Kiedy drzwi zamknęły się za sir Haroldem Edingtonem, Frank Tyler podszedł do Alexa.
– Błagam o jedno – powiedział składając ręce jak do modlitwy – jeżeli znalazł pan Białą Damę, proszę nie zdradzić nikomu z obecnych nawet najdrobniejszego szczegółu pańskiej wędrówki. Musimy do końca zachować zasadę fair play. Żadnej pomocy. Wszyscy polegają na sobie i swojej spostrzegawczości!
Zwrócił się do obecnych.
– Bardzo prosimy, aby nikt z państwa, nie powiedział po powrocie, nawet żartem, niczego, co mogłoby innym dać do myślenia.
– Nie leży to w naszym interesie – Dorothy Ormsby wskazała drobną dłonią zegar. – Ktokolwiek z nas chce otrzymać Śmierć na własność i zyskać pewność, że odmierzy mu ona własnoręcznie ostatnią godzinę, nie powinien okazywać współczucia rywalom, nie mówiąc o udzielaniu im pomocy!
Uniosła swój notatnik i coś w nim zapisała.
Frank Tyler ujął Alexa pod ramię i odprowadził go na bok.
– Nie było to trudne, prawda? – zapytał półgłosem.
– Nie – Joe potrząsnął głową – ale sama inscenizacja jest świetna, przez chwilę czułem ciarki na skórze.
– Jak pan sądzi, czy jeszcze ktoś ją znajdzie? Byłoby fatalnie, gdybyśmy przecenili naszych gości i okazałoby się, że pan jeden odgadł naszą zagadkę.
– Dogadzałoby to mojej próżności…
Alex uśmiechnął się i poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Ruszył w kierunku Parkera, którego dostrzegł w kącie sali, pochylonego nad siedzącą w fotelu panią Wardell i rozmawiającego z nią przyciszonym głosem. Stara dama uniosła głowę, zainteresowana najwyraźniej tym, co mówił.
Lord Redland, Melwin Quarendon i Amanda Judd wsparta na ramieniu Franka Tylera, który właśnie podszedł do nich, mówili chyba o czymś zabawnym, bo Quarendon roześmiał się głośno, a Redlan rozłożył ręce.
– Jeżeli znajdzie się jakiś fragment biżuterii, sprzączka paska jej sukni, spinka do włosów… a nie śmiem nawet marzyć o takim szczęściu jak znalezienie narzędzia zbrodni… będę szczęśliwy mogąc umieścić w moim skromny zbiorze, oczywiście ze stosownym napisem a określającym dramatis personae, miejsce i dzień zdarzenia, a także przyczynę, bo znamy ją przecież.
– Ale czy mamy jakiekolwiek szansę po upływie trzech stuleci? Tylu ludzi szukało jej od pierwszego dnia, aż do dziś. Poprzedni właściciel tego zamku, który kupił go i przerobił na coś w rodzaju hotelu, kuł w tych murach, instalując nowoczesną kuchnię, przeprowadzając przewody centralnego ogrzewania, pełne oświetlenie elektryczne i budując łazienki. Nie znalazł nawet śladu ukrytego pomieszczenia, w którym Edward de Vere mógł ukryć swoją żonę. A nie mógł także wyrzucić jej przez okno na skały lub do morza, gdyż już wtedy wszystkie strzelnice zamku były potężnie okratowane tak jak dzisiaj. Zakładając hotel pozostawiono je, żeby stworzyć klimat niesamowitości, a ja nie widziałem teraz powodu, żeby zmieniać cokolwiek. Ale ona… to znaczy, jakiś ślad po niej, musi przecież gdzieś tu być. Gdybyście państwo znaleźli jutro, choćby miejsce, w którym ją ukrył, byłoby to już zwycięstwem, gdyż innym nie udawało się to przez trzy stulecia.
– A co pan ma zamiar zrobić z tym zamkiem po zakończeniu obchodu urodzin pięciomilionowego egzemplarza książki naszej uroczej młodej koleżanki?
Jordan Kedge, którego Joe dostrzegł przedtem z dala, siedzącego pod oknem z doktorem Harcroftem, podszedł ku nim i zadawszy pytanie zatrzymał się za plecami pulchnego wydawcy. Pan Quarendon na pół obrócił się ku niemu.
– No właśnie! – powiedział pogodnie – chce pan wiedzieć, że łatwiej kupić zamek z duchem, niż się go pozbyć. Na szczęście, wcale nie chcę się go pozbyć! – uniósł nieco na palcach i powiódł po zebranych radosnym spojrzeniem jak chłopiec, który nie może doczekać się rozgłoszenia swej tajemnicy.
– Z pewnością, dotyczy to bezpośrednio kilku osób spośród zgromadzonych tutaj… – zastanawiał się jeszcze przez chwilę, szukając odpowiednich słów. – Firma nasza chce stworzyć na wszystkich kontynentach kluby miłośników QUARENDON PRESS, a zamek ten stanie się główną kwaterą i miejscem zjazdów dla ich przewodniczących i członków, których będziemy chcieli specjalnie uhonorować… Jest jeszcze parę innych spraw z tym związanych, ale nie chcę o nich mówić, póki nie obleką się w ciało. W każdym razie, będą to czytelnicy waszych książek i mam nadzieję, że od czasu do czasu zechcecie się pojawić pomiędzy nami…
. Dorothy Ormsby wstała z fotela i trzymając w jednej ręce swój notatnik, a w drugiej ołówek, podeszła z wolna i stanęła za ich plecami.
– A flaga QUARENDON PRESS będzie wówczas powiewała na wieży? – zapytała poważnie z miną przejętego podlotka Joe, który znał ją od wielu lat, uśmiechnął się w duchu.
– Rozumie pani przecież, że moim marzeniem jest, aby chorągiew QUARENDON PRESS powiewała na wielu wieżach! Ale byłbym najszczęśliwszy, gdyby jutro któreś z was rozwiązało zagadkę prawdziwej Ewy de Vere. To by nobilitowało tę siedzibę i udowodniło, że żadna tajemnica nie oprze się tak wspaniałemu bukietowi mózgów jak ten, który tu zebrano dzisiaj.
– W takim razie, byłoby naprawdę cudownie, gdyby ktoś z nas zechciał tu popełnić prawdziwą zbrodnię. Czy pomyślał pan o tym, mister Quarendon? – Dorothy miała zachwyconą minkę.
– Och, to byłoby zbyt piękne, aby mogło stać się prawdziwe… – odparł Quarendon i zmarszczył brwi starając się przypomnieć sobie, gdzie, na miłość boską, zadano mu niedawnym czasem to pytanie i kto je zadał.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się. Sir Harold Edington szedł i spokojnie zbliżył się ku stojącym.
– Dokładnie piętnaście minut minęło od pańskiego wyjścia, sir Haroldzie – powiedział Frank Tyler zerkając na zegarek. – Mam tylko jedno, dozwolone regulaminem pytanie: czy znalazł ją pan?
Sir Harold bez słowa potrząsnął przecząco głową i rozłożył ręce.
– Te wszystkie głosy i dźwięki są obrzydliwe… – wzdrygnął się.
Nie znalazł jej… – pomyślał Joe i przymknął na chwilę oczy. Nikły płomyk świeczki; wspaniałe smukłe ciało na złotopurpurowej kapie… nagie ramiona… “nie zasnę”.
– Pan Jordan Kedge! – zawołał Frank Tyler. Stał tuż obok stolika, na którym spoczywał czarny wazon i trzymał w palcach rozwinięty rulonik papieru. – Proszę, oto pańska koperta!
Kedge wziął kopertę, przełamał pieczęć i wyciągnął jej zawartość, po której szybko przesunął oczyma.
– Jeszcze pięć sekund… – powiedział Tyler – jeszcze dwie, jedna, start!
I Jordan Kedge cicho zamknął za sobą drzwi. Za oknem rozległ się daleki grom.
– Burza wraca – powiedział Parker, który rozstał się z panią Wardell i podszedł do Alexa.
– O czym rozmawiałeś z nią tak długo? – zapytał Joe półgłosem. Zerknął nieznacznie ku siedzącej nieruchomo starej kobiecie, do której zbliżyła się Amanda Judd, stanęła nad nią i zadała jakieś pytanie, którego nie usłyszał. Pani Wardell uniosła głowę i uśmiechnęła się z wdziękiem, który bywa czasem udziałem starych kobiet i jest tak bardzo inny niż wdzięk młodych dziewczyn.
– To bardzo ciekawa osoba – Parker przytaknął sobie ruchem głowy, jak gdyby chcąc stwierdzić, że nie jest to jedynie grzecznościowa formułka. – Rozmawialiśmy oczywiście o duchach. Wszyscy jej bliscy już zmarli, nawet córka i dorosły wnuk. Jakieś tragiczne wypadki. Nie rozwodziła się nad tym. Nie sprawiała wrażenia osoby, która przeżyła tragedię. Mówiła o każdym z nich jak o kimś, kto jest. Gdybym nie słuchał uważnie, mógłbym mieć wrażenie, że pozostawiła ich troje w domu i zaczyna już do nich tęsknić… Mówiła też o duchach w ogóle. Wiedziała kim jestem i zaczęła mówić o duchach ludzi zamordowanych… potem przeszła na nieszczęsną panią tego zamku, zamordowaną przecież trzysta lat temu. I o niej też mówiła, jak gdyby to była osoba żywa, znajdująca się w wyjątkowo trudnej sytuacji. Współczuła jej i miała nadzieję, że w końcu wszystko skończy się szczęśliwie, to znaczy: jakaś inna nikczemna kobieta zginie w tym zamku i wyzwoli ją. Zapytałem, czy następna też będzie musiała czekać setki lat, aż znajdzie się trzecia i czy musi to trwać w nieskończoność. Powiedziała, że nie… Koło zamknie się i nastąpi cisza.
– Mówisz z takim przejęciem, jak gdybyś sam był absolutnie przekonany, że tak właśnie wygląda wiekuista sprawiedliwość… – Alex uśmiechnął się. – To komplement dla tej starej damy. Najwyraźniej umie sugestywnie opowiadać o tych sprawach.
– Jestem tylko prostym oficerem policji, Joe. Widziałem setki umarłych, przeważnie zamordowanych, i ani jednego ducha. Było także paru morderców, których za moich młodych lat, kiedy nie zniesiono jeszcze kary śmierci, doprowadziłem pod szubienicę. I nigdy nie zastanawiałem się nad tym, co się z nimi może dziać później, już po wszystkim. O ich ofiarach także nie myślałem w ten sposób. Kiedy patrzysz na zabitego człowieka, wiesz, że stało się coś ostatecznego… Ale pani Wardell jest innego zdania… to znaczy, ona wierzy głęboko, że jest inaczej. I wierzy, że istnieją na to tysiące dowodów… obiecała, że da mi tutaj, po tej zabawie, swoją książkę, którą przywiozła.
– Nie pamiętasz tytułu?
– Zdaje się, że brzmi on: “Czy i dlaczego duchy pojawiają się!”… Mówi, że tę książkę lubi najbardziej z wszystkich, które dotąd napisała, bo zawiera ona, jak gdyby, całą teorię i bardzo wiele przykładów poświadczonych przez licznych poważnych, wiarygodnych świadków.
– Pożycz mi to, kiedy wrócimy do Londynu – Joe ujął go pod ramię i ruszyli w drugi koniec sali, gdzie stały zastawione stoły. – Poczułem nagły głód – zerknął na zegarek. – Jeżeli się nie mylę, mija już piętnaście minut od chwili kiedy opuścił nas Kedge…
– Boże! – jęknął cicho Parker, kiedy zatrzymali się przed tacą wypełnioną kanapkami z kawiorem i Joe sięgnął po najbliższą z nich – Za chwilę pan Tyler może wywołać mnie. Jeżeli nie znajdę jej, a ta Ormsby gdzieś to opisze, stanę się pośmiewiskiem całego Scotland Yardu!
– Głowa do góry! – Joe wziął drugą kanapkę. – Już teraz wiemy, że nie będziesz sam. Quarendon i Edington również do niej nie dotarli.
– Ale ja jestem detektywem! To znaczy, byłem… – Parker westchnął – bo awansowałem zbyt wysoko i mózg mi zaczyna rdzewieć. Mimo to…
Nie dokończył, gdyż drzwi otworzyły się i wszedł Jordan Kedge.
– Nie było pana osiemnaście minut! – zawołał Tyler – Czy to znaczy, że znalazł ją pan?
– Znalazłem!
Kedge był zarumieniony. Oczy mu błyszczały i Joe nagle zrozumiał, jak ważne dla tego starzejącego się pisarza było znalezienie Białej Damy. Podeszli do niego, on i Parker.
– Stara szkoła nie zawodzi! – powiedział Kedge. – Na razie jest nas dwóch! Nie było to wcale trudne, prócz jednego pytania…
Alex położył palec na ustach.
– Nie wolno nam komentować. Opowiemy sobie o tym wszystkim, kiedy ostatni współzawodnik wyruszy i będziemy wiedzieli, że nikt już z tego nie skorzysta,
– Tak, oczywiście! Zapomniałem, że…
Nie dokończył, bo Frank Tyler siągnął do wazonu, a później zawołał:
– Lord Frederick Redland!
Redland wziął kopertę, przełamał pieczęć i wyjąwszy kartkę! odczytał powoli jej treść.
– Trzy sekundy, dwie… start!
Stał nadal, więc Frank Tyler łagodnie ujął go pod ramię] i podprowadził ku drzwiom.
– Milordzie, traci pan cenne sekundy…
Redlan wyszedł powoli, nadal wpatrzony w kartkę. Frank zamknął za nim drzwi.
– Do tej pory jesteśmy równo podzieleni – obwieścił. – Dwie osoby dotarły do celu, a dwie nie. – Rozejrzał się i dostrzegł Amandę rozmawiającą z panią Wardell, która ku jego zdumieniu uniosła właśnie ku wargom pękaty kieliszek, do połowy napełniony złocistym koniakiem. Podszedł ku nim.
Tymczasem Joe zapalił fajkę i opadł na fotel obok stolika Dorothy Ormsby, która szybkimi, drobnymi poruszeniami ołówka zapisywała kolejną kartkę swego notatnika. W pewnej chwili skończyła, odłożyła ołówek i uniosła głowę.
– Zastanawiałem się przez chwilę – powiedział Alex – nad tym, co pani zapisuje, Dorothy. Czy pani notatki dotyczą tego, co tu się dzieje?
– Oczywiście. Nie sądzi pan chyba, że zaczęłam pisać powieść kryminalną? – Dorothy uśmiechnęła się – Wolę oceniać innych. Zresztą, jestem absolutnie pozbawiona wyobraźni. Mogę tylko opisywać to, co widzę i oczywiście to, co przeczytałam. Ale cudze książki to także solidna rzeczywistość.
– A tu, czy znalazła pani dzisiejszego wieczora coś godnego uwagi?
– Och, masę! – Dorothy stuknęła smukłym wskazującym palcem w grzbiet odwróconego notatnika.
– Ma pani o wiele więcej wyobraźni niż ja. Nie zauważyłem niczego. Oczywiście, wychodzimy kolejno i wracamy, ale chyba nie to ma pani na myśli?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Zapisuję kolejność wychodzących, ale po prostu dlatego, żeby później w domu odtworzyć sobie całe to zabawne wydarzenie i maleńkie uboczne jego wątki – zniżyła głos.
– Niech pan weźmie, na przykład, doktora Harcrofta. Nie czuje się tu zupełnie pewnie, bo nie należy do tego środowiska i przyjechał jedynie jako lekarz pana Quarendona. Przed chwilą podeszłam do niego i zagadnęłam go o coś, po prostu dlatego, żeby z nim zamienić parę słów. Wydawało mi się, że jest tutaj trochę samotny. Od razu rozgadał się. Był najwyraźniej zdenerwowany. Okazało się, że Jordan Kedge przysiadł się do niego i przez dłuższy czas wypytywał go o działanie trucizn, tych najbardziej śmiercionośnych i działających piorunująco. Chciał wiedzieć, jak je można kupić albo uzyskać domowym sposobem. Harcroft najpierw dawał wymijające odpowiedzi, ale kiedy Kedge wyjaśnił, że wiedza o truciznach jest mu potrzebna do nowej powieści, skierował go do podręcznika toksykologii. Powiedział mi, że Kedge natychmiast zanotował tytuł i autora tego dzieła, jak gdyby nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, że wiedzę o truciznach można zdobywać nie nagabując o to lekarzy…
– Tak… – powiedział Alex bez przekonania – Rozumiem, ale…
– Nie jestem pewna, czy pan rozumie, co mam na myśli. A w każdym razie, jestem pewna, że nie domyśla się pan, co z tego zanotowałam.
Joe bez słowa uniósł brwi.
No właśnie – Dorothy wzięła do ręki notatnik, jak gdyby chciała z niego odczytać stosowny ustęp, ale odłożyła go na stolik.
– Myślę, że Kedge w ogóle nie chciał skorzystać z wiedzy doktora Harcrofta. Po prostu narzucił mu siebie jako znaną osobistość, autora powieści sensacyjnych, który serio traktuje swoje posłannictwo i szuka porady specjalisty, żeby nie popełnić najmniejszego nawet błędu. A podręcznik tosykologii, o którym wspomniał mu Harcroft, ma zapewne od dawna w domu, jeśli nie ten, to pięć innych. Temu starzejącemu się, tracącemu popularność człowiekowi musiało to sprawić prawdziwą przyjemność… A nawiasem mówiąc, czy po powrocie, kiedy okazało się, że dotarł jednak, tak jak pan, do tej Białej Damy, nie podszedł od razu do pana i nie powiedział czegoś, co w przybliżeniu mogłoby brzemieć: “My, prawdziwi profesjonaliści, to jednak nie to samo, co ci biedni amtorzy, którym wydaje się, że każdą taką zagadkę są w stanie rozwiązać bez trudności, a później są bezradni jak dzieci”?
– Dorothy – Alex z uśmiechem położył dłoń na jej drobnej dłoni, trzymającej odwrócony notatnik. – Jest pani wyjątkowo okrutną i chyba bardzo inteligentną osóbką. Ale pewnie zdziwi się pani słysząc, że dziś, patrząc na panią…
Urwał, bo drzwi otworzyły się i wszedł lord Frederick Redland.
Zanim Frank Tyler zdążył go zapytać, zatrzymał się na środku sali i obwieścił:
– Mogę pana zapewnić, mister Quarendon, że pański śliczny zegar nie stanie się moją własnością… czego bardzo żałuję.
Deszcz uderzył w szyby i równocześnie znad morza przybiegło i urosło wokół zamku wycie wichury, a później ucichło, odlatując w kierunku niewidzialnego lądu.
– Proszę państwa! – zawołał Frank Tyler – Los zrządził, aby teraz użył swej wypróbowanej po tysiąckroć umiejętności kojarzenia zjawisk pan Beniamin Parker, as Scotland Yardu!
– O Boże! – westchnął Parker i uniósł się z krzesła, na którym siedział od paru minut, przyglądając się obecnym – Błagam, niech pan nie drwi ze mnie! Za kwadrans wrócę, a wszyscy tu obecni znajdą przyczynę, by zwątpić w jakość opieki, którą brytyjska policja powinna otaczać obywateli.
Wyciągnął rękę, wziął kopertę, złamał pieczęć i wyjąwszy kartkę zaczął czytać.
– Pięć sekund… dwie… start! – powiedział Tyler. Parker ruszył ku drzwiom, w ostatniej chwili odnalazł oczyma Joe Alexa i nieznacznie rozłożył ręce. Zniknął.
– Znowu powie pan, że mam paskudny charakter – Dorothy Ormsby spojrzała na Alexa swymi niewinnymi oczami. – Ale czy nie zauważył pan, że biedny komisarz Parker boi się? Jest to z pewnością bardzo odważny i zahartowany człowiek, który musiał stawiać czoła wielkim niebezpieczeństwom. A wie pan, kogo się boi?
– Wiem – powiedział Joe.
Roześmieli się oboje, ale Dorothy nagle spoważniała.
– Nie zrobiłabym tego nigdy.
– Naprawdę? – Alex spojrzał na nią. – Dlaczego? Przecież w reportażu z przebiegu tej nocy w zamku Wilczy Ząb, byłby to bardzo efektowny fragment.
– Dlatego, że choćby Beniamin Parker nie dotarł do tej Białej Damy i wrócił pokonany, nie zasługuje on na ośmieszenie, przeciwnie. Wydaje mi się, że to wspaniały człowiek.
– Jestem o tym najgłębiej przekonany – Alex skinął poważnie głową.
– A ja nie jestem okrutną osóbką – powiedziała cicho Dorothy. – Po prostu, nie znoszę niezdolnych ludzi, którzy chcą zdobyć sławę i pieniądze uprawiając zawód, do którego się nie nadają.
– To trochę niesprawiedliwe. Przecież niezdolny człowiek nie wie o tym. Jest przekonany o swoim talencie i trudno go przekonać, że jest inaczej.
– Na tym właśnie polega mój zawód. Jeśli moja krytyka nie może dotrzeć do niego, dociera na pewno do wydawców i czytelników. Kiedy byłam młodsza, cierpiałam pisząc o kimś złą recenzję, teraz wiem na pewno, że…
Urwała. Frank Tyler podszedł i pochylił się nad nią.
– Za chwilę wróci pan Parker i zostanie już tylko was troje: pani, pani Wardell i doktor Harcroft. Jak się pani czuje przed wielką próbą? Żadnej tremy?
– Krytyk poezji nie musi pisać wierszy… – Dorothy uśmiechnęła się do niego promiennie. – Krytyk literatury sensacyjnej nie musi być detektywem… – Zwróciła się do Alexa: – Ale bardzo chciałabym ją znaleźć. Zdaje się, że jednak jestem trochę próżna.
– Zaraz wróci pan Parker – Frank zatarł ręce. Oczy mu błyszczały i był najwyraźniej podniecony. Joe pomyślał, że opieka nad stojącymi pod ścianą trunkami zapewne też miała na to wpływ. Tyler uśmiechnął się do nich i odszedł ku pani Wardell, uniósł jej stojący na stoliku, wypróżniony kieliszek i najwyraźniej zadał pytanie, bo stara dama potrząsnęła przecząco głową i coś powiedziała.
Tyler ruszył z pustym kieliszkiem w stronę stołu z napojami, obok którego Kedge, lord Redland, Edington i pan Quarendon otaczali Amandę Judd. Nieopodal doktor Harcroft, poważny i skupiony, lał z butelki ciemną irlandzką whisky na kostki lodu spoczywające na dnie szklanki.
– Jest! – zawołał Tyler. Wszyscy odwrócili się w jego stronę, a później przenieśli spojrzenia na stojącego w drzwiach człowieka, który ruszył w stronę Dorothy i Alexa, ale zatrzymał się i uniósł zaciśniętą pięść z wysuniętym zwycięsko ku górze kciukiem.
– Oczywiście! – powiedział pan Quarendon – Panu to nie mogło sprawić najmniejszego kłopotu!
Parker rozłożył przepraszająco ręce, jak gdyby chcąc powiedzieć, że to nie jego wina. Podszedł do Alexa i Dorothy.
– Czy można usiąść przy was?
– Już od rana fascynuje mnie pana obecność – szepnęła Dorothy. – Jest pan tysiąc razy ciekawszy niż ta armia papierowych detektywów, z którymi mam zwykle do czynienia i…
Nie dokończyła, bo Frank Tyler raz jeszcze spełnił swą powinność i wyciągnąwszy z wazonu papierek, rozwinął go:
– Miss Dorothy Ormsby, która umie dostrzec najmniejszy błąd w pracach innych ludzi, ma teraz sposobność zademonstrować nam, że sama jest bezbłędna!
– Wiedziałam, że powie coś podobnego – mruknęła wstając. Podeszła do Tylera, wzięła kopertę, złamała pieczęć i przesunęła oczyma po tekście.
– Start! – zawołał Frank, odwrócił się i zanotował czas na swojej karcie.
Smukła, drobna, wyprostowana Dorothy Ormsby zniknęła za drzwiami.
– Boże – powiedział Parker – zdążyłem w ostatniej chwili! – zniżył głos.
– Cóż to za szczęście, kiedy policjant ma żonę, która lubi chodzić do teatru. Widziałem, że tam wiszą sztychy z bohaterami Shakespeare’a, więc po tym koniku i koronie przyszedł mi do głowy Ryszard III. Gdyby nie to, Joe, stałbym tam do tej pory!
Reszta była bardzo prosta… ale włosy mi stanęły dęba, kiedy tam wszedłem. Przez chwilę myślałem, że naprawdę coś jej się stało. I ten ogromny, zakrwawiony miecz…
– A jak ci się spodobała sama panna Mapleton? – zapytał Joe obojętnie.
– Przedziwna dziewczyna. Śliczna, ale czułem się przez cały czas nieswojo. Powiedziała, że czas jej się zaczyna dłużyć i zapytała, ile jeszcze osób będzie jej szukało, Powiedziałem, że tylko trzy i wyszedłem, bo minęła już piętnasta minuta. Ale ta dziewczyna ma niesamowity głos… Człowiek czuje się przy niej dziwnie… nie umiem tego określić.
– Myślę, że masz słuszność – Alex wstał. – Trzeba się czegoś napić i zjeść coś. Dla nas konkurs już się skończył.
Ruszyli w stronę rozmawiających mężczyzn, od których ponownie oderwała się Amanda z filiżanką kawy dla pani Wardell siedzącej z niezmiennym, pogodnym uśmiechem w swym fotelu.
– Mamy dopiero trzech ewentualnych zwycięzców: dwóch autorów i pana komisarza! – Quarendon był najwyraźniej zadowolony, że nie jest jedynym, któremu się nie udało.
Gdzieś w górze rozległ się przytłumiony huk wystrzału, rozdzierający jęk i głuchy, żałobny grzmot werbli, który ucichł z wolna.
– Czy nalać panom czegoś? – zapytał Frank zwracając się do Alexa i Parkera.
– Będę pił to samo, co wspaniała pani Wardell – szepnął Alex – może tylko nieco więcej. Zdaje się, że to był armagnac?
– Zgadł pan! Powiedziała, że zawsze wieczorem wypija jeden koniak i potem śpi doskonale bez żadnych snów. Twierdzi, że sny to śmieci psychiczne tego świata, a nie obrazy tamtego.
Tyler zerknął w stronę siedzącej pod przeciwległą ścianą starej damy, która pochyliła się teraz lekko ku Amandzie, najwyraźniej wyjaśniając jej coś. Na twarzy nadal miała pogodny, seraficzny niemal uśmiech.
– A pan? – Tyler zwrócił się do Parkera.
– Chyba whisky… ale proszę się nie fatygować…
Parker podszedł do stołu, wziął szklankę, uniósł pokrywę pojemnika z lodem i wrzucił cztery niewielkie kostki. Sięgnął po tę sarną irlandzką whisky, co Harcroft. Później wymknął się z kręgu stojących i ruszył w stronę stołu z jedzeniem. Joe uniósł do ust swój koniak i wypił mały łyk. Chciał ruszyć za przyjacielem, ale powstrzymały go słowa lorda Redlanda, wypowiedziane rzeczowym, spokojnym tonem:
– Trzeba przyznać, że duch lady Ewy De Vere jest bardzo tolerancyjny wobec nas dzisiejszego wieczoru. Przecież jej tragiczna śmierć posłużyła nam do zabawy. A ona nie ma nic przeciwko temu, jak gdyby… Nie reaguje, nie mści się na nas… co, niestety,; jest dobitnym dowodem na to, że duchów nie ma, a racjonaliści mają słuszność. Zapewne tak, ale trochę mi żal świata nadprzyrodzonego w którym mogłoby się dziać tyle cudownych rzeczy.
Pan Quarendon obejrzał się szybko, ale pani Wardell była całkowicie zajęta rozmową z Amandą Judd. Pulchny wydawca położył palce na ustach wskazując oczyma starą damę.
– Zmieńmy temat… – szepnął – Gdyby usłyszała, sprawiłby jej pan przykrość, milordzie.
– Przepraszam stokrotnie… – Redlan zarumienił się – Zupełnie zapomniałem, kim ona jest.
– A kim właściwie? – spytał Kedge półgłosem.
– Jednym z największych znawców tego, co dzieje się po drugiej stronie… – powiedział Quarendon nie podnosząc głosu.
Nagle wyprostował się.
– Powinienem wydać jej następną książkę! – powiedział niespodziewanie – podobno jest bardzo popularna. Ludzie czytają ją.
Doktor Harcroft przysłuchiwał się rozmowie, sącząc swoją whisky. Minister Harold Edington oderwał się od grupki stojących, podszedł do okna, odsunął firankę i wyjrzał w ciemność. Później zawrócił.
– Deszcz przestał padać – powiedział zwracając się do pana Quarendona, który nie odpowiedział.
Alex cofnął się o krok, później z kieliszkiem w ręce podszedł do Parkera, który usiadł przy jednym z małych stolików mając przed sobą talerz z zimnym mięsem, pokrojonym w plastry i udekorowanym krwistymi kroplami gęstego sosu. – Świetny pomysł! – powiedział Joe i rozejrzał się badając oczyma półmiski na powierzchni stołu.
– Jestem!
Obejrzał się. Dorothy Ormsby stała pośrodku sali, drobna i dziewczęca, ale z jej szczupłej sylwetki biła duma. Uniosła wysoko głowę i podeszła do Franka Tylera.
– Jest pan geniuszem inscenizacji! – Powiedziała – Szkoda, że nie mogę teraz dodać nic więcej. Myślę, że należy mi się jeden, bardzo dobry, cudownie pachnący koniak!
Powstało małe zamieszanie, Alexowi z pewnej odległości wydało się, że wszyscy na raz chcą spełnić jej życzenie. Tylko lord Frederick Redlan cofnął się o krok, a później ruszył ku Amandzie i pani Wardell, ale zatrzymał się, bo Frank raz jeszcze wydobył z wazonu zwitek papieru i odczytał:
– Pani Alexandra Wardell, jedyna osoba, która naprawdę wie, co się dzieje w tym zamku!
Stara Dama wstała. Amanda ujęła ją pod ramię, a Frank podbiegł z kopertą.
– Czy chce pani iść sama? zapytała młoda kobieta – Nie biorę udziału w tym konkursie i chętnie pójdę z panią…
Pani Wardell spojrzała na nią z uśmiechem.
– Nie lękam się duchów ani ludzi żywych, moje dziecko. Wiem, że obawia się pani, czy będę umiała poruszać się tutaj sama. Dziękuję bardzo, ale na szczęście nogi jeszcze mnie jako tako niosą i daję sobie radę ze schodami w tym zamku. Jeżeli mam wziąć udział w tej zabawie, zrobię to w tych samych warunkach, w jakich muszą działać pozostali – pogłaskała Amardę po policzku. – Raz jeszcze dziękuję, kochanie, ale chyba muszę otworzyć tę kopertę…
Jej drobne dłonie z pewnym wysiłkiem rozerwały pieczęć. Czytała przez chwilę, a później skinęła głową, jak gdyby potakując niewypowiedzianej myśli.
– Start! – powiedział Frank Tyler, znacznie ciszej niż wówczas, gdy wypuszczał jej poprzedników. Amanda podeszła do drzwi, otworzyła je i zamknęła za wychodzącą.
– Ciekawe… – powiedział pan Quarendon. Miałem przez chwilę wrażenie, że ona odgadnie wszystko bez najmniejszych problemów… jak gdyby rzeczywiście była nie z tego świata, albo miała zupełny kontakt z tamtym… Nie widzi się prawie takich absolutnie spokojnych i pogodnych twarzy.
– Kto jeszcze został? – zapytał Kedge i przesunął oczyma po obecnych – Rzeczywiście! Już tylko jedna osoba! Pan, panie doktorze!
Harcroft skinął głową.
– Wiem o tym. Powinienem się może nieco skupić? – próbował się uśmiechnąć, ale spoważniał.
Dorothy Ormsby mrugnęła ku Alexowi. Odpowiedział unosząc na ułamek sekundy rękę znad talerza. Oczywiście Dorothy wyłapywała takie malutkie spięcia: lekarz, nieco zagubiony pomiędzy ludźmi związanymi w rozmaity sposób ze zbrodnią, marzący może w duchu, żeby nie okazać się gorszym niż oni i pragnący dotrzeć tam, gdzie dotarło ich tylko kilkoro.
Mijały minuty. Joe zjadł szybko i wraz z Parkerem ruszył ku miejscu gdzie stał ekspres z kawą. Był trochę znużony. Wstał dziś o wiele wcześniej niż zwykle…
Usiadł z kawą pod oknem starając się usunąć z myśli obraz, który ciągle powracał: złoto-purpurowa kapa, a na niej…
Czas mijał. Drzwi otworzyły się i jak gdyby zawahały, gdyż pani Wardell nadal trzymała klamkę. Zrobiła krok ku przodowi, rozejrzała się niewidzącym spojrzeniem, a później powiedziała cicho i wyraźnie:
– Bóg się zlitował nad tobą, Ewo…
I osunęła się na dywan pokrywający kamienną posadzkę.