XIV Gdyż umie przemknąć przez mury i kraty śladu żadnego nie pozostawiając

Łańcuchy z głośnym szczękiem odwijały się z kołowrotów powoli obracanych przez Franka Tylera i doktora Harcrofta. Potężna, stalowa krata spływała powoli spod stropu sieni i wreszcie z donośnym szczękiem osiadła w głębokim wyżłobieniu nierównej kamiennej posadzki.

Frank wypuścił z rąk ramię kołowrotu i odwrócił się ku grupce przyglądających mu się osób.

– Wspaniały mechanizm! – powiedział z cichą satysfakcją. – Wydawałoby się, że potrzeba stu ludzi, żeby to podnieść albo opuścić, a tymczasem ta machina działa tak od setek lat.

Pochylił się i podniósł leżący pod ścianą ciężki aparat fotograficzny.

– Pierwsze zdjęcie grupowe do pamiątkowego albumu QUARENDON PRESS! – obwieścił tryumfalnie – Przejdźcie państwo pod kratę i skupcie się w najwspanialszą gromadkę znawców mrocznych i straszliwych tajemnic, jaką widział nasz kraj!

Cofnął się aż pod ścianę korytarza i czekał, przyglądając się im, gdy z wolna, jak gdyby nieśmiało, zaczęli ustawiać się obok siebie.

– … osiem… dziewięć… dziesięć… jedenaście., nie licząc mojej skromnej osoby… Będzie dzisiejszej nocy w tym zamku dwanaście osób, całkowicie odciętych od świata!

– Trzynaście – powiedział jakiś spokojny, rzeczowy głos.

– Co? – Frank uniósł rękę i ponownie przeliczył ich unosząc i opuszczając rytmicznie wskazujący palec. Jedenaście, a wraz ze mną pełen tuzin… Czyżbym o kimś zapomniał?

– O Ewie De Vere, która ciągle jeszcze tu jest, chociaż na razie nie zdradza ochoty do wspólnego zdjęcia, może dlatego, że za jej czasów nie było aparatów fotograficznych. Ale nie radziłbym zapominać o niej lekkomyślnie.- Jordan Kedge zwrócił się ku stojącej obok niego Alexandry Wardell- Prawda, proszę pani?

– Na twarzy jego nie było cienia uśmiechu.

:- Ma pan absolutną słuszność -? powiedziała pani Wardell. – Jest w pana słowach więcej prawdy niż pan.podejrzewa. – I zwróciła się w stronę Franka Tylera, który szybko uniósł aparat.

– Kto może niech się uśmiechnie! – zawołał. Błysnął mocny flesz, Tyler opuścił aparat na pierś – Dziękuję! Amando, jesteś tej nocy panią tego zamku. Rozpoczynaj!

Amanda oderwała się od grupki.

– Proszę wszystkich tu zebranych do jadalni, chociaż to nie ja będę pełniła honory domu, ale pan Melwin Quarendon, któremu zaraz oddam głos.

Ruszyli korytarzem w stronę jadalni, gdzie przemknął przed nimi Frank Tylen _

– Czy wiesz, co teraz będzie? – zapytał przyciszonym głosem Parker, kiedy przekraczali próg jadalni, w której wielki stół przesunięto pod ścianę tworząc wiele miejsca pośrodku sali.

– Mniej więcej.

Joe nieznacznie wzruszył ramionami. Potrząsnął głową, jak gdyby chcąc odpędzić natrętną myśl. Ciągle miał przed oczyma gładko opalone ramiona i smukłą szyję Grace Mapleton. “Czy znajdzie mnie pan kiedykolwiek?” Ciepły, niski, gardłowy głos.

Mimo woli poszukał jej oczyma. Pochylona układała na małym, bocznym stoliku długie, białe koperty. Amanda w ciemno-czerwonej sukni z rękawami zakończonymi białą koronką, stała obok niej z rękami założonymi na piersi.

– Panie i panowie! – powiedział głośno Frank Tyler występując ku przodowi-Chciałbym…,

Nie dokończył zdania, gdyż w tej samej chwili głęboki, odległy głos gromu wstrząsnął zamkiem. Przez zasłony w oknach przebił się blask błyskawicy, światła w sali zamigotały i przygasły na chwilę, ale natychmiast zapłonęły znowu.

– Takiej scenerii nikt z żyjących nie mógłby wymyślić! – zawołał Frank. – Żywioły są po stronie naszego skromnego turnieju! Ale zanim oddam głos naszemu drogiemu wydawcy, człowiekowi, który wyczarował dla nas ten wieczór, chciałbym upewnić wszystkich, że zamek ma własne zasilanie i nie grożą nam ciemności, nawet jeżeli żywioły przerwą dopływ prądu ze wsi. A teraz głos zabierze pan Melwin Quarendon!

Wykonał szeroki ruch ręką i cofnął się pod ścianę. Nastała zupełna cisza i wówczas stojący usłyszeli rosnący szum za oknami. Szyby zadzwoniły cicho. Pierwszy, potężny podmuch wiatru uderzył w zamek i ucichł. Ale szum narastał dalej. Gnane wichrem morze ruszyło do odwiecznego szturmu na skałę, z której wyrastał Wilczy Ząb.

Pan Melwin Quarendon wyszedł na środek sali, trzymając w ręce niewielkie, złociste pudełko, na którym migotały wprawione w pokrywę drogie kamienie.

– Mili moi, wy, pisarze, którzy zaszczycacie przyjaźnią QUARENDON PRESS i wy, drodzy goście, którzy łaskawie zechcieliście tu przybyć na naszą małą uroczystość, pragnę wam wszystkim powiedzieć, że to nie ja wyczarowałem ten wieczór, ale zawdzięczamy go naszej drogiej, młodej… (chciałem powiedzieć “wschodzącej”, ale wzeszła już ona wysoko) tak bardzo uzdolnionej autorce, Amandzie Judd… Amando, może zechce pani tu podejść i przyjąć ten skromny upominek z okazji pięciomilionowego egzemplarza pani książek, który przed kilku dniami wyszedł spod naszej prasy.

Zawiesił głos. Joe spojrzał na Amandę Judd. Opuściła głowę, później uniosła ją z wysiłkiem, wyszła na środek sali i stanęła przed panem Quarendonem, który otworzył pudełko i wyjął z niego książkę oprawną w ciemnopurpurową skórę, na której wytłoczono złotymi cyframi:

5 000 000

Pan Quarendon uniósł książkę i ukazał obecnym, a później włożył ją na powrót do pudełka i na rozłożonych dłoniach jak na tacy podał je swej młodej autorce.

– Dziękuję bardzo… – powiedziała cicho Amanda, biorąc pudełko i robiąc ruch, jakby chciała cofnąć się wraz z nim pomiędzy pozostałych gości. Ale nie zrobiła tego. Otworzyła pudełko i przyjrzała się książce. – Jaka śliczna! – spojrzała na pana Quarendona i uśmiechnęła się nieśmiało. – To naprawdę bardzo miłe z pana strony. Sprawił mi pan wielką przyjemność!

– Mam nadzieję, że nie minie wiele czasu, a będziemy świętowali ukazanie się dziesięciomilionowego egzemplarza! – pan Quarendon ujął ją pod ramię – myślę, że to najlepsza chwila, abym wraz ze wszystkimi zgromadzonymi wychylił kieliszek szampana za pani powodzenie!

Gdzieś daleko uderzył pióru i pierwsze krople ulewy zastukały gwałtownie w okna. W tej samej chwili w pokoju rozległ się huk. Stojąca obok Franka Tylera Dorothy Ormsby cofnęła się odruchowo, ale zaraz parsknęła śmiechem. Korek od szampana poszybował w powietrzu i potoczył się po podłodze. Za nim drugi i trzeci. Frank szybko napełnił kieliszki, czekające na dwóch srebrnych tacach. Uniósł jedną z nich, a Grace Mapleton drugą. Podeszła do Alexa, który wraz z Parkerem stał na skraju grupy przy oknie.

– Dziękuję. – Oczy ich spotkały się na ułamek sekundy ponad tacą. Grace odwróciła się i podeszła do innych.

– Jeśli ktoś ma ochotę na jakąś małą przekąskę, proszę pamiętać, że czekają one na zgłodniałych w przeciwległym końcu sali. Nie zapominajmy, że musimy tu spędzić kilka godzin!

– Podejdźmy do niej… – powiedział Joe półgłosem wskazując oczyma Amandę, do której właśnie podszedł lord Frederick Redland, wysoki, lekko pochylony, trzymając przed sobą pełny kieliszek, którym dotknął lekko jej kieliszka.

Joe i Parker także zbliżyli się.

– Amando – powiedział Alex – powinienem umierać z zawiści, świętując uroczystość, której bohaterem jest inny pisarz kryminalny, ale jesteś taka miła i taka zdolna, że cieszę się wbrew moim najniższym instynktom. Obyś doczekała stumilionowego egzemplarza i przekładów w stu krajach, w których żyją ludzie lubiący dobrze opisane, mrożące krew w żyłach zagadki! Pochylił się i pocałował ją lekko w policzek.

– Dziękuję! – szepnęła Amanda – To mi sprawiło prawdziwą przyjemność. Nie wiem dlaczego, ale wierzę, że jesteś szczery.

Parker wypowiedział kilka słów, skłonił się jej i odeszli obaj pod okno, za którym słychać już było nieustanny grzmot fal rozpryskujących się na skałach.

– Jak pan sądzi, co to znaczy? – Dorothy Ormsby przysunęła się do jego boku. Mówiła niemal szeptem.

Joe, odprowadzający oczami Grace Mapleton, która po zamienieniu kilku słów z Frankiem Tylerem, wysunęła się nieznacznie z sali, zwrócił spojrzenie ku Dorothy i uniósł brwi.

– Nie wiem, jak pani odpowiedzieć? Uroczystość ta jest nie tylko miła, ale zupełnie jednoznaczna.

– Nie myślę o tym, co Quarendon zrobił, ale o tym, czego nie zrobił – Dorothy nie podniosła głosu. – Dlaczego nie zaprosił telewizji, radia, krytyków, recenzentów, a tylko mnie jedną z całej tej bandy? Przecież nikt inny tak by nie postąpił. Oni wszyscy są niewolnikami reklamy. Czy nie wie pan?

– Nie mam pojęcia – Joe położył rękę na sercu na znak, że niczego przed nią nie ukrywa – ale znam Quarendona od. lat i wiem, że wszystko co robi, jest zawsze przemyślane. Ma pani słuszność, to trochę niecodzienne i…

Nie dokończył.

– Panie i panowie! – Frank Tyler znowu stanął przed zebranymi. – Proszę o chwilę skupienia i uwagi! Rozpoczynamy zawody o tytuł tego, kto w najkrótszym czasie odkryje miejsce, gdzie czeka Biała Dama zamieszkująca ten zamek…

Urwał na chwilę i znów wyraźnie usłyszeli głęboki, przytłumiony łoskot fal. Bębnienie deszczu w okna ucichło na chwilę, ale wiatr wzmógł się i ze świstem sunął wzdłuż murów.

– Dotarcie do tej Damy nie będzie przedstawiało wielkich trudności… – ciągnął dalej Frank – ale wymaga odrobiny spostrzegawczości i kojarzenia rzeczy pozornie z sobą nie związanych. Być może, nie wszyscy z was dotrą do niej, tym bardziej, że trzeba będzie tego dokonać w ciągu kwadransa. Kto po piętnastu minutach od chwili opuszczenia sali, nie znajdzie jej, powinien tu natychmiast powrócić, by mogła wyruszyć następna osoba. Bo, oczywiście, my wszyscy musimy tkwić tutaj razem aż do końca, wysyłając kolejno pojedynczych współzawodników, którzy samotnie będą prowadzili poszukiwania pośród nocy… a dzięki zrządzeniu losu, także pośród wichru, grzmotu fal w dole i błyskawic. Wychodząc stąd, każde z was otrzyma kopertę, w której będzie pierwsza wskazówka. Ona doprowadzi do następnej i innych, które zawiodą was tam, gdzie czeka Biała Dama, która z dokładnością do jednej sekundy odnotuje chwilę, kiedy pojawicie się przed nią. A ponieważ my tu odnotujemy czas waszego wyruszenia, więc odejmując te czasy od siebie, będziemy mogli stwierdzić kto pokonał drogę najszybciej, został zwycięzcą i posiadaczem czekającej go wspaniałej nagrody. Oto ona!

Podszedł do stojącego pod ścianą stolika, na którym stała wysoka skrzynka z ciemnego dębu, ozdobiona pięknymi srebrnymi okuciami. Tyler ujął skrzynkę z dwu stron i uniósł ją. Ściana i górna pokrywa odłączyły się od podstawy i ujrzeli duży zegar barokowy ze stojącą obok postacią. Śmierć-szkielet kosą trzymaną w kościstych rękach wskazywała czas na kuli otoczonej pierścieniem godzin i minut.

Lord Redland zbliżył się i pochylił nad zegarem.

– Prześliczny – powiedział i skinął głową z aprobatą. – Paryż. Ludwik XIV, jeżeli się nie mylę?

– Nie myli się wasza lordowska mość – odparł pan Quarendon, zarumieniony i szczęśliwy.

– A więc możemy zaczynać! – Frank Tyler podniósł ze swego podręcznego stolika niezapisaną kartę papieru, długopis i chronometr. – Tu będziemy notowali kolejnych wychodzących. A teraz, losowanie, żeby sprawiedliwości stało się zadość!

Uniósł niewielki, czarny, pękaty wazon i potrząsnął nim. Później włożył do niego rękę, wyciągnął zwiniętą kartkę, rozprostował ją i odczytał:

– Pan Melwin Quarendon!

– Ja? Jak to, ja?

– Przecież nie wtajemniczyliśmy pana i ma pan dokładnie takie same szansę jak inni. A jeśli sądzi pan, że nie wypada panu walczyć o nagrodę, którą pan sam ufundował, może pan przekazać ją tej osobie, która zajmie drugie miejsce i poprzestać na tryumfie moralnym.

– Ależ ja…

– Myślę, że pan Tyler ma słuszność – powiedział Alex – w końcu człowiek, którego drukarnie wyrzuciły na świat tyle zdumiewających zagadek, powinien sam spróbować rozwiązania jednej z nich.

Quarendon spojrzał na niego oczyma zaszczutej sarny, ale nagle jego pucołowatą twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

– Z pewnością! – powiedział dzielnie – ale jeżeli skompromituję się dokumentnie, nie drwijcie ze mnie. W końcu jestem tylko skromnym wydawcą, nie autorem… – zawahał się i spojrzał na doktora Harcrofta, który stał samotnie oparty o ścianę. – A moje serce? – zapytał z nagłą nadzieją w głosie – Czy nie sądzi pan, że to zbyt wielka próba dla niego?

– Nie sądzę – Harcroft potrząsnął przecząco głową. Myślę, że nie zdradzę tajemnicy lekarskiej, jeżeli powiem, że zniesie ono jeszcze o wiele więcej. Zresztą, jestem przy panu.

Quarendon rozłożył ręce.

– Przegrałem. Zdaje się, że ma pan dla mnie jakąś kopertę?

– Tak – Tyler cofnął się i wziął ze stolika pierwszą z identycznych podłużnych kopert. Uniósł ją i zamarł.

Daleko za zamkniętymi drzwiami sali rozległ się straszliwy, przerażający krzyk, wrzask mordowanej istoty, rozsadzający uszy, coraz wyższy, wdzierający się do mózgu – i nagle zduszony. Cisza, później łoskot padającego ciała i ciężkie, oddalające się kroki, które rozpłynęły się w ciszy.

– Co… co to było? – sir Harold Edington ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał się jak wryty.

Cichy, wyraźny, niski głos kobiecy, dobiegający jak gdyby z wielu stron, przemówił melodyjnie:


Któż z nas, żyjących rzec może: “Dostrzegłem

Śmierć, gdy wchodziła. Wiem, którędy wyszła

Pozostawiając za sobą milczenie”?

Zna Śmierć tysiące drzwi najrozmaitszych,

Którymi w dom nasz, wchodzi bez, przeszkody,

A nie powstrzyma jej zamek przemyślny,

Zasuwa krzepka ani wierne straże,

Gdyż, przemknąć umie przez, mury i kraty,

Śladu żadnego nie pozostawiając,

Zimna, tajemna i nieunikniona,

Mroczna i cicha jak ostatnie tchnienie.


Głos przycichł, a gdzieś daleko w głębi zamku zaszczekały ciężkie łańcuchy i rozległ się wysoki dźwięk uderzenia żelazem w żelazo, głuchy jęk i wreszcie cisza.

– Boże! – powiedział Quarendon spoglądając na drzwi

– Czy muszę już wyruszyć?

– Jeszcze chwilę. Proszę otworzyć kopertę i przeczytać cicho jej zawartość. Jest bardzo krótka.

Pan Quarendon zrobił to, o co go proszono, złamał woskową pieczęć, wyjął z koperty złożoną kartkę papieru, przez chwilę czytał cicho, poruszając wargami i wsunął kopertę do kieszeni na piersi, zatrzymując kartę w ręce.

– Jeszcze pięć sekund! – Tyler patrzył na chronometr – trzy… dwie… już!

Pyzaty wydawca ruszył ku drzwiom, zawahał się na niedostrzegalny niemal ułamek chwili i otworzył je.

Gdzieś w górze wybuchł płacz kobiecy, rozpaczliwy i przechodzący w ciche zawodzenie. Melwin Quarendon zamknął za sobą drzwi. Frank Tyler pochylił się nad kartą i zapisał godzinę.

– To było bardzo piękne – rozległ się cichy głos kobiecy.

– Co? – zapytał Kedge.

– Ten wiersz o śmierci – powiedziała pani Alexandra Wardell i z uśmiechem spojrzała w górę, jak gdyby poszukując miejsca, z którego dobiegł ją głos. – Bardzo piękne.

Загрузка...