywać “wielką fortuną”. Gdy w kilka lat po śmierci mego drogiego męża nasza jedyna córka zginęła wraz, ze swym mężem w wypadku, zaczęłam zajmować się badaniami Tamtego Świata, w którym zniknęli. Badania te doprowadziły mnie do pewnych wniosków, które starałam się zawrzeć w kolejnych książkach. Celem tych książek była nie tylko próba poznania tego, co wydaje się niepoznawalne, ale także ulżenia tym wszystkim, którzy stracili kogoś kochanego i niesłusznie sądzą, że stracili go na zawsze.
Książki te wydawałam pod panieńskim nazwiskiem Wardell… Ale dość o tym. Córka moja pozostawiła mi swego synka, małego George’a, mego jedynego, ukochanego wnuka, który był od najwcześniejszych lat mądrym i łagodnym dzieckiem, sprawiając mi wyłącznie radość. Kiedy dorósł i nadszedł czas wyboru studiów, oświadczył mi, że czuje powołanie do stanu duchownego. Po powrocie z Cambridge przyjął święcenia i postał pastorem, a później udał się na rok do Afryki, gdzie kongregacja jego zajmowała się pracą misjonarską. Gdy wrócił stamtąd do Anglii, pognał pewną ładną i miłą dziewczynę, którą nazwę tu po prostu Alicją. Mieli się wkrótce pobrać.
Lecz nim to nastąpiło dotarła do mnie tragiczna wiadomość: George, który lubił żeglować na swym małym jachcie, wypłynął w morze i choć znaleziono pusty jacht miotany falami, nie było go na pokładzie. Po dwóch dniach wyłowiono zwłoki. Morze było burzliwe owego dnia i sądzono, że fala musiała zmyć go z pokładu, a wiatr pognał jacht, pozostawiając mego nieszczęsnego wnuka na pastwę fal. Choć wierzę, że śmierć jest tylko czasową rozłąką, lecz ból mój był wielki, a być może większy jeszcze okalał się ból biednej Alicji, pozbawionej tej pociechy…
Na drugi dzień po otrzymaniu wiadomości o śmierci George’a otrzymałam list… pisany jego ręką. To nie był tragiczny wypadek! List ten mój wnuk napisał i wrzucił do skrzynki tuż przed wyruszeniem na morze. Otóż w czasie pobytu w Afryce i po powrocie, pisał i opracowywał swój dziennik misyjny o życiu w dżungli pośród plemion murzyńskich nadal przebywających na skraju cywilizacji. Chciał wydać tę książkę licząc na to, że być może skłoni ona choćby kilku młodych ludzi do poświęcenia się pracy misyjnej. Los sprawił, że udał się z tą książką do wydawnictwa QUARENDON PRESS. Natknął się tam od razu na sekretarkę dyrektora wydawnictwa, której powiedział, że chodzi mu jedynie o wydanie tej książki własnym kosztem, gdyż jest dość zamożny na to, aby ukazała się w nieco większym nakładzie niż podobne utwory i została rozprowadzona jak najszerzej… Tak zaczęła się ich znajomość.
Żeby nie przeciągać tej spowiedzi, nie wystarczy, że Bóg czy Szatan, obdarował Grace Mapleton wielką urodą i magnetyczną siłą, której… jak mi napisał mój wnuk… nie umiał się oprzeć. Była jak owe straszliwe syreny wciągające swym śpiewem żeglarzy na dno. Ale choć kochając Alicję, uznał przelotne odurzenie za swój upadek, nie to było najstraszniejsze. Panna Mapleton pojawiła się przed nim z plikiem zdjęć… ohydnych zdjęć, na których oboje byli aż nadto widoczni… Była piękna, zimna i spokojna. Powiedziała mu, że nie jest zamożna jak on i nie widzi powodu, dlaczego ten zbieg okoliczności nie miałby im obojgu posłużyć do wyrównania różnic majątkowych. Suma, której zażądała, nie była ogromna: chciała tysiąc funtów miesięcznie. Bóg widzi, że nie stanowiłoby to dla mnie żadnej różnicy. George był tak wstrząśnięty i przerażony, że wręczył jej tę sumę. Lecz później stanęła przed nim cała prawda: on, duchowny, który wkrótce przed ołtarzem ma przysiąc wierność młodej, uczciwej dziewczynie, a swym owieczkom będzie głosił co niedziela prawdy moralne i gromił grzech, stał się zwykłym nędznym grzesznikiem, a w dodatku tchórzem, opłacającym milczenie nikczemnej kobiety, aby nie postać napiętnowanym. Całe jego życie: służba Bogu, którego umiłował i miłość do kobiety, którą pokochał i chciał uczynić towarzyszką swego żyda, znieważył tym jednym uczynkiem, pozostając nadal w szponach owej kobiety, z, których nigdy się nie wyzwoli. Kiedy to pojął, wypłynął na morze, by już nie powrócić.
Cóż miałam uczynić? Mogłam zaskarżyć Grace Mapleton do sądu. Jako szantażystka zostałaby pewnie ukarana. Lecz z pewnością sprawa dostałaby się do prasy i nabrała rozgłosu. A wówczas zadałabym drugi straszny cios biednej Alicji. Nie zna ona prawdy do dziś i nie powinna pognać, o co proszę z całej mocy adresata tego listu, kimkolwiek on będzie. Ta biedna dziewczyna nie wyszła za mąż, bywa u mnie często i razem wspominamy George’a. Mam nadzieję, że życie w końcu upomni się o swoje prawa i znajdzie ona godnego siebie, uczciwego człowieka. Ale czas ten jeszcze najwyraźniej nie nadszedł. George jest rycerzem jej smutnych snów. Gdyby miała przebudzić się z, nich przeczytawszy w gazecie, co się naprawdę wydarzyło owego dnia, mogłoby to jej odebrać wiarę w ludzi na całe życie…
Tak więc, czekałam. Miałam świadomość, że wnuk mój z pewnością nie był jedyną ofiarą tej nikczemnej istoty, więc być może kto inny sprawi, że sprawdzą się Nieśmiertelne Słowa o tych, którzy mieczem wojują i od miecza giną, co oznacza, że zło, które człowiek popełnia, musi obrócić się przeciw niemu. Kiedy wreszcie nastąpiło to, co nastąpiło, nie zdziwiło mnie to. Wyjeżdżam do Devonu z niezachwianą wiarą, że sprawiedliwość musi Zatryumfować, a jeśli, w co głęboko wierzę, wspomoże to skołataną duszę nieszczęsnej Ewy De Vere, czekającej od setek lat, aż wypełni się naznaczony jej los, by mogła usnąć w spokoju – będę szczęśliwa. Żegnaj ułomny świecie – witaj świecie doskonały!
Alexandra Bramley
– Więc to było tak… – mruknął Parker – Szalony list!
– Być może… – Joe wzruszył ramionami – ale czy nie sądzisz, że ona ma słuszność? Ten nieszczęsny młody człowiek nie był chyba jedyną ofiarą Grace Mapleton?
Przymknął na chwilę oczy. Będę czekała… nie zasnę…
– Osobista sekretarka pana Quarendona miała okazję zawarcia znajomości z setkami osób… a przy takiej urodzie… – Parker wzruszył ramionami, nagle otrząsnął się ze swych rozważań i spojrzał na Alexa.
– Czy sądzisz, że to jednak możliwe?
– Co?
– Że mogła w napadzie szaleństwa zabić ją w jakiś niewytłumaczony sposób tym mieczem?
– Wiesz przecież, że to niemożliwe, Ben.
– W takim razie – powiedział Parker głucho – bez względu na to, kim była Grace Mapleton i jakie jeszcze popełniła grzechy i zbrodnie, jesteśmy znowu w punkcie wyjścia. Mamy zamordowaną, mamy ewentualny motyw morderstwa, ale nie mamy mordercy, albowiem w dalszym ciągu nikt nie mógł zabić Grace Mapłeton!
– Czy możesz dać mi na chwilę ten list i tę pożegnalną kartkę? – zapytał Alex.
– Mówiłem ci przecież o odciskach palców…
– Na tych papierach będą wyłącznie odciski jej palców. Mogę cię o tym upewnić. Wszystko to jest absolutną prawdą. Nikt tu nie podrzucił tych listów.
– I ja tak myślę, ale…
– Czy zauważyłeś, że ona napisała ten list przed przyjazdem tutaj? “Wyjeżdżam do Devonu”!
– Tak, ale…
– A to oznacza tylko jedno, Ben: pani Alexandra Bramley wiedziała już przed przyjazdem tutaj, że Grace Mapleton zginie, ale pani Alexandra Bramley nie zabiła jej.
– Weź te papiery, jeżeli chcesz – Parker potarł ręką czoło. – Wkrótce zwali się tu mrowie policjantów uzbrojonych w najnowsze osiągnięcia techniki śledczej, a ja będę miał im jedynie do zakomunikowania, że co prawda Grace Mapleton nikt nie mógł zabić, ale Ewa De Vere przestanie tu straszyć. Ciekaw jestem, jak to przyjmą?