Rozdział 12

Will siedział sztywno, nie posiadając się ze zdumienia. Dzień pełen niespodzianek, stwierdził w duchu.

– Za rybałta? – powtórzył. – Mnie?

Halt spojrzał na niego spod ciemnych brwi.

– Za rybałta. Ciebie – potwierdził.

Will bezradnie zamachał rękoma, bo na chwilę zapomniał języka w gębie.

– Ale… – zaczął szybko. I szybko zamilkł.

– To idealne wcielenie – oznajmił Crowley. – Rybałci nieustannie podróżują. Wszędzie są ciepło przyjmowani, od zamków po najbardziej liche gospody. A na takim odludziu jak Norgate będziesz po dwakroć mile widziany. Lecz, co najważniejsze, ludzie rozmawiają z rybałtami. I rozmawiają przy nich – dodał znacząco.

Will wreszcie znalazł słowa, których szukał.

– Czy nie zapominasz wszelako o pewnym drobnym szczególe? – spytał. – Ja przecież nie jestem rybałtem. Nie potrafię opowiadać dowcipów. Nie potrafię wyczyniać magicznych sztuczek ani fikać koziołków. Skręciłbym kark, gdybym spróbował.

Halt skinął głową, przyznając wychowankowi rację.

– Nie wiesz, że istnieją rybałci różnego rodzaju? Napotkasz wśród nich też zwyczajnych minstreli.

– Halt mówił mi – wtrącił Crowley – że całkiem dobrze grasz na lutni.

Will spojrzał na Crowleya ze zmieszaniem.

– To mandola – powiedział. – Ma osiem strun, strojonych parami. Lutnia ma dziesięć strun, z których część to…

Urwał, dostrzegając kompletny brak zainteresowania w oczach obu starszych zwiadowców. Lutnia, mandola, wielki bęben, im było obojętne. O ile tylko ktoś grał na tym należycie.

Nagle zrobiło mu się ciepło na sercu, gdy dotarło do jego świadomości, co Crowley przed chwilą powiedział.

– Naprawdę sądzisz, że gram wystarczająco dobrze? – zapytał Halta.

Ilekroć Will ćwiczył grę na mandoli, jego mistrz nieodmiennie przybierał cierpiętniczą minę. Will czuł niemałą satysfakcję, słysząc, że Halt w gruncie rzeczy podziwia jego sprawność. Satysfakcja nie trwała jednak długo.

– A mnie za jedno – odparł Halt, wzruszając ramionami. – Jedno kocie miauczenie brzmi dla mnie zupełnie tak samo jak inne.

– Och – westchnął Will, któremu zrzedła mina. – Przypuszczalnie inni ludzie są bardziej wybredni w wychwytywaniu różnic. Nie dałoby się wejść w skórę kogoś innego? – zwrócił się do Crowleya.

Teraz z kolei komendant zwiadowców wzruszył ramionami.

– Czyją na przykład…? – spytał.

Will podumał przez chwilę, nim znalazł odpowiedź.

– Druciarza – zasugerował. Bądź co bądź, w opowieściach i legendach, które Murdal, nadworny gawędziarz barona Aralda, zwykł był recytować w Zamku Redmont, bohaterowie często przebierali się za druciarzy.

Halt parsknął pogardliwie.

– Druciarza? – zdziwił się Crowley.

– Tak – odpowiedział Will, zapalając się do pomysłu. – Podróżują z miejsca na miejsce. Ludzie z nimi rozmawiają i…

– Wszyscy traktują druciarzy jak drobnych złodziejaszków – dokończył za niego Crowley. – Przedzierzgnięcie się w kogoś, kto w każdym napotkanym człowieku natychmiast wzbudzi podejrzenia, nie wydaje mi się najlepszym pomysłem. Ludzie będą się przy tobie porządnie pilnować, spodziewając się, że spróbujesz podwędzić im sztućce.

– Złodziejaszków? – odparł Will, zbity z tropu. – Naprawdę?

– Druciarze są znani ze skłonności do kradzieży – potwierdził Halt. – Nigdy nie potrafiłem pojąć, dlaczego ten nudziarz i idiota Murdal stale się upierał, żeby jego postaci przebierały się za druciarzy. Sam nie zdołałbym wymyślić niczego głupszego.

– Och – westchnął Will, czując pustkę w głowie. Zawahał się. Po chwili znowu zapytał: – Czy naprawdę uważacie, że moja gra jest wystarczająco dobra? Uda mi się?

– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – powiedział Crowley. – Masz przy sobie lutnię. Posłuchajmy jakiejś melodii.

– To nie jest… – zaczął Will, ale dał spokój. Sięgnął do siodła, do którego wraz z innymi manatkami, przytroczył również futerał z mandolą. – Nieważne – mruknął.

Wydobył instrument z futerału, wyjął szylkretową kostkę spomiędzy strun. Spróbował zagrać. Tak jak się spodziewał, podskoki na grzbiecie jucznej chabety oraz nocny chłód całkowicie rozstroiły mandolę. Will dostroił instrument, wypróbował kolejny akord, z zadowoleniem pokiwał głową. Potem znowu zagrał akord, stwierdził, że skrajną strunę naciągnął odrobinę za mocno i poluzował naciąg. Lepiej, pomyślał.

– No, dalej. – Crowley zachęcił go ruchem dłoni. Will zagrał akord A-dur. I zawahał się. W głowie pustka. Nie potrafił sobie przypomnieć ani jednej melodii. Wypróbował D-dur, potem e-moll i b-moll, mając nadzieję, że kolejne dźwięki poddadzą mu jakiś muzyczny pomysł.

– Czy tej melodii towarzyszą jakieś słowa? – spytał przesadnie uprzejmy Halt.

Will odwrócił się do mistrza.

– Nie znajduję chwilowo w głowie żadnej pieśni – powiedział. – Wszystko mi uciekło.

– Napytasz sobie biedy, jeżeli zdarzy ci się to samo w jakiejś zaplutej karczmie – rzekł Halt.

Will rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie cokolwiek. Byle co.

– Może „Stary Joe Smoke"? – podsunął radośnie Crowley.

Halt raptownie odwrócił głowę, łypiąc podejrzliwie w kierunku Mistrza Korpusu Zwiadowców.

– „Stary Joe Smoke"? – spytał Will. Oczywiście, dowódca wybrał właśnie tę piosenkę, którą młodzian zmienił w parodię na temat Halta. Zastanowił się, czy Crowley o tym wie. Mina zwiadowcy sprawiała wszelako wrażenie najniewinniejszej w świecie.

Crowley przytaknął. Zaśmiał się na zachętę, nie zważając na piorunujące spojrzenie starego przyjaciela.

– To moja ulubiona piosenka – oznajmił Crowley. – Za młodu zwykłem do niej tańczyć. – Powtórzył zachęcający gest.

Will, chcąc nie chcąc, pociągnął na mandoli wstęp, stopniowo zwiększając tempo. Grał z coraz większą wprawą, wiedział jednak, że musi bezustannie zważać, by używać tekstu oryginalnego, nie wersji humorystycznej. Odrzucił lęki, zaczął śpiewać:

Stary Joe Smoke to przyjaciel mój, co mieszka na wyżynie.

Stary Joe Smoke nigdy nie kąpie się, i mówi, że prędzej zginie.

Bywaj zdrów, stary Joe Smoke,

Bywaj mi, bywaj zdrów.

Bywaj zdrów, stary Joe Smoke,

I w drogę ruszaj znów.

Crowley uderzał dłonią w kolano, wystukując rytm. Uśmiechał się i kiwał w rytm melodii.

– Chłopak jest dobry! – zwrócił się do Halta.

Will, ośmielony pochwałą, kontynuował. Zagrał złożony motyw, składający się z szesnastu nut jako interludium, po czym zaśpiewał kolejną zwrotkę.

Stary Joe Smoke przegrał zakład raz, i zimowy płaszcz postradał.

W zimie Joe'emu ciepło jest, bo sypia pośród koziego stada.

Bywaj zdrów, stary Joe Smoke,

Bywaj mi, bywaj zdrów.

Bywaj zdrów, stary Joe Smoke,

I w drogę ruszaj znów.

Rozśpiewał się już na dobre, ponownie zagrał przerywnik, tym razem próbując ambitniejszego motywu. Palce zadrżały mu co prawda na trzecim progu, ale zręcznie, zatuszował pomyłkę. Rozpoczął trzecią zwrotkę:

Halt Siwobrody wśród kóz ma swój dom, tak ludzie powiadają.

Od lat nie zmieniał skarpet on, lecz kozy nie narzekają.

Bywaj zdrów, Halcie Siwobrody,

Bywaj mi, bywaj zdrów…

I umilkł. Bo nagle uświadomił sobie, co właśnie zaśpiewał. Oto mimowolnie, zajęty olśniewającą prezentacją własnej biegłości w grze na mandoli, powrócił do parodystycznej wersji. Crowley przechylił głowę na bok, marszcząc brwi w udawanym zaciekawieniu.

– Pasjonujący tekst – powiedział. – Zdaje się, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej akurat wersji.

Zakrył usta dłonią, jego łopatki zaczęły się trząść.

– Bardzo zabawne, Crowley – Halt syczał poirytowanym tonem. Mistrz Korpusu Zwiadowców wydawał z siebie dziwne, stłumione odgłosy. Z pochyloną głową i jeszcze bardziej trzęsącymi się barkami. Will spoglądał na Halta z przerażeniem.

– Halt… Przepraszam… Nie chciałem…

Crowley w końcu zaprzestał daremnych zmagań z samym sobą i ryknął niepohamowanym śmiechem. Will bezradnie zamachał do Halta. Jego mistrz w odruchu rezygnacji wzruszył ramionami, a później wściekle łypnął na Crowleya. Pochylił się i dał dowódcy Korpusu bolesnego kuksańca w żebra.

– To wcale nie jest zabawne! – warknął.

Crowley złapał się za bolący bok i wycelował palcem w Halta.

– Ależ jest! Jest! Powinieneś zobaczyć swoją minę! – wysapał. Potem zwrócił się do Willa, mówiąc: – Dalej! Jest więcej zwrotek?

Will się zawahał. Halt piorunował wzrokiem Crowleya, a Will – chociaż był już pełnoprawnym zwiadowcą, noszącym srebrny liść dębu i, formalnie rzecz biorąc, dorównującym rangą Haltowi – wiedział, że nierozsądnie byłoby narażać się jeszcze bardziej. Bardzo nierozsądnie.

– Myślę, że usłyszeliśmy dosyć, żeby wydać osąd – fuknął Halt. Odwrócił się w stronę trzech małych namiotów, które wcześniej rozbili. Blask bijący od ogniska sprawił, że namiociki znalazły się na skraju świetlnego kręgu. Halt zawołał nieco głośniej: – Co o tym sądzisz, Berrigan?

Zza namiotów dobiegł szelest. Ktoś tam pomału wyłonił się z zarośli i podszedł do ogniska. Kuśtykał. Pies, dotąd leżący za plecami Willa, zjeżył grzbiet, powarkując z cicha. Will uspokoił owczarka ruchem ręki. Zwierzę posłusznie zaległo na trawie.

Jeszcze nim Will dostrzegł sześciostrunną gitarę, którą mężczyzna trzymał w ręku, rozpoznał utykanie. Wcześniej już kilkakrotnie widywał Berrigana. Zazwyczaj podczas dorocznych zlotów zwiadowców kuternoga zabawiał śpiewem zgromadzonych członków Korpusu. Berrigan niegdyś sam nosił srebrny dębowy liść, ale został zmuszony do rezygnacji z czynnej służby po utracie nogi w zażartej bitwie podczas któregoś najazdu Skandian. Od tamtej pory zarabiał na chleb jako minstrel, prezentując niemały talent jako muzyk oraz pieśniarz. Will podejrzewał, że od czasu do czasu korzystano z jego usług również przy zbieraniu tajnych informacji dla potrzeb Korpusu.

Teraz dotarło do Willa, że dawny zwiadowca przysłuchiwał się, by ocenić jego grę. Berrigan, uśmiechnąwszy się do Willa, rozsiadł się przy ognisku. Drewniana noga, nieco utrudniła siadanie.

– Witaj, Willu – odezwał się. Pokiwał głową, następnie spojrzał na mandolę, spoczywającą teraz na kolanach młodzieńca. – Nieźle. Całkiem nieźle.

Minstrel miał szczupłą twarz o wydatnych kościach policzkowych i wielki, orli nos. Jednak najbardziej wyróżniały się w twarzy Berrigana jasnoniebieskie oczy oraz szeroki, przyjazny uśmiech. Długie, brązowe włosy, jak przystało w jego profesji, opadały na ramiona. Przywdziewał typowy strój rybałta, opończę upstrzoną rozmieszczonymi przypadkowo jaskrawymi plamami. Wzory zdawały się migotać, gdy muzykant się poruszał. Will wiedział, że każdy rybałt ma swój własny, wyróżniający go, zestaw barw i plam. Teraz obejrzał sobie dokładnie wzór na opończy Berrigana. Przypominał on układ maskowania, charakterystyczny dla okryć noszonych przez wszystkich zwiadowców – chociaż kolory prezentowały się bardziej żywo niż bure brązy, szarości oraz zielenie na typowej pelerynie zwiadowcy.

– Berrigan. Miło cię widzieć – powiedział. Po chwili uderzyła go pewna myśl. Zwrócił się do Crowleya z pytaniem: – Crowley, czy nie byłoby rozsądniej, gdyby Berrigan podjął się tej misji? Bądź co bądź, jest zawodowym minstrelem, a wszyscy wiemy, że nadal od czasu do czasu współpracuje z Korpusem.

Trzej pozostali wymienili spojrzenia.

– Och, wszyscy to wiemy, naprawdę? – spytał Crowley.

Will nieśmiało wzruszył ramionami.

– Hmm, właściwie nie mam pewności. Ale czyż się mylę?

Przez krótką chwilę panowało niezręczne milczenie. Jednak Berrigan rozładował napiętą atmosferę, przytakując z pogodnym uśmiechem:

– Masz słuszność, Willu. W dalszym ciągu, kiedy mnie poproszą, wykonuję pewne zadania dla Korpusu. Lecz do tej akurat misji nie dorastam mniej więcej o stopę.

– Ale ty jesteś o wiele wyższy ode mnie… – Will zaczął tłumaczyć. Nagle uświadomił sobie, że Berrigan znacząco spogląda na wyciągniętą przed nim drewnianą protezę. Urwał, zakłopotany. – Och, miałeś na myśli swoją… – Nie potrafił tego wykrztusić. Wydawało mu się, że popełniłby jakąś rażącą nieuprzejmość. Berrigan tylko rozciągnął wargi w jeszcze szerszym uśmiechu.

– Moją drewnianą nogę, Willu. Wszystko w porządku. Zdążyłem się już do niej przyzwyczaić. Nie warto udawać, że ona nie istnieje. Z tego, co wiem od Crowleya na temat zadania, trzeba tu kogoś, kto umie działać szybko jak strzała. Obawiam się, że mnie to już nie dotyczy.

Crowley odchrząknął. Cieszył się, że niezręczny moment już minął.

– Berrigan potrafi wszakże zawyrokować, czy nadasz się na minstrela. Twoja opinia, Berrigan?

Berrigan przechylił głowę. Zastanawiał się przez chwilę, po czym odparł:

– Jest całkiem dobry. Głos miły, nieźle gra. Umiejętności starczy mu z pewnością na potrzeby dalekich odludzi i na występy w wiejskich gospodach. Nie ryzykowałbym natomiast popisów przed dworską publicznością królewskiego Zamku Araluen. – Uśmiechnął się porozumiewawczo do Willa, nie chcąc go peszyć. Młody zwiadowca zrewanżował się uśmiechem. Zadowalała go ocena. Lecz Berrigan wciąż jeszcze nie skończył.

– Jedno, co go zdradza, to brak przygotowania. Zawsze widoczny u amatorów.

Crowley zmarszczył brew.

– Że niby co? Mówisz przecież, że dostatecznie dobrze gra i śpiewa. Jakiego jeszcze przygotowania mu potrzeba?

Berrigan nie odpowiedział wprost, natomiast zwrócił się do Willa.

– Zagraj coś jeszcze, Willu. Sam wybierz melodię. Byle prędko – zaproponował.

Will uniósł mandolę i…

I znowu pustka. Berrigan zamachał obiema rękoma.

– Właśnie tu cię mam – powiedział. – Amatorowi zawsze odbiera głos, gdy słuchacze proszą o bis. – Odwrócił się do Willa. – Znasz „Jenny z Doliny", „Przy kołowrotku", „Młyn w Cobbington" albo „Nad strumieniami południa"?

Pospiesznie, jeden za drugim, rzucał tytuły piosenek. Will ponuro potakiwał przy każdym. Berrigan uśmiechnął się, wzruszył ramionami.

– Każda z nich się nada – powiedział. – Sztuka nie na tym polega, żeby je znać. Sztuką jest stale pamiętać, że się je zna. Ale nad tym możemy popracować.

Will spojrzał na Halta. Dawny nauczyciel wskazał na rybałta.

– Berrigan wyrusza z tobą. Będzie ci towarzyszył przez jakiś czas. Odbędziesz szkolenie w drodze – wyjaśnił.

Will uśmiechnął się do wysokiego minstrela. Zaczynał coraz bardziej oswajać się z pomysłem. Już nie czuł się tak, jakby ciśnięto go na głęboką wodę i kazano uczyć się pływać bez żadnego przygotowania.

– Nic nie stoi na przeszkodzie, byście zaczęli od razu. – Crowley ponownie napełnił swój kubek aromatycznym napojem. Oparł się wygodnie o zwalony pień. – Z przyjemnością posłuchamy was obu.

Berrigan spojrzał na Willa pytająco.

– „Lasy dalekich krain" – odpowiedział Will bez wahania.

Berrigan przytaknął. Uśmiechnął się.

– Prędko się uczy – odezwał się do Halta, który przyznał mu rację ledwie widocznym skłonieniem głowy.

Obaj zaczęli grać wstęp do uroczej starej pieśni, sławiącej czar powrotu do domu. Nagle Berrigan przerwał. Zmarszczył czoło, popatrzył na mandolę Willa.

– Struna A troszkę ci nie stroi – oznajmił.

– Wiedziałem – Halt poinformował Crowleya wszystkowiedzącym tonem.

Загрузка...