Jordan Kedge otworzył kopertę, odłożył bez większego zaciekawienia folder i zaczął czytać list:
Nie wypuszczając listu z ręki, przymknął oczy. Po chwili uniósł powieki i odczytał list do końca. Wstał i ogarnąwszy poły szlafroka zaczął przechadzać się boso, tam i na powrót, po ogromnym, puszystym dywanie zajmującym niemal całą powierzchnię pokoju. W pewnej chwili zatrzymał się.
– To obrzydliwe – powiedział na głos, chociaż w pokoju nie było nikogo prócz niego – zapraszać mnie na tego rodzaju idiotyczne święto tej pani! Oczywiście, noga moja nie postanie w tym zwariowanym zamku!
Mimo to, podszedł znów do fotela i uniósł ze stolika folder. Zaczął go przeglądać odruchowo, nie zwracając uwagi na zdjęcia i przelatując pobieżnie tekst niewidzącymi oczami.
– Cóż za bzdura! – mruknął. – Jakiś nowy pomysł reklamowy starego Quarendona. Ale dlaczego ja mam w tym brać udział?
Upuścił folder na dywan i spojrzał w okno, za którym pośrodku trawnika kwitła gęsta kępa białych i ciemnoczerwonych róż. Jordan Kedge lubił kwiaty i samotność. Od pewnego czasu nie lubił jednak ludzi. Wsunął nogi w ranne pantofle, wstał i otworzył oszklone drzwi na taras.
Dzień był ciepły i cichy. Jordan zszedł po stopniach tarasu i usiadł na białej ławeczce twarzą ku słońcu.
– Śliczny poranek… – pomyślał. – W południe będzie upał, a już jest gorąco. Mało mamy w Anglii takich poranków, a ten stary błazen wybrał sobie akurat taki dzień. Nie przypuszcza chyba, że tam pojadę?
Zaklął cicho. Już od pierwszej chwili po przeczytaniu listu wiedział, że pojedzie.
Minęło trzydzieści pięć lat od czasu, gdy wydał swoją pierwszą książkę, która od razu przyniosła mu pewien sukces. Później przyszły sukcesy większe i mniejsze, ale był autorem poczytnym do dzisiaj. Tyle tylko, że w ostatnich latach Quarendon drukował raczej, od czasu do czasu, wznowienia jego dawnych powieści, wciąż jeszcze znajdujące czytelników, a on sam wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że nie jest już w stanie wymyślić ciekawego zabójstwa i logicznego, zaskakującego rozwiązania. Dwie ostatnie książki wrzucił po ukończeniu do kominka. Bał się. Nie mógł zapomnieć tego, co Dorothy Ormsby napisała o jego ostatniej, wydanej powieści: “Jordan Kedge utracił, jak się wydaje, zdolność do logicznego prowadzenia występujących postaci i budowania sytuacji mogących naprawdę przykuć uwagę czytelnika klasycznej powieści kryminalnej. Szkoda, bo kiedyś pisał lepiej i nie powinien narażać swej popularności, na którą latami pracował ^powodzeniem. Nie sądzę także, aby mógł przerzucić się na thrillery, gdyż, książki jego nigdy nie były przesycone nadmiarem grozy “błyskawicznymi zmianami sytuacji”.
Po tej recenzji Jordan Kedge znienawidził Dorothy banalną, straszną nienawiścią, która nie oszczędziła nieskończenie większych niż on pisarzy przeklinających w duchu nieskończenie większych niż ona krytyków.
Ale większą jeszcze, nieuświadomioną niemal nienawiść odczuwał czytając Amandę Judd. Była młoda, pełna zaskakujących pomysłów i wydawało się, że pisanie nie sprawia jej najmniejszych trudności. W ciągu ostatnich trzech lat każda jej książka była sensacją na rynku.
Szybko wstępowała po siedmiobarwnym łuku tęczy, po którym on schodził w dół ku krawędzi widnokręgu.
– Stary jestem – pomyślał – i zmęczony. Ale jeszcze pokażę im wszystkim. Trzeba się tylko trochę skupić…
Westchnął znowu. Wstał i ruszył przez trawnik ku otwartym drzwiom tarasu. Trzeba zobaczyć, co zawiera ten folder.
Choć starał się nie myśleć o tym, najbardziej nienawidził w tej chwili siebie.
Pojedzie, żeby tam być, pośród najlepszych, spełnić posłusznie życzenie Quarendona, uśmiechać się do wszystkich i rozpaczliwie starać się nie pozwolić światu, aby o nim zapomniał, bo przecież wciąż jeszcze jest, liczy się wśród elity pisarzy kryminalnych Anglii, on, stary, zmęczony człowiek.
Wszedł do pokoju, usiadł w fotelu i sięgnął po folder. Czytał powoli. Kiedy skończył, przymknął oczy. Prze? pewien czas trwał zupełnie nieruchomo. Nagle drgnął i otworzył oczy. Uśmiechnął się kącikami warg.
– Zobaczymy… – szepnął – zobaczymy.
Wstał i podjął wędrówkę wzdłuż i wszerz dywanu. Nadal uśmiechał się.