XV “Sam teraz przemierzasz dom splamiony mordem…”

Joe spojrzał na zegarek. Minęło czternaście minut od chwili, gdy Melwin Quarendon zamknął za sobą drzwi sali. Daleko w ciemnych czeluściach zamku, gdzie znikł, rozlegało się chwilami przeciągłe wycie człowiecze, szczęk łańcuchów i gwałtowny łoskot, a kiedy cichły te dźwięki, prawdziwa nawałnica za oknami niosła nieprzerwany huk fal wściekle bijących w skałę. Raz gdzieś blisko uderzył piorun, ale burza i ulewa zdawały się oddalać.

– Ciekaw jestem, czy mu się uda? – powiedział głośno Frank Tyler spoglądając na drzwi. Jak gdyby w odpowiedzi na jego słowa otworzyły się one powoli.

Pyzaty pan i władca QUARENDON PRESS wszedł i zamknął je za sobą. Bez słowa podszedł do zegara i uśmiechnął się.

– Na szczęście, ten kto znajdzie Białą Damę nie będzie musiała przeżywać rozterki zastanawiając się, czy przypadkiem nie znalazłem jej wcześniej niż on!

Rozłożył ręce.

– Nie dotarł pan do niej? – zapytała Dorothy Ormsby z niewinnym dziewczęcym zaciekawieniem. Siedziała samotnie przy jednym z małych stolików, mając przed sobą otwarty notatnik, obrócony grzbietem do góry.

– Nie dotarł! – pan Quarendon roześmiał się – to by oznaczało, że szedłem w jakimś kierunku, ale nie udało mi się dojść. A ja po prostu przechadzałem się po korytarzu z tą kartką i odczytywałem ją raz po raz. Do dzieła, Frank! Ciekaw jestem, czy jeszcze ktoś odpadnie tak sromotnie jak ja? Tak czy inaczej, wiem, że należy mi się podwójna whisky bez wody sodowej. Ten zamek jest rzeczywiście upiorny, a te głosy…

Amanda, która stała obok stołu z napojami zbliżyła się do niego ze szklanką w ręce.

– Bez lodu?

– Dziękuję, moje dziecko! – Pan Quarendon wziął z jej rąk szklankę i uniósł do ust. Joe dostrzegł, że ręka jego nie drży. Najwyraźniej doktor Harcroft znał dobrze swego podopiecznego.

Dorothy odwróciła notatnik i zapisała coś szybko.

Frank Tyler uniósł czarny wazon i sięgnął w głąb. Później zręcznie odstawił naczynie na stolik i rozwinął trzymany w ręce papierek.

– Pan Joe Alex! – obwieścił – Drżyjcie, nasi goście! Reputacje zostają rzucone na szale! Która przeważy?

Podał Alexowi kopertę.

– Proszę otworzyć i przeczytać, a kiedy zawołam: “start!” pański czas zacznie się liczyć, więc radzę stanąć tuż obok drzwi z ręką na klamce.

Joe wziął kopertę, złamał czarną woskową pieczęć i wyjął szarą kartkę papieru, grubego jak pergamin. W górze ozdobiona była wydrukowaną wypukle trupią czaszką. Niżej biegła czarna, wstęga, trzymana przez dwie kościane dłonie wynurzające się z bocznych krawędzi kartki.

Na wstędze białymi, stylizowanymi literami nakreślono dwuwiersz:


Sam teraz przemierzysz dom splamiony mordem!

Ach, gdzież byś chciał usnąć, gdybyś został lordem?


– Start! – zawołał Tyler, położył zegarek na stoliku i zanotował czas.

Joe otworzył drzwi, zamknął je za sobą i znalazł się na korytarzu. Przeszedł kilka kroków i zatrzymał się u stóp schodów prowadzących do pokojów gościnnych na piętrze.

Przez chwilę przeżywał to, co zapewne przed nim przeżył pan Quarendon. Miał w głowie zupełną pustkę. Jeszcze raz powoli odczytał kartkę. Pierwsza część dwuwiersza nie zawierała pytania i wydawała się jedynie potrzebna do stworzenia klimatu. I rymu, oczywiście.


Ach, gdzież byś chciał usnąć, gdybyś został lordem?


Lordem?… Co to mogło znaczyć? Lordowie sypiają tam, gdzie sypiają… Czasem drzemią w Izbie Lordów… Ale to także nie miało sensu.

Spojrzał na zegarek. Minęła minuta. Ale przecież to musiało coś znaczyć? I nie mogło być niezwykle skomplikowane… Frank powiedział, że zagadka nie jest trudna, ale trzeba kojarzyć pozornie niepowiązane rzeczy. “Usnąć, gdybyś…”

Joe nagle uśmiechnął się i ruszył po schodach w górę. Myśl była niemal absurdalna, ale musiał ją sprawdzić.

Znalazł się na korytarzu i szybko ruszył w lewo.

– Umrzesz! – szept zdawał się dobiegać z wszystkich stron na raz. – Ach, biedaku! – i rozpaczliwe westchnienie.

Gdzie oni mają ukryte te głośniki? – pomyślał i natychmiast odrzucił tę myśl. Nic go w tej chwili nie powinno było rozpraszać. Po to były te głosy.

Minął pierwsze drzwi: ALEXANDRA WARDELL… drugie: JORDAN KEDGE… podszedł do trzecich, spojrzał na kartę z nazwiskiem i odetchnął. LORD FREDERICK REDLAND.

A po obu stronach, nieco poniżej liter widniały na karcie dwa małe, niemal dziecinne rysuneczki: konik i korona.

Oczywiście, gdybym był lordem chciałbym spać tam, gdzie śpi lord, a więc w sypialni Fredericka Redlanda! Boże, jakie to było proste!

Koń i korona?… Przymknął oczy. Coś wołało od pierwszej sekundy tuż pod powierzchnią świadomości, że to także jest proste, bardzo proste… i znane! Że spotkał się z tym dzisiaj… Ale gdzie, gdzie?

Odetchnął i ruszył wolno korytarzem. Nagle przystanął i zawrócił. Minął drzwi Redlanda i zatrzymał się. Sztych. Na pobojowisku pośród splątanych ciał ludzi i koni, człowiek z uniesionym mieczem w dłoni:

KRÓL RYSZARD III

Konia! Konia! Me królestwo %a konia!


Uniósł dolną krawędź ramy i potrząsnął lekko obrazem, jak gdyby oczekując, że coś spod niego wyleci. Zajrzał od spodu. Nie, na ścianie nie było niczego… prócz pajęczyny.

Może to nie ten koń i nie ten król? Na sztychu nie ma korony, a tylko długie, rozwiane, zmierzwione w boju włosy. Co to? Na szkle osłaniającym sztych, tuż u zbiegu z dolną krawędzią ramy, wąski, długi pasek papieru:


Rzucił król rozkaz prostymi słowy:

– “Zajrzyj mu w gębę, choć nie ma głowy!”


Zegarek. Trzy i pół minuty. Minęło tylko trzy i pół minuty, a wydawało się, że więcej. Chwila chaosu.

Skinął głową. Tak, to nie było trudne, a w każdym razie nie będzie trudne, jeżeli ma słuszność.

Ruszył korytarzem, znów minął drzwi lorda Redlanda i skręcił w lewo. Cztery i pół minuty.

Otworzył drzwi wielkiej komnaty i wszedł nie zamykając ich za sobą. Znowu przerażający krzyk, gdzieś wysoko, chrobot i ogłuszający trzask. Ciche słowa:


Choćbyś rozkosz, i radość tu znalazł,

U kresu znajdziesz śmierć!


I dziki chichot, nagle urwany skowytem. Cisza.

Joe wzdrygnął się. Potrząsnął głową i podszedł do gotyckiej skrzyni. Stanąwszy przed nią, spojrzał na jedną zbroję, później na| drugą. Później przyjrzał się im raz jeszcze.

Jedna ze zbroi miała opuszczoną przyłbicę, druga – uniesioną. W głębi ziała ciemna czeluść.

Alex podszedł i wsunął rękę w pusty otwór. Nic. Cofnął się i przyjrzał drugiej. Ostrożnie uniósł przyłbicę, chwytając za jej dolną krawędź. Ciemny otwór, a W nim…

Karta na krótkiej wstążeczce, która uniosła się z głębi, uczepiona do górnej krawędzi przyłbicy:


Gdy trzech spojrzy w jedną stronę,

Znajdziesz to, co upragnione!


(Skoro znalazłeś te słowa, opuść przyłbicę i ukryj mnie).

Joe szybko przebiegł raz jeszcze oczyma po kartce, wsunął ją w głąb otworu zbroi i wolno opuścił przyłbicę. Karta zniknęła.

Zegarek. Sześć minut. Jeszcze dziewięć. Rozejrzał się. “Gdy trzech spojrzy w jedną stronę…” Trzech? Zbroje były tylko dwie… Patrzyły w tym samym kierunku, na przeciwległą ścianę. A gdzie trzecia?…

Rozejrzał się. Za oknami komnaty wycie wichru urosło, a grzmot fal wydawał się głośniejszy. Trzech?

Roześmiał się półgłosem, ale zaraz zmarszczył brwi.

– Ja jestem trzeci! – powiedział głośno.

Stanął przed gotycką skrzynią zwrócony w tym samym kierunku, co zbroje. Przed sobą miał przeciwległą ścianę komnaty. Po prawej, na ścianie, stara spływająca ku ziemi makata, dalej, pośrodku, półki z księgami, na lewo wielki kominek.

Nie, cokolwiek było tym “upragnionym” nie mogło być ukryte w żadnej z ksiąg. Było ich tu ponad sto. Decydowałoby tylko szczęście, a gdyby ktoś go nie miał, kilka minut nie mogłoby wystarczyć…

Podszedł do kominka. Odwrócił się. Zbroje zdawały się spoglądać ku niemu. Pochylił się i zajrzał, światło lamp padało w głąb. Pochylił się jeszcze niżej i przyjrzał misternie ułożonym szczapom drzewa, później przeniósł spojrzenie na unoszący się w powietrzu, czarny, żelazny garnek.

Powoli wyciągnął rękę i wsunął ją do garnka. Nie sięgnął dna, więc zbliżył się jeszcze bardziej. Dotknął czegoś palcami. Kawałek żelaza. Klucz i gruba karta. Połączone drucikiem.

Wyciągnął dłoń trzymając dwoma palcami krawędź karty.


“Trzech znów spojrzy w jedną stronę

I dzieło będzie spełnione!”


(Powracając, włóż mnie wraz z kluczem tam skąd nas wziąłeś!)

Trzymając w ręce klucz i kartkę zawrócił i ponownie stanął przed skrzynią, zwrócony ku przeciwległej ścianie. Portret? Półki z księgami? Tajne przejście? Ale nie sięgały ziemi…

Ruszył ku makacie pod oknem. Nie była szeroka i dostrzegł, że u góry ma przyszyte w równych odstępach małe, drewniane pierścienie, wiszące na gwoździach wbitych w ścianę.

Trzymając w prawej ręce klucz z uczepioną kartką, Joe lewą dotknął powierzchni makaty.

Ustąpiła lekko. Za nią znajdowała się próżnia. Nie była przybita, a jedynie obciążona u dołu czymś ciężkim, wszytym w materiał, ołowianymi albo żelaznymi kulkami. Dlatego była tak naprężona i mogła maskować to, co się za nią znajdowało.

Spojrzał na zegarek. Osiem minut.

Ostrożnie uchylił makatę. Poddała się. Za nią były wąskie drzwi z poczerniałego od starości dębu.

Alex wsunął w zamek klucz, który obrócił się niespodziewanie łatwo i niemal bezgłośnie. Nacisnął klamkę i wszedł.

Загрузка...