Przystanął w głębokim cieniu u stóp muru. Tędy zdoła się wspiąć, wykorzystując kąt między wieżą a murem. Nie wypatrzy go ani strażnik na wieży, ani warta na murach. Jedyne niebezpieczeństwo stanowił strażnik z drugiej wieży, oddalonej o trzydzieści metrów. Jednak żołnierz nadal garbił się pod ścianą, wpatrzony wprost przed siebie, w ciemność.
Will zbadał dłońmi powierzchnię, zdjąwszy przedtem rękawice i upchnąwszy je za pas. Kamienny mur, który z daleka wydawał się równy i gładki, okazał się w dotyku chropowaty, surowy, poznaczony mnóstwem pęknięć, szczelin oraz występów. Nierówności dawały oparcie dłoniom i stopom wspinacza. Zwłaszcza tak doświadczonego, jak on. Ponadto kąt utworzony przez wieżę i mur gwarantował dodatkowe podparcie, gdyby zaszła potrzeba. Will uśmiechnął się, rozbawiony. Na ściany o tej skali trudności wspinał się, nim skończył jedenaście lat.
Pod opończą owinął wokół tułowia długą linę. Zabrał ją nie dla siebie, bo pomocy podczas wspinaczki nie potrzebował. Lina powinna umożliwić Alyss zjazd po ścianie. Zawsze łatwiej zjeżdżać, niż schodzić. Teraz nie ryzykowałby zaczepienia liny o blanki. Mogła zwrócić uwagę wartowników. Rozprostował palce, sięgnął rękoma wysoko nad głowę, znalazł wśród chłodnych kamieni dwa bezpieczne chwyty. Dźwignął się. Ruszył.
Pomału, gładko, piął się w górę. Palce bolały go co prawda od wysiłku i mrozu, ale wytrzymywały, zaprawione i wzmocnione dzięki latom ćwiczeń.
Kiedy zbliżał się do górnej krawędzi muru, usłyszał kroki. Nadchodził strażnik. Zwiadowca zastygł, rozciągnięty na ścianie niczym olbrzymi, cętkowany pająk. Trwanie w zwisie, gdy cały ciężar ciała powierzony zostaje przykurczonym palcom, wymaga znacznie więcej wysiłku niż wspinaczka ciągła. Rozpęd, jaki zyskuje poruszający się wspinacz, ułatwia zadanie. Will, rozpłaszczony w ścianie, czuł w palcach ból. Strażnik doszedł do krańca swojego odcinka. Stanął. Kroki, słyszane zaledwie dwa metry ponad głową chłopaka, na moment ucichły. Will przycisnął twarz do szorstkiego kamienia.
Gdyby żołnierz postanowił akurat teraz zaburzyć monotonny rytm i wyjrzałby za mur, z całą pewnością nie przeoczyłby postaci poniżej. Obolały Will kurczowo trzymał się kamienia. Nie śmiał oddychać. A potem usłyszał ciężkie buciory. Pierwsze tupnięcie. Drugie tupnięcie. Strażnik zmienił kierunek, żeby zawrócić i pogwarzyć z towarzyszem w środkowej części strzeżonego odcinka. Will usłyszał, że wartownik oddala się. Zaczął liczyć.
Doszedł do pięciu. Wtedy pokonał ostatnie dwa metry. Prześlizgnął się na brzuchu przez blanki, pomknął do przejścia. Następował najbardziej ryzykowny etap całej eskapady. Strażnik na końcu muru zwracał teraz twarz bezpośrednio ku intruzowi. Lecz pole widzenia zawężał mu po części drugi wartownik. Właśnie na sylwetce oddalającego się towarzysza skupiał uwagę pierwszy żołnierz. Trzymając się nisko, Will sunął niczym cień w kierunku ciemnej niszy. Tę niszę utworzyła przypora, dochodząca do muru i podtrzymująca kamienną konstrukcję stołpu.
Will doliczył do dwudziestu pięciu. Odnotował głosy dwóch strażników. Zatrzymali się na pogawędkę w środkowym odcinku. Zwiadowca wcisnął się do niszy, zagłębionej ledwie na pół metra. Otulony peleryną, czekał. Ani drgnął. Oddychał bardzo płytko, bezszelestnie. Wiedział, że tylko całkowitemu bezruchowi zawdzięcza, iż dotąd nie został odkryty.
Głosy ucichły. Will znów usłyszał miarowy tupot. Strażnik maszerował wprost na niego. Zamarł, żałując, że nie umie wniknąć w kamień, że nie rozpływa się w cieniu. Strażnik zbliżał się i zbliżał. Will zdołał już zaobserwować każdy rys twarzy tego mężczyzny. Broda zaniedbana, aż prosi się o nożyczki. Przez jedno mgnienie oka, może z powodu napiętych nerwów, Will pomyślał o Halcie, o wiecznie rozwichrzonej brodzie i o niestarannie przystrzyżonych włosach mistrza. Musiał się wziąć w garść. Stłumił niedorzeczną chętkę, bo zachciało mu się chichotać.
Strażnik ponownie zawrócił, oddalając się od Willa. Młody zwiadowca przypomniał sobie, jak Halt instruował go w trakcie szkolenia: „Ludzie rzadko zauważają coś, czego nie spodziewali się ujrzeć". Tej nocy strażnik na pewno nie spodziewał się ujrzeć intruza, zastygłego w słabym świetle, niecałe dwa metry od siebie.
Szczęśliwym zrządzeniem losu schody prowadzące na dziedziniec znajdowały się tuż obok. Tym razem Will odczekał, aż obaj strażnicy znów się spotkają i rozmawiając po cichu, skierują wzrok na zewnątrz murów. Bezszelestnie, niczym zjawa, wysunął się z cienia. Dotarł do schodów.
U wylotu klatki schodowej zatrzymał się. Tutaj nie ustawiono strażników. Ale zawsze istniało ryzyko, że ktoś może akurat wychodzić przez któreś z drzwi stołpu albo z wieży bramnej. Otwartą przestrzeń dziedzińca rozświetlały płonące pochodnie, rozmieszczone wzdłuż ścian. W takim terenie lepiej sprawdzi się zwyczajny marsz, bez zabawy w chowanego. Człowiek zmierzający w stronę drzwi wyda się mniej podejrzany niż ktoś, kto się skrada. Will zsunął kaptur, spod tuniki wyjął miękką czapkę z piórkiem, wygładził ją, założył. Następnie, bez najmniejszych prób ukrywania się, pospieszył ku schodom głównego wejścia do stołpu.
Kiedy już znalazł się przy schodach, zwinnie przesunął się w lewo i wtopił w cień, jaki tworzyły schody. Pozbył się czapki, ponownie naciągnął kaptur. Przykucnął obok schodów. Ślizgał się wzrokiem po murach przeciwległej strony dziedzińca. Pragnął zyskać pewność, że nikt go nie zauważył. Na szczęście uwaga strażników skupiała się na obserwacji przestrzeni za murami. Wartownicy nie obserwowali zamkowego dziedzińca. Przypadkowych gapiów Will nie dostrzegał.
Cieszył się, że wszystko przebiega gładko. Obszedł centralną wieżę, wyszukał miejsce pomiędzy dwiema płonącymi pochodniami. Na samej granicy poblasku rzucanego przez każdą z pochodni migotliwe światło traciło wyrazistość. Will wziął głęboki wdech. Na wszelki wypadek sprawdził, czy flakonik od Malcolma, przymocowany w okolicy bioder, tkwi pewnie, bezpiecznie, gdzie powinien. Raz jeszcze rozpoczął wspinaczkę.
Tak jak się spodziewał, wieża stołpu została zbudowana z chropowatego kamienia, podobnie jak zamkowe mury. Znalazł więc pod dostatkiem chwytów dla rąk i nóg. Wspinał się w równym tempie. Opierał się pokusie spojrzenia w dół. Nigdy nie wiadomo, kiedy może wystąpić zawrót głowy. Nawet u kogoś bardzo odpornego na lęk wysokości. Zewnętrzny mur wznosił się zaledwie na osiem metrów. Stołp wystrzelał w niebo trzy razy wyżej, sięgał trzydziestu metrów nad poziom dziedzińca. W miarę jak Will piął się ku górze, wzmagający się wiatr, świszcząc, usiłował oderwać chłopaka od wątpliwych punktów podparcia.
Trzy z czterech, trzy z czterech, trzy z czterech. Powtarzał w myśli starą wspinaczkową zasadę. Stosował się do niej od czasów dzieciństwa. Nigdy nie przesuwać ręki czy stopy ku nowemu chwytowi, dopóki pozostałe kończyny nie zyskają bezpiecznego oparcia. Na trasie Willa znajdowało się kilka oświetlonych okien, musiał je ominąć. Korciło go, by zajrzeć do środka, ale zdawał sobie sprawę, że mogłoby się skończyć fatalnie. Gdyby lokator komnaty zerknął akurat w okno, na widok obcej twarzy, która gapi się od zewnątrz, z pewnością wszcząłby alarm.
W miarę jak Will piął się wyżej i wyżej, wiatr potężniał. Mroźne powietrze kąsało dokuczliwie. Dłonie Willa zgrabiały. Wystąpiło poważne utrudnienie. Planując wspinaczkę, nie wziął bowiem pod uwagę skutków mrozu. Błąd. Musiał za wszelką cenę zachować pełną sprawność palców. Tylko dzięki niej potrafił wyszukiwać najbezpieczniejsze pęknięcia oraz ubytki w ścianie. Jeśli straci czucie w dłoniach, zawsze istnieje ryzyko, że jakiś luźno umocowany i źle uchwycony kamień odpadnie pod ciężarem wspinacza. Starał się nie myśleć o niebezpieczeństwie. Teraz, gdy pokonał trzy czwarte wysokości wieży, nic już nie poradzi. Zerknął w bok, przesunął oczami wzdłuż śnieżnego krajobrazu. Oddalony o kilka kilometrów, ciemno rysował się Las Grimsdell. Nagromadzony śnieg rozbielał jedynie wierzchołki drzew. Gdyby Will wspinał się dla samej przyjemności wspinaczki, pewnie podziwiałby wspaniały widok. Uśmiechnął się smutno. Sporo zim upłynęło, odkąd wspinał się wyłącznie dla przyjemności.
Podniósł wzrok. Do wąskiego okapu obiegającego szczyt wieży brakowało niewiele. Pokonał szybko brakujące metry, ostrożnie sięgnął w górę. Nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki czekają na zamkowych parapetach. Czasami budowniczowie lubili wbijać tam żelazne kolce dla odstraszenia wszelkich śmiałków.
Nie znalazł kolców, ale zachmurzył się, dotknąwszy zmrożonej powierzchni. Lód, pomyślał. Gdy temperatura spadła, na okapie zamarzła deszczówka. Oblodzenie utrudnia sprawę. Większość wspinaczy skwapliwie sięgnęłaby do okapu, jednocześnie przenosząc cały ciężar na chwyty powyżej ciała. Zalodzony okap zemściłby się natychmiast. Will nie popełnił takiego błędu. Wciąż nie rezygnował z chwytów służących stopom. Równocześnie szukał ręką miejsca wolnego od lodu, żeby się dobrze uchwycić. Palce u nóg dygotały od wysiłku. Czuł, jak skurcz atakuje podbicie lewej stopy. Prawą ręką namacał wreszcie bezpieczny punkt, podciągnął się nieco wyżej. Teraz lewa stopa szukała nowego oparcia. „Trzy z czterech", powtórzył zasadę. Wzniósł lewą rękę do okapu, macał wzdłuż i wszerz po całej powierzchni. W końcu natknął się na nieoblodzony fragment. Prawa stopa powędrowała w górę. Will zdołał się podciągnąć. Wpełzł na okap. Siadając, ostrożnie okręcił ciało. Przycisnął się do ściany. Nareszcie. Oparł plecy o mur. Lecz uczynił to z nieco większą siłą, niż zamierzał. I poczuł, jak coś wciska mu się w kręgosłup, mniej więcej w okolicach bioder. Serce skoczyło Willowi do gardła, bo przypomniał sobie o flakoniku z kwasem. Chociaż kwas otulony był peleryną, to gdyby się stłukł, Will żadnym sposobem nie zdołałby w porę usunąć żrącej trucizny. Odsunął się nieco od ściany, odliczał sekundy. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia. Minęła cała minuta. Nadal nie czuł pieczenia, nic nie paliło ciała. Wydał głębokie westchnienie ulgi.
– A teraz, gdzie Alyss? – zapytał sam siebie.
Posuwał się tak samo jak podczas wspinaczki na zewnętrzny mur zamku. Kluczył w ścianie, starał się wyszukiwać najdogodniejsze punkty oparcia dla rąk i nóg; sunął i w górę, i w bok od miejsca, z którego zaczął się wspinać. W pewniej chwili, zerkając o jakieś trzy metry na prawo, spostrzegł otwór, który uznał za okno celi Alyss. W pozycji siedzącej, wzdłuż okapu, przesuwał się z nogami zwieszonymi poza krawędź. Zbliżył się do okna. Zmarszczył brwi. Na wąskim okapie leżało mnóstwo lodu. Will wiedział, jak trudno mu będzie wstać, by obrócić się, żeby zajrzeć do środka.
Hmmm, przynajmniej są kraty, ma się więc czego uchwycić. Zatrzymał się, mając okno po swojej prawej. Mały parapet okienny znajdował się nieco powyżej jego głowy. Sięgnął prawą ręką w górę, namacał ten parapet, złapał za jeden z prętów.
Pomyślał, że jeżeli pokój zajmuje ktoś inny niż Alyss, może być groźnie. Każdy, kto spojrzy w okno, dostrzeże natychmiast rękę Willa. Kiedy wspinacz obróci się i wstanie, odsłoni się zupełnie. W dodatku ten oblodzony okap… Lecz trzeba ryzykować, inaczej nie zdoła sprawdzić, kto jest w środku.
Okręcił się w prawo, podciągnął lewą stopę. Teraz ciężar ciała wspierał się niemal wyłącznie na prawej ręce. Z pokoju nie dobiegał żaden wrzask. Will uznał, że ktokolwiek jest w komnacie, nie spogląda akurat w stronę okna.
Nagle pięta Willa pojechała na lodzie. Serce zabiło szaleńczo. Obrócił się czym prędzej, wyrzucił w górę lewą rękę, żeby mocno złapać się za drugi pręt zakratowanego okna. Zdążył, w ostatniej chwili. Lewa stopa ześlizgnęła się poza krawędź oblodzonego okapu, nogi straciły oparcie, wisiał tylko na rękach. Cicho stękając z wysiłku, dźwignął się w górę. Palce u prawej stopy trafiły na parapet, ujęły rękom nieco ciężaru. Ulga nie była jednak zbyt duża, bo Will nie miał zaufania do wątpliwego punktu oparcia.
Błogosławił teraz lata ćwiczeń z łukiem. Dzięki nim rozwinął silne mięśnie ramion oraz pleców. Lewa stopa wróciła na okap, biorąc na siebie część wysiłku.
Wolno, wolniutko, podciągał ciało. Wznosił się ponad okienny parapet. Wreszcie zdołał zajrzeć do pokoju. Ujrzał Alyss. Siedziała znużona przy stole, odwrócona plecami do okna, z głową ukrytą w dłoniach.