XVIII Oczy miała szeroko otwarte…

Ruszyli ku niej wszyscy, ale doktor Harcroft pierwszy uklęknął przy leżącej, dając innym znak uniesioną ręką, aby nie zbliżali się. Ujął bezwładną dłoń i przez chwilę wyczuwał tętno, a później przyłożył ucho do szarej, gładkiej sukni starej damy, na wysokości serca. Wszyscy wstrzymali oddech.

– Boże – szepnęła Amanda. – Żeby tylko nic się jej nie stało!

– Zemdlała – Harcroft rozejrzał się szybko. – Proszę ją przenieść na sofę, tam w rogu, i podłożyć jej coś pod głowę, żeby pozostawała w pozycji pół siedzącej. Na szczęście, mam z sobą moją walizeczkę. Damy jej zastrzyk efedryny i wszystko będzie w porządku, jak sądzę… – Mimo pogodnego tonu, w jakim wypowiedział te słowa, Joe usłyszał lekkie wahanie w jego głosie. Harcroft ruszył szybko ku drzwiom i zamknął je za sobą. Stojący nieruchomo ludzie, ożyli. Alex i Parker unieśli lekkie, bezwładne ciało i ostrożnie położyli je na kanapie. Parker rozejrzał się, później zdjął wieczorowy żakiet, zwinął go i uniósłszy głowę leżącej, wsunął go pod nią. Pani Wardell miała zamknięte oczy i nieco rozchylone usta. Joe dostrzegł, że jej szara, przybrana delikatną, białą koronką suknia unosi się lekko i opada. Oddychała równo.

– Pochwaliłam pana wspaniałą inscenizację… – powiedziała cicho Dorothy Ormsby, zwracając się do stojącego obok Tylera – ale zdaje się, że była zanadto realistyczna! Musiała się przerazić, biedactwo, i…

Nie dokończyła, bo wszedł Harcrtoft, otwierając swoją czarną walizeczkę, zanim jeszcze przyklęknął przy leżącej. Wyjął strzykawkę, wciągnął przezroczysty płyn i zwrócił się ku stojącej najbliżej Amandzie Judd.

– Może pani łaskawie uniesie lewy rękaw sukni tak, żeby obnażyć ramię.

Amanda posłusznie wykonała jego polecenie. Pozostali cofnęli się nieco, jak gdyby nie chcąc okazywać nadmiernej ciekawości. Harcroft wbił lekko igłę. Pani Wardell nie drgnęła. Naciskał powoli, później nagłym ruchem usunął igłę.

– Proszę nie puszczać rękawa… – powiedział do Amandy. Sięgnął do walizeczki, wyjął z niklowanego małego pudełka kłębek waty, otworzył niewielką buteleczkę, przytknął do niej watkę, a później przyłożył ją na chwilę do miejsca, gdzie widniał maleńki ślad po zastrzyku.

– Proszę opuścić rękaw… – zamknął walizeczkę i wyprostował się. – Mam nadzieję, że za chwilę przyjdzie do siebie…

– Pochylił się ponownie, podniósł z dywanu porzuconą strzykawkę i rozejrzał się. – Jeśli można, proszę to zawinąć w coś i wrzucić do kosza na śmieci… – podał strzykawkę Amandzie, która skinęła głową i wycofała się szybko poza krąg stojących, jak gdyby szczęśliwa, że może robić w tej chwili coś sensownego. Spojrzenie doktora powróciło do twarzy pani Wardell.

– Mój Boże – powiedział pan Quarendon drżącym głosem.

– To wina nas wszystkich. Nie trzeba jej było puszczać samej. Ten zamek i te upiorne głosy działają wszystkim na nerwy…

– Sam pan nalegał na to, kiedy planowaliśmy ten wieczór… – odparł cicho Frank Tyler – powiedział pan, że przydałoby się trochę grozy.

– Trochę! – mruknął Quarendon i zamilkł, bo doktor uniósł rękę, jak gdyby prosząc o ciszę.

Pani Wardell poruszyła się i otworzyła oczy. Przez chwilę spoglądała nieruchomym spojrzeniem w sufit, później z wolna opuściła wzrok i dostrzegła otaczających ją ludzi.

– Ona nie żyje… – powiedziała cicho. – Czas zatoczył krąg i stanął…

Znowu zamknęła oczy i doktor Harcroft zrobił krok w jej kierunku, ale otworzyła je. Jak gdyby do wtóru własnym myślom, skinęła głową, unosząc ją nieznacznie.

– Proszę pani, to była tylko zabawa! – powiedziała Dorothy z udaną wesołością. – Ja też przestraszyłam się, kiedy ją znalazłam. Jeżeli pani chce, ktoś może pójść i sprowadzić ją.

– Nie, moje dziecko… – szepnęła pani Wardell – Za późno.

– Za chwilę ją sprowadzę i wtedy będzie pani mogła spokojnie odpocząć u siebie w pokoju, prawda, panie doktorze?

Joe sam nie wiedział, dlaczego wyrwało mu się tak pogodnie to zdanie. Nie oglądając się, ruszył ku drzwiom i wyszedł.

Schody.

Gdzieś wysoko ponad nim rozpoczął się Marsz Żałobny Chopina i ucichł nagle. Pauza i wybuch szatańskiego zduszonego śmiechu. Znów kilka przejmujących taktów Chopina. Cisza.

Był już na górze, szybko przeszedł korytarz i pchnął drzwi sali bibliotecznej. Lampy płonęły. Zbroje stały po obu stronach skrzyni, księgi drzemały na półkach i czarny garnek błyskał matowo w głębi kominka. Joe podszedł do makaty w rogu pokoju i odsunął ją.

Nagły niepokój przyspieszył bicie serca. Odetchnął głęboko. Drzwi były uchylone, tkwił w nich klucz z uczepioną do niego tekturką.

Joe wyciągnął rękę ku klamce, ale opuścił ją i pchnął drzwi czubkiem buta.

Smuga nikłego blasku. Za zasuniętymi firankami łoża płonęła świeca. Otworzył usta i powiedział:

– Grace, przyszedłem po panią. Zabawa skończona. Czekają na panią w jadalni.

Cisza.

Podszedł powoli. Skurcz ściskał mu gardło. Rozchylił firanki i spojrzał.

Na purpurowo-złocistej kapie leżała Grace Mapleton. W jej szeroko otwartych oczach nie było przerażenia. Patrzyły spokojnie, nawet bez zdumienia. A w białej sukni, tuż pod lewą piersią tkwiło szerokie ostrze ogromnego, obosiecznego miecza rycerskiego, wbite tak głęboko i z tak straszliwą siłą, że musiało utkwić w deskach łoża i sprawiło, że to piękne ciało spoczywało jak olbrzymia biała ćma przebita gigantyczną szpilką. Suknia i łoże przesiąknięte były krwią.

Joe oderwał spojrzenie od martwej dziewczyny i przeciągnął ręką po czole.

– Spokojnie… – powiedział szeptem – uspokój się, na miłość boską!

Potrząsnął głową i rozejrzał się. Nie zasnę… Będę czekała…

Odetchnął głęboko. Cofnął się i obszedł łoże. To była niemal świeża świeca. Zdmuchnięty ogarek poprzedniej leżał na stoliku obok kartki i ołówka. Joe pochylił się i spojrzał na ostatni zapis:

“Miss Ormsby… 10.59…”

A wcześniej: pan Alex… 9.05…

pan Kedge… 9.51…

pan Parker… 10.35

Spojrzał na zegarek. 11.50. Za dziesięć minut wybije północ. Cofnął się ostrożnie, spojrzał raz jeszcze na łoże i w nieruchome, otwarte oczy. To było niemożliwe, ten straszliwy, olbrzymi miecz jak krzyż o krótkich ramionach, stojący na grobie.

Przymknął oczy. Myśli pędziły jak obłąkane. Tak, to było niemożliwe… Niemożliwe? A przecież stało się. Oczywiście, pozostawało bardzo proste rozwiązanie. Jeżeli…

Cofnął się i ruszył ku drzwiom. Uniósł makatę starając się nie dotykać drzwi i wyszedł do jasno oświetlonej sali bibliotecznej. Po chwili zatrzymał się i prędko zawrócił.

Znów obszedł łoże, pochylił się i zdmuchnął świecę. Ostrożnie, po omacku powrócił do drzwi.

Kiedy stanął na progu jadalni, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. Pani Wardell siedziała na kanapie. Najwyraźniej zastrzyk przywrócił jej nieco sił.

Nie wchodząc Joe odszukał oczyma Parkera. – Proszę państwa… zdarzył się wypadek – powiedział starając się mówić jak najswobodniej. – Czy mogę cię prosić, Ben? Parker zerwał się z krzesła.

– Za chwilę wrócimy, a do tego czasu, bardzo proszę wszystkich o pozostanie tutaj. Niech nikt z państwa nie opuszcza tego pokoju pod żadnym pozorem – Alex rozłożył przepraszająco ręce.

Parker wyszedł pierwszy wyminąwszy go w progu, a Joe cicho zamknął drzwi i ruszył ku schodom prowadzącym na piętro.

– Co się stało?

– Grace Mapleton nie żyje.

– Jak umarła?

Byli już na podeście schodów. Nie odpowiadając, Joe zapytał go:

– Czy wziąłeś z sobą broń?

– Tak – Parker skinął głową. – Sam nie wiem dlaczego, ale wrzuciłem pistolet do walizki. Powiedz, na miłość boską, co się stało?

– Została zamordowana i to w taki sposób, że nikt z tych ludzi, którzy są teraz tam na dole, nie mógł jej zabić. Morderca musi być w zamku, ale nie jest jednym z nich. Dlatego kazałem im zaczekać w jadalni. Razem są mniej narażeni.

Parker otworzył drzwi swojego pokoju, uniósł wieko stojącej pod ścianą walizki i zagłębił dłoń pod równo ułożonymi koszulami. Wyciągnął pistolet, sprawdził magazynek i wyszli.

Będę czekała… Tak, to jedno było pewne. Będzie czekała, póki nie wyniosą jej, żeby oddać to wspaniałe, zimne ciało na sekcję. Takie są obyczaje, których trzeba przestrzegać, gdy człowiek ginie z ręki innego człowieka.

Загрузка...