Will nie miał pojęcia, że dowódcy Korpusu zdecydowali się wysłać pomoc. Gołąb, który zaniósł raport, jako jedyny wyuczył się trasy między lennem Norgate i Zamkiem Araluen. Tylko ten ptak więc zdołałby przynieść odpowiedź. Lecz potrzebował co najmniej trzech lub czterech dni, by nabrać sił niezbędnych do kolejnego przelotu. Wtedy, oczywiście, powróciłby do ostatniego miejsca pobytu, trafiłby zatem do człowieka pracującego dla Alyss w okolicy Macindaw. Dopóki Will by się z tym człowiekiem nie skontaktował, nawet by nie wiedział, że pomoc jest w drodze.
Gdyby jednak wiedział, mógłby się poczuć nieco pewniej. Horace, służący równie długo w Korpusie Rycerskim, jak Will w Korpusie Zwiadowców, po wielokroć dowiódł, ile jest wart. Jako czeladnik okazał się nadzwyczaj utalentowanym wojownikiem, urodzonym rycerzem, co przyznawali nauczyciele. Pokonał w pojedynku buntowniczego wodza Morgaratha, później nadzwyczajnie zasłużył się w wojnie z konną armią Temudżeinów. I więcej jeszcze. Budził grozę jako szermierz. Zaskarbił sobie sławę niepokonanego rębajły dzięki talentowi wykazanemu w dawnym pojedynku. Cała Gallia imię Rycerza Dębowego Liścia wypowiadała z podziwem. Położył zasługi tak wielkie, że król Duncan nie wahał się oficjalnie pasować go na rycerza, choć Horace odbył zaledwie połowę szkolenia rycerskiego.
Owego pogodnego zimowego poranka wieść, że Horace wyruszył w drogę, mogłaby z pewnością złagodzić niepokój, jaki wciąż nękał Willa. Nadal rozmyślał o tym, co usłyszał w kwaterze zbrojnych. Zamierzał spotkać się pod jakimś wiarygodnym pretekstem z Alyss, by wszystko z nią dokładnie omówić. Rozważał nawet, czy nie poszukać wsparcia u sir Kerena. Skoro młody dowódca garnizonu wyraźnie nie był w najlepszych stosunkach ze swoim kuzynem oraz utrzymywał pozostający tylko na własne rozkazy oddział, mógłby okazać się cennym sprzymierzeńcem. Jednak, nim Will zdecydowałby się na tak radykalny krok, musiał go najpierw przedyskutować z Alyss.
Pilnie też pragnął ustalić, kiedy wspólnie wezmą się do dalszych poszukiwań tajemniczego Malkallama. On to bowiem musiał stać za sztuczkami świetlnymi, on musiał wywoływać wizje, on również usiłował zniechęcić ciekawskich, powstrzymując każdego przed zaglądaniem do Lasu Grimsdell. Lecz Will wiedział, że zanim zdecyduje się na jakiś krok, powinien wymyślić sposób, żeby Alyss po niego posłała. Jako minstrel niskiego stanu nie mógł wkroczyć do komnat damy bez uprzedniego zaproszenia.
Tymczasem ruszył do stajni, żeby sprawdzić, czy Wyrwij znajduje się pod dobrą opieką. Zabrał ze sobą z wieży sukę, gdyż zaczynała się wiercić niecierpliwie w czterech ścianach nieco zagraconego pokoju Willa. Niech dotrzymuje towarzystwa konikowi, postanowił. Zostawił je razem, a oba zwierzaki wydawały się zadowolone z odmiany. Wyrwij przybrał wobec psa postawę nacechowaną lekkim rozbawieniem, połączonym z poczuciem wyższości, podczas gdy pies zaakceptował kudłatego konika zwiadowcy jako zastępcę samego Willa. Zwiadowca wiedział, że suka się nie oddali, w pobliżu zaś czekało ją mnóstwo pasjonujących woni, odgłosów oraz zakamarków, więc w zamkowych stajniach nie groziła jej nuda.
Całe szczęście, że zostawił tam sukę. Kiedy bowiem przechodził przez dziedziniec, ujrzał znajomo wyglądającego mężczyznę, który właśnie mijał bramę, maszerując w stronę stołpu. Wysoki, ciemnowłosy, ciemnobrody. Z oddali Will nie potrafiłby dostrzec rysów. Jednak mężczyzna poruszał się w sposób, który Willowi nie był obcy. Wyglądał bardzo znajomo. Młody zwiadowca spostrzegł włócznię w prawej ręce przybysza. Choć niewątpliwie bardzo ciężka, nowo przybyły niósł ją niczym piórko. Will, pomyślawszy chwilę, wreszcie skojarzył. Znał tego człowieka.
John Buttle. Przekazał go załodze skandyjskiego okrętu w dalekim lennie Seacliff.
– Co on, do diabła, tu robi? – Will mruknął sam do siebie. Odwrócił się pospiesznie i uklęknął na jedno kolano, udając, że zawiązuje rzemyk przy bucie. Na szczęście Buttle nie patrzył w stronę zwiadowcy. Wszedł do stołpu. Will się wyprostował, rozmyślając gorączkowo. Buttle wciąż jeszcze powinien był bezpiecznie zimować na Skorghijl wraz z załogą morskich wilków, setki kilometrów na północny wschód, daleko stąd. Jednak pojawienie się zbira tutaj stwarzało prawdziwy problem. Skoro on podsłuchał rozmowę między Willem i Alyss w Seacliff, oraz skoro wiedział, że…
Will zastygł. Alyss! Buttle ją spotka, a wtedy z łatwością rozpozna łączniczkę. Oczywiście, Will przekonywał sam siebie, wyszukane uczesanie i takiż strój zmieniły Alyss w wysoko urodzoną damę. Kiedy Buttle śledził ją w Seacliff, nosiła prostą, choć elegancką szatę kurierki, a włosy miała rozpuszczone. Lecz nikt nie zdołałby zapomnieć wyjątkowej figury Alyss. Jeśli tylko starczy mu czasu, rozpozna dziewczynę. A gdyby do tego doszło, zorientuje się natychmiast, że nie ma do czynienia z trzpiotowatą lady Gwendolyn, tylko z wyszkoloną kurierką Służby Dyplomatycznej.
Willa raczej nie rozpozna. Nie spodziewa się go w jaskrawym, krzykliwym odzieniu minstrela. Buttle wiedział, że Will należy do Korpusu Zwiadowców, oczekiwałby więc kogoś noszącego prosty strój o przygaszonych barwach. Jak nauczał Halt, ludzie często widzą to, co zamierzają zobaczyć. Zresztą, uprzednio walczyli w cieniu drzew, a tam światło nie było najlepsze. Rozpoznawszy wszakże Alyss, szybko skojarzyłby jej wizytę w zamku z obecnością innego obcego.
Pierwszy krok Willa wydawał się zatem oczywisty. Musiał natychmiast ostrzec Alyss. Będzie zmuszona trzymać się na uboczu, dopóki jakoś nie uporają się z nową przeszkodą.
Ruszył w stronę wejścia do stołpu. Ale się zawahał. Buttle wszedł tam przed chwilą, Will nie miał pojęcia, gdzie może teraz przebywać. Może jest tuż przy wejściu, w wielkiej sali. A może gdzieś się oddalił. Zwiadowca rozejrzał się dokoła, szukając innego sposobu dostania się do środka. Wiedział, że kucharze wychodzą drzwiami prowadzącymi na tyły dziedzińca. Postanowił przejść tamtędy.
Nim zdążył choćby drgnąć, na jego ramieniu spoczęła czyjaś ciężka dłoń.
Will odwrócił się i stwierdził, że spogląda prosto w srogą twarz starszego sierżanta. Dwaj inni zbrojni z garnizonu czekali nieopodal, dłonie zaciskali na głowniach mieczy. Z przyjaznej atmosfery poprzedniego wieczora nie pozostał nawet ślad. Trzem zbrojnym nie było do żartów.
– Stój, minstrelu – odezwał się starszy sierżant. – Lord Orman pragnie zamienić z tobą słówko.
Will ocenił sytuację. Starszy sierżant, poruszał się wolno. Pozostali dwaj to zwykli zbrojni, ich sprawność w fechtunku zapewne nie stała na zbyt wysokim poziomie.
Will niewątpliwie poradziłby sobie co najmniej z dwoma, nim zdążyliby sięgnąć po broń. Jednak nadal pozostałby jeden, ten zaś zdążyłby podnieść alarm. Brama i most zwodzony znajdowały się trzydzieści metrów dalej, obsadzone przez kolejnych trzech lub czterech zbrojnych. Will nigdy nie wydostałby się z zamku, gdyby teraz spróbował stawiać opór. Jedyne, co mógł zrobić, to użyć podstępu. W ciągu mniej niż pół sekundy wiedział, co powinien czynić.
– W porządku, panie sierżancie – odparł, uśmiechając się. – Złożę mu wizytę, gdy tylko dokończę to, co mam akurat do zrobienia.
Dłoń przytrzymująca ramię zwiadowcy ani drgnęła.
– Teraz – powiedział stanowczym tonem sierżant.
Will poniechał sprzeciwu.
– Oczywiście, skoro ma być teraz, niech będzie teraz – odpowiedział. – Prowadź.
Pokazał żołnierzowi, by ruszał przodem. Doświadczony wojak ani drgnął. W jego oczach nie było ni krzty rozbawienia.
– Ty pierwszy, minstrelu – warknął.
Will miał nadzieję, że drgnięcie jego ramion wyglądało na gest obojętności. Pierwszy ruszył przez dziedziniec. Trzej zbrojni zajęli miejsca wokół – starszy sierżant z tyłu, pozostali dwaj po bokach. Ciężkie buciory tupotały na bruku, gdy zbliżali się do wejścia.
Will odmówił w duchu bezgłośną modlitwę, błagał by po drodze nie natknęli się na wychodzącego z zamku Buttle'a. Ktoś ostentacyjnie prowadzony przez uzbrojonych żołnierzy z pewnością przyciągnąłby uwagę. Gdyby Buttle przypatrzył się uważniej, mógłby go rozpoznać, niezależnie od stroju minstrela.
Weszli. Na szczęście po dawnym więźniu Willa ślad zaginął. Starszy sierżant dźgnął więźnia twardym, tępo zakończonym przedmiotem. Will zdał sobie sprawę, że tamten wyciągnął ciężką pałę, którą nosił za pasem.
Skierowali się ku schodom prowadzącym do pokojów Ormana.
Wedle zwyczaju, schody skręcały w prawo, tak by napastnik mieczem torujący sobie drogę w górę musiał odsłonić całe ciało, by posłużyć się bronią, podczas gdy obrońca, znajdujący się wyżej mógł zadawać ciosy, odsłaniając tylko prawą rękę i bok. Kiedy wspinali się w górę, Will słyszał, jak za jego plecami starszy sierżant, zaczyna ciężko sapać, zaś dwaj mężczyźni, pilnujący go po bokach, zostają na wąskich schodach w tyle. Will uzmysłowił sobie, że tutaj umknąłby im z łatwością. Jednak pozostawało w mocy pytanie, dokąd się później uda? Raz jeszcze postanowił grać na zwłokę, wypatrując lepszej okazji. Wiedział, że gdyby spróbował ucieczki, wszelkie pozory niewinności wzięłyby w łeb. Postanowił zaczekać, aż szanse wzrosną. Tutaj, w samym sercu zamku Ormana, w asyście zbrojnych, na schodach wiodących w górę, bez odwrotu, sytuacja nie wyglądała zbyt różowo.
Dotarli do komnat na czwartym piętrze. Will zawahał się przy drzwiach do przedpokoju lorda, ale pała ponownie wbiła mu się w plecy.
– Naprzód! – nakazał ponury głos starszego sierżanta.
Nie mając innego wyboru, Will uczynił, co mu kazano.
Xander siedział przy swoim biurku w poczekalni. Podniósł wzrok, kiedy wkroczyli bez pukania. Nawet jeśli widok minstrela prowadzonego przez trzech zbrojnych zaskoczył łysą wiewiórkę, sekretarz zachował kamienny spokój. Uniósł rękę, dając znak, żeby stanęli, po czym wysunął się zza zasypanego papierami stołu i otworzył drzwi do gabinetu. Will usłyszał jego spokojny głos.
– Żołnierze przyprowadzili Bartona, wasza dostojność – poinformował.
Z wnętrza pokoju dobiegło niewyraźne mruknięcie. Xander ukłonił się prędko, natychmiast wyszedł, dając znak starszemu sierżantowi oraz Willowi.
Pała znowu dźgnęła Willa w plecy. Irytujący nawyk. Willa ogarnęła pokusa, by odebrać oręż starszemu sierżantowi, a następnie samemu dźgnąć go raz i drugi. Jednak stłumił chętkę. Prawdę mówiąc, był ciekaw, czego Orman od niego chce. Zresztą, jeśli lord nie zamierzał wzywać więcej strażników, Will był spokojny, bo wiedział, że w każdej chwili zdoła uciec.
Orman siedział za biurkiem. Will zauważył, że księgi poświęcone magii wciąż znajdowały się wśród papierów. Jedna z nich otwarta była na stronicy zaznaczonej skórzaną zakładką. Orman, ubrany w charakterystyczną dlań ciemną szatę, zdawał się schylać nad wielkim, drewnianym fotelem, jak gdyby coś go bolało. Poruszył się niezdarnie, gdy dawał Xanderowi znak ręką, żeby wyszedł. A kiedy się wreszcie odezwał, głos lorda potwierdził pierwsze wrażenie. Wypowiadał słowa z trudnością, oddychał ciężko, z przerwami.
– Dobrze się spisałeś, starszy sierżancie. Sprawiał jakieś kłopoty?
– Żadnych, panie. Szedł zupełnie spokojnie – oznajmił żołnierz.
Orman powoli skinął głową.
– Dobrze. Dobrze – mruknął sam do siebie.
Nastała chwila milczenia, gdy z trudem łapał oddech. Wreszcie pstryknął palcami na starszego sierżanta.
– Świetnie. Możesz nas zostawić. Czekaj na zewnątrz, proszę.
Stary wojak zawahał się.
– Wasza dostojność jest pewny? – spytał z wahaniem. – Więzień może próbować… – Urwał w pół zdania. Nie wyobrażał sobie, co Will mógłby właściwie zrobić. W rzeczy samej, nie orientował się nawet, czy Will faktycznie został uwięziony. Rozkazano mu wziąć ze sobą dwóch ludzi, natychmiast sprowadzić minstrela, więc sierżant założył, że szykują się kłopoty. Teraz, kiedy Orman go odprawił, zaczął się zastanawiać, czy nie chodzi po prostu o towarzyskie spotkanie, i przypomniał sobie z niepokojem, jak przez całą drogę po schodach dźgał Willa pałą.
– W porządku. Wyjdź. – Orman z trudem szeptał, ale w jego głosie słychać było wielkie rozdrażnienie.
Will pomyślał, że z całą pewnością lorda nieźle łupie ból. Zbrojny stanął na baczność, po czym rozległ się tupot buciorów, gdy maszerował w stronę drzwi. Tam sierżant zatrzymał się, wciąż niepewny, co dalej robić.
– Poczekam na zewnątrz, wasza dostojność – bąknął, po czym dodał: -…z moimi ludźmi.
– Tak. Tak. Uczyń tak, skoro chcesz – odpowiedział Orman.
Drzwi zamknęły się, starszy sierżant wyszedł. Orman wstał chwiejnie, wyraźnie oszczędzając lewą stronę ciała. Will dostrzegł, że lewą rękę przyciska do boku, jakby dokuczały mu połamane żebra. Skrzywił się, gdy obchodził stół. A potem stanął przed Willem. Z trudem łapał oddech. Pokonanie nawet tak krótkiego dystansu okazało się dla niego niesłychanym wysiłkiem. Will ruszył w stronę dostojnika.
– Lordzie Ormanie, wszystko w porządku? – zapytał, ale tamten tylko uniósł dłoń, przerywając minstrelowi.
– Nie. Jak sam widzisz, nie. Jednak niewiele możesz na to poradzić.
– Jesteś ranny? – spytał Will. – Posłać po uzdrowiciela?
Orman pokręcił głową, z jego ust dobiegł chrapliwy śmiech.
– Wątpię, by którykolwiek z uzdrowicieli w tym zamku zdołał poradzić sobie z moimi dolegliwościami – jęknął. – Nie. Potrzebna mi pomoc innego rodzaju. – Przerwał. Jego oczy wpijały się w Willa. Zapłonęły niczym węgle, gdy dodał: – Potrzebna mi taka pomoc, jakiej udzielić mi może tylko zwiadowca.