Alyss przebiegła wzrokiem po wąskiej ścieżce wyciętej wśród drzew.
– Pamiętasz, w którą stronę płynęło światło? – spytała.
Will, spodziewając się tego pytania, już kiwał głową.
– Nie mam absolutnej pewności – stwierdził – ale według mnie poruszało się właśnie wzdłuż tej ścieżki.
Alyss wskazała na ziemię.
– Nie jestem tropicielem – mruknęła. – Podobno zwiadowcy na tym się znają. Dostrzegasz tu jakieś ślady? Ktoś może tędy niedawno przechodził?
Will przyklęknął na jedno kolano, wpatrywał się w poszycie. Po chwili zmarszczył brwi.
– Niewykluczone – odpowiedział. – Trudno orzec. Widzę jakiś zatarty ślad. Jednak na szlaku można się spodziewać śladów, czyż nie?
– Owszem, choć nie zawsze ślad wskazuje, iż ktoś latał tam i z powrotem z latarnią. – Will w głosie łączniczki wyczuwał nutkę rozczarowania.
Przytaknął. Potem zastanowił się jeszcze raz. Przypominały mu się pierwsze lekcje u Halta. Zadarł głowę. Omiatał spojrzeniem korony drzew. „Na zawsze zapamiętaj, że trzeba sprawdzać dokładnie wszystko, co zdołasz zauważyć ponad czołem", podszeptywał mu w duchu mistrz. „Większość tropicieli pomija sprawdzanie tego, co ich przewyższa. Ten akurat kierunek poszukiwań mało komu przychodzi na myśl".
Oczy Willa zwęziły się, gdy zauważył między drzewami coś, czego tam nie powinno być. Alyss, widząc zmienioną twarz zwiadowcy, także popatrzyła w górę.
– Co dostrzegłeś? – spytała.
Will ruszył w stronę potężnego drzewa, wypatrywał na nim chwytów dla dłoni oraz stóp. Znalazł.
– Pędy – odpowiedział. I wyjaśnił: – Pędy często zwisają z wyższych partii drzew. Tyle że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się napotkać pędów, które by rosły prostopadle do pnia.
Wspinaczkę miał we krwi, więc wspiął się na drzewo w mgnieniu oka. Alyss odnosiła wrażenie, że sunie w górę po całkiem gładkiej powierzchni. Cztery metry nad ziemią zastygł. Alyss stwierdziła, iż jej przyjaciel przypatruje się zielonemu pnączu, które rosło wzdłuż jednej z dłuższych gałęzi, następnie zaś przewieszało się w kierunku sąsiedniego drzewa, kołysząc się między obydwoma.
– Znalazłem sznur – zawołał do niej z góry. – Ufarbowany na zielono, ma wyglądać jak pnącze, ale to na pewno sznur. – Usatysfakcjonowany, przytaknął własnym słowom, po czym, bez żadnego wysiłku, zsunął się na ziemię. Po chwili znów stał obok Alyss.
– Nie ma potrzeby, by ktoś biegał tam i z powrotem ze światłem – powiedział. – Można je zawiesić na sznurze i używając bloczka, przeciągać w dowolną stronę.
Alyss czule tarmosiła futro na głowie owczarka.
– Twoja młoda dama wywęszyła, a może nawet usłyszała kogoś, kto wprawiał sznur w ruch. Właśnie dlatego warczała. Idę o zakład, że gdybyśmy dobrze poszukali, znaleźlibyśmy więcej ścieżek takich jak ta i więcej pnączy rosnących poziomo.
– To ciągle jeszcze nie rozstrzyga problemu Nocnego Wojownika – wskazał Will, lecz Alyss tylko zachichotała.
– Zapewne. Z jednym wszelako zastrzeżeniem. Skoro straszliwy Nocny Wojownik istnieje naprawdę, dlaczego właściwie musi posługiwać się banalnymi sztuczkami ze światłem? Prawdopodobnie duch wywołany został przy pomocy kolejnej sztuczki. Takiej, która wymaga wprawy w stosowaniu efektów świetlnych. Ludzki tłum do tego zbędny. Jeśli mam wnioskować po psiej reakcji, nie sądzę, aby przedwczoraj w nocy ktoś się tu kręcił. Teraz pokaż mi, dokładnie, miejsce, z którego zobaczyłeś ducha.
Wrócili na główny szlak, gdzie Wyrwij czekał na nich spokojnie. Konik spojrzał z zainteresowaniem, jakby zastanawiał się, co go ominęło. Will sięgnął po zwinięty, umieszczony za siodłem koc, odwiązał, zaczął manipulować przy siodle. Alyss przyglądała się z ciekawością, jak Will wysuwa i dopasowuje do siebie części łuku refleksyjnego. Kiedy skończył, kilkoma zręcznymi ruchami założył cięciwę na łęczysko. Potem wypróbował naciąg. Wreszcie spojrzał na Alyss z niezwykle zadowoloną miną.
– Uff, czuję się o niebo lepiej – sapnął, nakładając strzałę na cięciwę. – Skoro mamy ruszać na poszukiwanie tego przeklętego Nocnego Wojownika, wolę w rękach trzymać łuk.
Ruszył przodem. Prowadził. Przemierzywszy wspólnie nocny szlak Willa, dotarli nad brzeg jeziorka. Także w świetle dnia prezentowało się złowieszczo. Przeciwległy brzeg zasnuwały welony falujących mgieł. Wodna toń, gładka, nieprzenikniona, przypominała czarny marmur. Bąbelki unosiły się ku powierzchni i pękały, jakby dawały znak, że w głębinie czają się dziwaczne stwory.
– Jesteśmy – oznajmił Will. – Stoimy najbliżej miejsca, które pamiętam. A postać wyrosła, o tam… – Patrzył teraz w stronę drugiego brzegu jeziora.
Alyss skierowała uważne spojrzenie w kierunku, który jej wskazał, następnie powiodła wzrokiem wzdłuż brzegu. Badała oczami odcinek, na którym ścieżka biegła tuż przy wodzie. W jednym miejscu wchodziła na mały cypel, porośnięty drzewami i krzewami.
– Popatrzmy sobie na cypelek – zaproponowała.
Will poszedł za nią, coraz bardziej zaciekawiony.
– Co ci chodzi po głowie? – spytał. Było dlań jasne, że Alyss stworzyła jakąś teorię, a teraz ją sprawdza. Łączniczka milczała i uniosła dłoń, by powstrzymać go od zadawania pytań.
– Rozpatruję możliwości, nic więcej – rzuciła wymijająco. Jej oczy badawczo wpatrywały się w grunt przed nimi oraz prześlizgiwały wzdłuż obu poboczy ścieżki.
– Ty sobie poradzisz lepiej niż ja – stwierdziła w końcu.
– Spróbuj wytropić jakiś wyłysiały skrawek ziemi.
Will usłuchał. Omiatał grunt wyćwiczonym wzrokiem tropiciela, miejsce przy miejscu. Dostrzegł jakiś nikły ślad, który mógłby wskazywać, iż ktoś kręcił się tu przed nimi. Wcale nie da się wykluczyć, że dwie noce temu, pomyślał Will.
– Czy trzeba zwracać uwagę na coś szczególnego? – spytał, przeszukując systematycznie powierzchnię cypelka.
– Szukaj śladów spalenizny – poinformowała Alyss. W tym samym momencie Will zauważył wielką plamę. Zdziwiło go jeszcze bardziej, że trawa wokół plamy jest zniszczona i sucha, całkowicie niezgodnie z naturą podmokłego, jak cały las przy jeziorze, miejsca.
– Tutaj – wskazał.
Alyss przyklęknęła i po chwili rozcierała w palcach wysuszoną, kruszącą się trawę. Mruknęła do siebie z zadowoleniem.
– No dobrze – odezwał się Will. – Prosiłaś, bym znalazł wypaloną trawę, więc ją znalazłem. Teraz ja poproszę o wnioski.
– Pamiętasz pokazy latarni magicznej? – spytała. Gdy oboje byli jeszcze dziećmi, często oglądali w sierocińcu Zamku Redmont występy wędrownego sztukmistrza. Wykorzystując światło świecy, sztukmistrz przenosił na ścianę pokoju cienie rzucane przez różne wycinanki, takie jak gwiazdy, półksiężyce, czarownice i ich koty. – Zgaduję – ciągnęła – że twój Nocny Wojownik powstał na tej samej zasadzie.
– Przecież on był ogromny! – zaprotestował Will. – Wznosił się nade mną, lecz wyrósł z wody nie bliżej niż jakieś trzydzieści lub czterdzieści metrów od miejsca, gdzie teraz stoimy. Trzeba by potężnego źródła światła, żeby uzyskać tak niezwykły efekt. Alyss przytaknęła.
– Właśnie. Potężne źródło światła wymaga mnóstwa ciepła. Stąd wypalona ziemia.
– Jednak dystans… – zaczął Will. Bądź co bądź, pokazy, jakie oglądali w dzieciństwie, odbywały się wewnątrz pomieszczeń, a cienie padały ledwo o parę metrów od źródła światła.
– Istnieją sposoby, żeby skupić światło. Daje się stworzyć świetlny snop, Willu. Daje się, uwierz mi. Jest to wielce kosztowne i zaledwie kilku rzemieślników potrafi wykonywać niezbędne przyrządy. Jednak ci nieliczni potrafią. Weź potężne źródło światła, dodaj urządzenie skupiające, wytnij z czegoś sylwetkę. I oto, proszę, olbrzymi wojownik powstaje trzydzieści metrów przed nami.
– Na czym powstaje? – Will wciąż jeszcze rozważał teorię Alyss. – Brakuje tu ściany, na którą przenosisz obraz.
– Na mgle – wyjaśniła. – Gęsta mgła tworzy swojego rodzaju zasłonę. Zobacz, jak paruje. Mgła unosi się znad jeziora. Drga. Dzięki drganiom obraz sprawia wrażenie, jakby migotał, pulsował. Zauważ, że i wtedy, nocą, mgła kłębiła się, poruszała.
Will pojął sens teorii Alyss. Gotów był uwierzyć w jej słowa. Tak, to wykonalne. Jeśli zatem ktoś napędził mu stracha za pomocą kuglarskich sztuczek, chętnie i z nawiązką odpłaci temu komuś za przerażenie, jakiego doświadczył dwie noce wcześniej.
– Ktoś zadaje sobie mnóstwo trudu, żeby utrzymać wszystkich z dala od Lasu Grimsdell. – Alyss zadumała się. – Tylko, dlaczego?
Willa ogarnął nagły gniew, łagodzony trochę poczuciem narastającej ulgi. Skoro cała sprawa daje się logiczne wytłumaczyć, skoro za wszystkim stoi realna osoba, skoro kuglarstwem trudni się człowiek z krwi i kości… Zwiadowcy spadł kamień z serca. I pragnął już tylko jednego. Trzeba tego kogoś przykładnie ukarać.
– Znajdźmy go. Wkrótce dowiemy się, w czym rzecz – zapewnił z ponurą zawziętością. Jednak Alyss, która przez cały czas zerkała na słońce, pokręciła głową przecząco.
– Nie zdążymy teraz – stwierdziła. – Moja świta wraca za kilka minut po lady Gwendolyn. A skoro są śledzeni, trudno, żeby krążyli bez celu, czekając, aż ja się wyhasam w lesie.
– Świetnie – odpowiedział Will. – Ty wracaj. Ja od razu biorę się za szukanie tego…
Alyss położyła mu doń na ramieniu. Nie odrywała jej do chwili, kiedy chłopak, dygocząc z wściekłości, spojrzał na przyjaciółkę. Rozumiała stan młodego zwiadowcy. Wstrząsnęła głową prosząco.
– Nie teraz, Willu – szepnęła. – Nie teraz. Wrócimy tu później. Razem.
Will nic nie odpowiadał, więc ciągnęła łagodnie:
– Poszperajmy jeszcze trochę, dowiedzmy się kto, co i jak. Im więcej będziemy wiedzieć, gdy znów wyruszymy na poszukiwania, tym lepiej. Przecież wiesz.
Z niechęcią przytaknął. Lata zwiadowczych szkoleń nauczyły go rozsądku. Rozumiał zasadę. Nim wkroczysz na terytorium nieprzyjaciela, powinieneś wcześniej starannie sprawdzić, jakie mogą się tam zdarzyć niespodzianki. Alyss, która nie odrywała oczu od zwiadowcy, spostrzegła, jak w jego źrenicach powoli gasną gniewne iskierki. Wreszcie zdjęła rękę z ramienia Willa.
– A teraz odwieź mnie z powrotem na skraj lasu – poprosiła.
– Racja – parsknął, wskakując na grzbiet Wyrwija. Następnie schylił się ku niej i pomógł wskoczyć na siodło za sobą. – Tylko że dałbym bardzo wiele, aby ten ktoś, kto ośmielił się upokorzyć mnie przedwczoraj w nocy, by ten… jak najszybciej otrzymał stosowną zapłatę.
Alyss opasała go ramionami. Ścisnęła lekko.
– Nie mam do ciebie żadnych pretensji – odrzekła. – I zyskasz jeszcze swoją szansę, uwierz mi. – Milczała później przez dłuższą chwilę. W drodze powrotnej Alyss od czasu do czasu nisko pochylała się ku grzbietowi Wyrwija. Starała się unikać pnączy wiszących nisko nad ścieżką i gałęzi tarasujących drogę. Wreszcie odezwała się znowu:
– Willu, proponowałabym wysłanie raportu. Warto przekazać Haltowi oraz Crowleyowi uzyskane do tej pory informacje. Może oni nam coś podsuną?
Gołębie pocztowe używane dla potrzeb Służby Dyplomatycznej podlegały specjalnej tresurze. Zawsze umiały powrócić do ostatniego miejsca postoju. Gołąb powracający do swojego gołębnika był nadal gotów frunąć do punktu, z którego go wypuszczono. Nikt nie wiedział, jak ptakom udaje się zapamiętać trasę, ale okazywały się niezastąpione w charakterze skrzydlatych kurierów.
Alyss planowała dalej:
– Ja jestem śledzona, więc muszę wracać do zamku. Jednak ty mógłbyś skontaktować się z opiekunem gołębi i wysłać raport.
Will skinął głową na znak, że się zgadza. Miał mnóstwo do opowiedzenia swoim przełożonym, nawet jeśli brakowało jeszcze wniosków.
– Jak rozpoznam twojego człowieka? – spytał.
– On rozpozna ciebie. Wie, co ma robić, kiedy cię ujrzy.
Powrócili na skraj lasu. Teraz łatwiej im było się przemieszczać. Will trącił Wyrwija piętami, konik zerwał się do kłusu. Wkrótce znaleźli się w małym zagajniku, skąd uprzednio wyruszali w głąb Grimsdell. Alyss prędko zsunęła się z siodła, przeczesując nerwowo wzrokiem drogę w tym miejscu, gdzie powinna stawić się jej świta. Na razie nie spostrzegła kawalkady. Czyli śledzący orszak lady Gwendolyn szpiedzy również jeszcze nie nadjechali.
– Lepiej zejdź wszystkim z oczu – poprosiła.
Will przytaknął. Wycofał Wyrwija w cień pod drzewami. Pies, który pobiegł za nim, zaległ od razu w wysokiej śnieżnej zaspie.
Dwieście metrów dalej szlak zakręcał. Will uważnie obserwował zakręt. W pewnej chwili dojrzał wyłaniającego się pierwszego jeźdźca ze świty Alyss.
– Już są – rzucił cicho.
Alyss spiesznie pobiegła na skraj lasu, ku gęstej kępie krzewów. Rozpięła krótką opończę, ściągnęła przez głowę tunikę. Pod tuniką nosiła tylko krótką koszulkę. Will, zauważywszy nagie barki i ramiona łączniczki, odwrócił się prędko. Od strony krzaków dobiegał gorączkowy szelest, potem Alyss zawołała:
– Możesz otworzyć oczy. – Wydawała się nieco rozbawiona zmieszaniem Willa.
Spoglądał na biały strój do konnej jazdy, wypuszczony na rajtuzy, oraz na buty lady Gwendolyn. Opończa, tunika, pas ze sztyletem leżały zwinięte u jej stóp. Will zerknął na drogę. Czteroosobowa świta, ciasno otaczająca kukłę przywiązanej do konia Gwendolyn, już niemal się z nimi zrównała. Alyss, skulona wśród krzewów, dała znak swoim ludziom. Odwróciła się, pomachała Willowi z porozumiewawczym uśmiechem.
– Zobaczymy się w zamku – zachichotała.
Później, gdy orszak znalazł się w pobliżu kryjówki, doszło do małego zamieszania. Konie wierzgały, kręciły się, zamęt trwał przez dłuższą chwilę. Aż któryś jeździec rozwiązał węzeł podtrzymujący kukłę, która zsunęła się na ziemię. Zanim upadła, Alyss już wskoczyła na siodło. Kolejny dworzanin pospiesznie nachylił się i schwycił kukłę. W mgnieniu oka została zwinięta. Zniknęła. Orszak ruszył w drogę powrotną.
Odjechali. Will chwilę odczekał. Nie porzucał jeszcze kryjówki w cieniu drzew. Orszak lady Gwendolyn nie zdążył zniknąć za horyzontem, kiedy Wyrwij zastrzygł uszami. Pies cicho warknął.
– Spokój – nakazał Will swym czworonożnym towarzyszom.
I dobrze uczynił, bo dwóch zbrojnych właśnie wyłaniało się zza zakrętu. Ostrożnie przepatrywali drogę, by zyskać pewność, iż zachowują bezpieczny dystans, nie zbliżając się do kawalkady, którą śledzili. Will zastygł, gdy go mijali. Odczekał parę minut, po czym wyjechał na drogę i skierował się na południe, żeby odnaleźć opiekuna gołębi Alyss.