Will pchnął drzwi i wszedł do chatki. Wyglądała prawie jak ta, która była mu domem przez kilka ostatnich lat. Izba zajmowała mniej więcej połowę powierzchni domku, pełniąc jednocześnie funkcję pokoju dziennego oraz jadalni. Sosnowy stół z czterema prostymi krzesłami po lewej pod oknem, dwa drewniane fotele, wyglądało, że wygodne, i dwuosobowa ława ze skrzynią po przeciwnej stronie, niedaleko ognia wesoło trzaskającego w kominku. Will rozejrzał się po izbie, zastanawiając się, kto zdążył napalić, ale nie dostrzegł żywej duszy.
Kuchnię umieszczono w małym pomieszczeniu, przylegającym do części jadalnej. Miedziane garnki oraz rondle, dopiero co wyszorowane i wypolerowane, wisiały na ścianie obok małego pieca opalanego drewnem. We flakoniku pod oknem stały świeże polne kwiaty – ostatnie w tym roku, pomyślał Will. Domowa atmosfera po raz kolejny przypomniała o Halcie. Poczucie osamotnienia ścisnęło chłopcu gardło. Zwiadowca z ponurą twarzą zawsze starał się mieć kwiaty w swojej chacie.
Will ruszył na inspekcję dwóch małych pokoików. Urządzono je skromnie. Przechodziło się do nich z głównego pomieszczenia. Tak jak się spodziewał, w żadnym nie zastał nikogo. Właściwie nie było już szans natknięcia się na kogokolwiek w małej, bądź co bądź, chatce – chyba że osoba, która napaliła w kominku i ustawiła kwiaty, chowała się teraz w stajni na tyłach domu. Mało prawdopodobne.
Zauważył, że chatka musiała zostać niedawno wysprzątana. Bartell opuścił ją z miesiąc temu albo jeszcze dawniej, a jednak, gdy Will przesunął palcami po półce nad kominkiem, nie znalazł śladu kurzu. Kamienne płyty na podłodze przed paleniskiem także niedawno zamieciono. Żadnego popiołu ani drewnianych drzazg z kominka.
– Najwyraźniej w pobliżu mieszka jakiś przyjazny duszek – mruknął sam do siebie. Potem, przypomniawszy sobie o zwierzętach cierpliwie czekających przed chatą, wyszedł do nich. Sprawdził na niebie pozycję słońca. Oszacował, że wciąż została mu ponad godzina dziennego światła. Pora się rozpakować, zanim powiadomi zamek o swoim przybyciu.
Suka już nie spała. Ślepia, każde w innym kolorze, wykazywały żywe zainteresowanie światem. Will uznał to za dobry znak. Tli się w niej silna wola życia. Osłabionemu psu bardzo jej potrzeba. Łagodnie dźwignął owczarka i wniósł go do domu. Już po chwili suka sprawiała wrażenie całkiem zadowolonej, leżąc na kamiennych płytach w pobliżu kominka i ogrzewając swoje czarne futro. Wróciwszy do jucznego konika, Will wygrzebał z bagażu starą derkę. Zabrał ją do środka, żeby przygotować psu miękkie legowisko. Wymościł derką kawałek podłogi. Obolała suka wstała, przekuśtykała parę kroków, żeby się położyć, zaległa wygodnie, po czym sapnęła z wdzięcznością. Will napełnił miskę z pompy wbudowanej w kuchenną ławę – zauważył, że nie musi nabierać wody ze studni na zewnątrz chatki – i postawił wodę obok psa. Gruby ogon raz czy dwa razy cicho plasnął o podłogę na znak, że zwierzę docenia troskliwość.
Zadowolony, Will wrócił do koni. Rozluźnił popręg przy siodle Wyrwija. Nie miało sensu zdejmowanie siodła, skoro trzeba odbyć jeszcze oficjalną wizytę na zamku. Później wziął się do rozpakowywania skromnego osobistego dobytku. Nie przywiózł ze sobą zbyt wielu rzeczy.
Gdy skończył, rozsiodłał jucznego konia, zaprowadził go do stajni, gdzie wytarł chabetę do sucha i wprowadził do jednego z dwóch boksów. Stwierdził, że żłób w boksie został napełniony świeżym sianem, a w wiadrze czeka woda. Na powierzchni wody nie było ani pyłka kurzu. Ani śladu zielonego osadu na wiadrze. Zabrał wiadro z drugiego boksu i wyniósł je na zewnątrz dla Wyrwija, pozwalając koniowi napić się do woli. Wyrwij z wdzięcznością potrząsnął grzywą.
Will wziął się za układanie dobytku. Swoje posłanie przygotował w większym z dwóch małych pomieszczeń.
Słowo „większym" należało traktować bardzo umownie, jako że miał do dyspozycji ledwo dwie maleńkie dziuple. Zapasową odzież rozwiesił w szafie za zasłoną w tej samej izdebce, która stała się jego sypialną.
W głównym pokoju znajdował się kredens. Na nim Will umieścił zawiniątko z książkami, zamierzając poukładać je później. Przy drzwiach wejściowych znalazł kołki do zawieszania broni, na dwóch powiesił łuk i kołczan. Tylko tymczasowo, potem znajdzie dla broni lepsze miejsce. Noże – saksę, specjalny nóż zwiadowców, oraz nóż do rzucania, wraz z charakterystyczną podwójną pochwą – przez cały czas nosił przy sobie. Zwiadowca odkładał noże wyłącznie na czas snu, a nawet wtedy trzymał je w zasięgu ręki.
Will rozejrzał się. Co prawda przywiózł bardzo niewiele rzeczy, lecz chatka nabrała przytulności – wreszcie do kogoś należała.
Rozmyślania przerwało ostrzegawcze parsknięcie Wyrwija. Równocześnie pies, leżący przy kominku, podniósł głowę, obracając ją z trudem, żeby spojrzeć w stronę drzwi. Will przemówił uspokajająco. Sygnał od Wyrwija nie sugerował zagrożenia, zawierał zwykłą wiadomość: ktoś się zbliża. W chwilę później Will usłyszał lekkie kroki na ganku, a w otwartych drzwiach wyrosła kobieca postać. Kobieta zawahała się, nim zapukała w futrynę.
– Proszę wejść – odezwał się Will.
Weszła do pokoju, uśmiechając się niewyraźnie, jak gdyby nie mając pewności, czy mile ją tu przywitają. Gdy znalazła się w środku, Will przyjrzał się bacznie, przedtem oślepiało go słońce i ledwie widział sylwetkę. Mogła liczyć sobie koło czterdziestki. Najwyraźniej tutejsza wieśniaczka, w każdym razie sądząc po sukni, jaką nosiła. Prosty wełniany ubiór, a na nim czysty biały fartuch. Bez żadnych zdobień, tak lubianych przez możnych. Wysoka, dosyć silnie zbudowana, o zaokrąglonej macierzyństwem figurze. W ciemnych włosach, krótko przystrzyżonych, zaczynały prześwitywać siwe pasemka. Doskonała cera, uśmiech ciepły, szczery. Coś wydało się w niej Willowi znajome, ale nie umiał dokładnie określić, co.
– Mogę w czymś pomóc? – spytał.
Dygnęła pospiesznie.
– Wołają mnie Edwina, panie. Przyniosłam ci to.
„To" okazało się małym garnkiem z przykrywką. Kiedy kobieta ją podniosła, Will poczuł smakowity zapach – w środku była potrawka, przygotowana z mięsa oraz warzyw. Ślina sama napłynęła mu do ust. Jednak, pamiętając o napomnieniach Hala, postarał się, by jego twarz pozostała poważna, beznamiętna.
– Widzę – mruknął wymijająco.
Edwina postawiła garnek na stole, następnie sięgnęła do kieszeni fartucha, żeby wyjąć jakąś kopertę. Podała ją Willowi.
– Potrawkę można odgrzać na kolację – stwierdziła. – Tak sobie myślę, panie, że najpierw musisz spotkać się z baronem Ergellem.
– Niewykluczone – odparł Will. Jeszcze nie rozstrzygnął, czy powinien omawiać własne plany z tą akurat kobietą. Dostrzegł, że wieśniaczka wciąż trzyma kopertę w wyciągniętej ręce. Chwycił list czym prędzej. Zaskoczył go widok pieczęci z dębowym liściem, której towarzyszyły znaki z tajnego kodu, oznaczające liczbę 26 – numer Bartella w Korpusie, jak pamiętał Will.
– Zwiadowca Bartell zostawił to dla kogoś, kogo przyślą na jego miejsce – wyjaśniła, ponaglając ruchem dłoni, żeby otworzył list. – Ja zajmowałam się domem i gotowałam dla niego, gdy tu mieszkał.
Will wszystko pojął, gdy otworzył list. Bartell, pisząc do następcy, nie miał jeszcze pojęcia, kto nim będzie, zwracał się więc po prostu do „Zwiadowcy". Will spiesznie połykał wiadomość.
Pismo oddaje Edwina Temple, w pełni godna zaufania i sumienna kobieta, która pracowała dla mnie przez ostatnich osiem lat. Mogę ją gorąco polecić każdemu, kto mnie zastąpi. Jest dyskretna, stateczna oraz doskonale gotuje i opiekuje się domem. Edwina wraz z mężem, Clivem, prowadzą oberżę w wiosce Seacliff. Wyświadczyłbyś mnie i sobie przysługę, nadal korzystając z jej usług, gdy przejmiesz moje miejsce.
Bartell, zwiadowca 26.
Will podniósł wzrok znad listu. Uśmiechnął się. Uznał, iż perspektywa, iż ktoś zajmie się gotowaniem, a także sprzątaniem, była kusząca. Ale potem zawahał się. Pozostawała bowiem jeszcze kwestia zapłaty. Nie miał pojęcia, jaka kwota wchodzi w grę.
– Cóż, Edwino – zaczął. – Bartell wyraża się nader pochlebnie na twój temat.
Kobieta znów dygnęła.
– Dobrześmy się dogadywali, panie. Zwiadowca Bartell, zacny to był pan. Służyłam u niego osiem roków, o tak.
– Hmm… cóż…
Kobieta, widząc, jak młody jest Will, i domyślając się, że obejmuje pierwszy posterunek, dodała ostrożnie:
– Jeśli chodzi o zapłatę, panie, nie trzeba się kłopotać. Zapłata przychodzi z zamku.
Will zmarszczył brew. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy powinien się zgodzić, by zamek łożył na jego utrzymanie. Miał własne pobory z Korpusu Zwiadowców. Edwina wyczuła, skąd bierze się wahanie, więc prędko odezwała się znowu:
– Wszystko dzieje się, jak należy, panie. Zwiadowca Bartell mówił, że zamek odpowiada za dach nad głową i strawę dla zwiadowcy, co to wypełnia obowiązki. Moje posługi oni opłacają wedle umowy.
Prawda, przypomniał sobie Will. Zamek w ciężar lenna wliczał też utrzymanie zwiadowców, zaliczając wydatek do kosztów, a koszty owe odliczano od podatku, płaconego co roku koronie.
Will znów uśmiechnął się do kobiety. W końcu podjął decyzję.
– W takim razie chętnie skorzystam z twoich usług, Edwino – stwierdził. – Domyślam się, że ty pod nieobecność gospodarza utrzymywałaś dom w czystości i wcześniej rozpaliłaś w kominku?
Przytaknęła.
– Ano. Wypatrywaliśmy cię przez cały ubiegły tydzień, panie – odpowiedziała. – Przychodziłam codziennie, żeby tu trochę ogarnąć, a ogień pomaga powstrzymać wilgoć w domu o tej porze roku.
Will skinął głową z uznaniem.
– Cóż, jestem wdzięczny. A przy okazji, na imię mam Will.
– Witamy w Seacliff, zwiadowco Willu – odparła, uśmiechając się szczerze. – Moja córka, Delia, zobaczyła, jak jechałeś przez miasteczko. Mówiła, że wyglądałeś bardzo poważnie. Jak przystało na zwiadowcę.
Wtedy Willowi nareszcie rozjaśniało się w głowie. Stąd wrażenie, że kobietę jakby już gdzieś spotkał. Teraz dopiero zauważył jej oczy, zielone jak u córki, oraz uśmiech, tak samo promienny i serdeczny.
– Chyba też ją widziałem – oznajmił.
Kiedy kwestia dalszego zatrudnienia została rozstrzygnięta, Edwina z zainteresowaniem zerknęła na skromny dobytek Willa. Jej spojrzenie spoczęło na mandoli opartej o kredens.
– Grywasz na lutni, panie? – spytała.
Will pokręcił głową.
– Lutnia ma dziesięć strun – wyjaśnił. – To jest mandola, taka większa mandolina z ośmioma strunami, strojonymi parami. – Dostrzegł brak zrozumienia na twarzy karczmarki. Tak samo działo się z większością ludzi, kiedy usiłował wytłumaczyć różnicę między lutnią a mandolą. Od razu dał spokój. – Trochę grywam – zakończył.
Pies, dotąd śpiący, teraz właśnie postanowił wydać z siebie przeciągłe westchnienie. Edwina wreszcie zauważyła owczarka. Podeszła bliżej, by mu lepiej się przyjrzeć.
– Trzymasz panie i psa, jak widzę.
– Jest ranna – powiedział Will. – Znalazłem ją przy drodze.
Edwina pochyliła się, delikatnie położyła dłoń na psim łbie. Suka otwarła oczy i spojrzała na kobietę. Ogon zadrgał jej nieznacznie.
– Dobre psy, te owczarki – stwierdziła gospodyni, a Will skinął głową.
– Niektórzy powiadają, że one najzmyślniejsze – odparł. A po chwili, jakby z namysłem, spytał: – Przewoźnik z promu tłumaczył mi, że mogła należeć do człowieka nazwiskiem Buttle. Wiesz, kto zacz?
Na dźwięk tego nazwiska twarz kobiety natychmiast spochmurniała.
– Ano, wiem – odpowiedziała. – Większość ludzi w okolicy wie. I wolałaby go nie znać. Zły to człowiek, ten John Buttle. Jeśli znalazłeś, panie, jego sukę, nie oddawaj jej bez rozmysłu.
Will rzucił karczmarce kolejny uśmiech.
– Powoli, powoli z oddawaniem – zapewnił. – Cóż, widzę, że trzeba bliżej poznać owego typa.
Edwina, nim zdążyła ugryźć się w język, wypaliła:
– Lepiej trzymaj się od niego z daleka, panie. – Potem, zawstydzona, zakryła usta dłonią. Młodość chłopaka budziła w niej macierzyńskie odruchy, stąd nadmierna gadatliwość. Ale zdała sobie sprawę, że mówi do zwiadowcy, a oni raczej nie szukają rad u gospodyni. Will, rozumiejąc, co nią kierowało, obdarzył kobietę miłym spojrzeniem.
– Będę ostrożny – zapewnił. – Chociaż coś mi się wydaje, że najwyższy już czas, by ktoś poważnie rozmówił się z tym osobnikiem. Jednak teraz – powiedział, kończąc temat Buttle'a – czekają inne osoby. Z nimi trzeba mi pomówić najpierw, a baron Ergell znajduje się na samym początku listy.
Odprowadził Edwinę do drzwi. Sam zerknął raz jeszcze na sukę, żeby upewnić się, iż pod jego nieobecność nie wydarzy się nic złego. Zdjął z kołków łuk wraz z kołczanem, cicho zamknął wejście. Edwina gapiła się, gdy poprawiał popręg przy siodle, zanim ponownie dosiadł Wyrwija. Bardziej nawykła do przebywania w towarzystwie zwiadowców niż większość ludzi. Od razu więc stwierdziła, że podoba jej się to, co dostrzegła w nowym. A potem, gdy zarzucił na ramiona szaro-zieloną pelerynę i nasunął kaptur, zauważyła, jak zmienia się z pogodnego, przyjaznego młodego człowieka w posępną, bezimienną postać. Spostrzegła długi łuk, trzymany bez wysiłku w lewym ręku, oraz pierzaste bełty strzał wystające z kołczana. Wedle starego porzekadła zwiadowca nosi przy sobie życie tuzina ludzi. Edwina pomyślała, że przed tym młokosem już raczej John Buttle będzie musiał się mieć na baczności.