Rozdział 24

Tego wieczora Will występował w kwaterze zbrojnych.

Minstrel, przybywszy do zamku, odwiedzał wedle przyjętego powszechnie obyczaju przeróżne miejsca. Zresztą, gdyby miał występować każdego wieczora w wielkiej sali, zgromadzeni już wkrótce znudziliby się wysłuchiwaniem ciągle tych samych pieśni. Od zbrojnych zaś minstrel miał prawo oczekiwać hojności, niekiedy nawet nadzwyczajnej. Skoro bowiem kwaterowali w małym, prowincjonalnym lennie, na takim odludziu jak Macindaw, nie za bardzo znajdowali okazję, by szastać pieniędzmi. Will liczył więc, że jego sakiewka stanie się znacznie cięższa, jeżeli występ przypadnie wojakom do gustu.

Każdy wędrowny rybałt spodziewał się od pana zamku drobnego wspomożenia gotówką na odjezdnym, ale przedtem wynagradzano go głównie bezpiecznym schronieniem, strawą oraz dachem nad głową. Goniąc za żywym groszem, zazwyczaj mógł go znaleźć pośród żołnierzy albo w miejscowej oberży, o ile jakaś znajdowała się w pobliżu.

Will miał jeszcze inny powód, żeby odwiedzić kwaterę zbrojnych. Postanowił mianowicie nakłonić wojaków do zwierzeń. Pragnął poznać lokalne plotki, zwłaszcza jeśli dotyczyły przeklętego Lasu Grimsdell oraz czarnego jeziora. A nic tak skutecznie nie rozwiązuje języków, jak wieczór przy muzyce i szklanicy z trunkiem, pomyślał cierpko Will.

Siedział już na tyle długo w Macindaw, że miejscowi przywykli do obecności minstrela. Ludzie chętniej otwierali się przed nim niż przed kimś zupełnie obcym. Ponadto wojacy, dobrze uzbrojeni, stosunkowo bezpieczni za solidnymi murami zamku, czuli się pewniej od wieśniaków, którzy każdej nocy wracali spod „Pękniętego Dzbana", brnąc w stronę samotnych domostw czy gospodarstw. Już samo to stanowiło wystarczający powód, by języki nieco łatwiej rozwiązywały się żołnierzom.

Will został przyjęty radośnie, gdy tylko się pojawił wśród zbrojnej załogi zamku. Tym bardziej, że dla ożywienia atmosfery wyciągnął od razu wielką flachę jabłkowej brandy. Jego typowy repertuar, złożony z ludowych piosenek, tańców oraz przyśpiewek, okazał się dokładnie tym, czego pragnęli ci akurat słuchacze. Dołożył kilka swawolniejszych utworów, których Berrigan także go nauczył, między innymi „Córkę starego Seully'ego" i rubaszną parodię pieśni „Rycerze, co się złą sławą okryli", zatytułowaną „Rycerze, co portki pogubili". Wieczór udał się nadzwyczajnie, a wraz z upływem godzin do futerału mandoli sypał się gęstniejący deszcz monet.

Wreszcie na placu boju pozostał tylko on i pół tuzina wojaków, kiwających się wokół dogasającego ognia, ze szklaneczkami brandy w dłoniach. Will odłożył na bok mandolę. Dawał w ten sposób sygnał, że już koniec ze śpiewaniem, ale żołnierze i tak byli zadowoleni. Zapewnił im sporo uciechy. I znowu, kolejny raz, ogarnęło go dziwne wrażenie. Oto, występując ledwie godzinę lub dwie, zostawał przyjęty do grona słuchaczy jako znajomek od niepamiętnych czasów.

Gwarzyli teraz bez pośpiechu, podejmując tematy, które potrafiły ożywić znudzonych żołnierzy. O niedoskonałościach kobiet w okolicy. O monotonii zamkowego życia na odludziu. O tym, że zimowe śniegi odcięły ich od świata. Wojacy nudzili się, lecz spod nudy przebijał strach. Bo nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy plemiona Skottów zechcą przypuścić atak, naruszając granicę.

No, i w rozmowie wypłynęła wreszcie dręcząca zbrojnych tajemnicza choroba lorda. W miarę jak rozwiązywały się języki, Will dyskretnie próbował ich podpytywać o najważniejsze osoby i odkrył, że nie darzą nadmiernym szacunkiem syna władcy zamku.

– Żaden z Ormana wojownik – rzucił któryś pogardliwym tonem. – Wątpię, czy potrafiłby utrzymać miecz w prawicy, a co dopiero się zamachnąć.

Rozległy się pomruki na znak poparcia.

– Keren to wódz dla nas – odezwał się kolejny. – Prawdziwy mężczyzna, nie jakiś tam napuszony mól książkowy, z nosem wiecznie utkwionym w zwojach.

– Jednak Orman odziedziczy zamek, więc trzeba go znosić – westchnął inny.

– Co sądzicie o Syronie? – Will wreszcie odważył się zapytać.

Spojrzenia zbrojnych skupiły się na osobie minstrela. Czekali, aż odpowiedzi udzieli starszy sierżant, najwyższy wśród nich rangą.

– Dobry to człek. Dobry pan. Dzielny wojownik. I sprawiedliwy wódz. Ale obecnie przykuty jest do łoża. Trudno sądzić, że wyzdrowieje.

– Potrzebujemy go teraz bardziej niż kiedykolwiek, skoro Malkallam znowu grasuje w okolicy – dopowiedział kolejny żołnierz.

Will rozpoznał w nim strażnika, z którym rozmawiał, wyjeżdżając za mury parę nocy wcześniej.

– Malkallam? – spytał Will. – Ten mag, o którym wspominałeś, prawda?

Na chwilę zapadła cisza. Kilku obejrzało się za siebie, wlepiając wzrok w ciemność gęstniejącą poza migotliwym kręgiem paleniska. Później strażnik odpowiedział:

– Ano. Rzucił urok na naszego pana, Syrona. Czai się w tym przeklętym lesie, otoczony przez te przeklęte stwory… – Zawahał się, nie wiedział, czy aby nie powiedział za dużo.

– Wybrałem się do Lasu Grimsdell owej nocy, choć uprzedzałeś – przyznał Will. – Twoje przestrogi tylko zaostrzyły moją ciekawość. I powiem ci, że tego, co zobaczyłem i usłyszałem, starczy, żebym na przyszłość trzymał się z dala.

– Tak też i ja pomyślałem – zgodził się strażnik. – Wy, młodzi, zawsze wszystko wiecie lepiej niż starsi, co wam dobrze radzą. Ciesz się, żeś uszedł cało. Inni nie mieli tyle szczęścia – dodał złowieszczo.

– Ale skąd się wziął ten cały Malkallam? – Will kuł żelazo, póki gorące. Kolejny żołnierz przyłączył się do rozmowy. Siwa broda i białe włosy świadczyły o jego długiej służbie na zamku.

– Mieszkał wśród nas przez lata – wyjaśnił. – Wszyscyśmy myśleli, że całkiem on niegroźny, ot, zwykły zielarz, normalny uzdrowiciel. Jednak tylko czekał na odpowiedni moment, pozwalając nam zatracić czujność. Wreszcie pojawiły się dziwne znaki. Umarło dziecko, chociaż wszyscy wiedzieli, że Malkallam był w stanie je uleczyć. Malkallam pozwolił mu umrzeć, tak powiadają. A inni gadają, że wykorzystywał duchy dla swoich niecnych celów. Byli tacy, którzy chcieli mu odpłacić za wstrętne czyny, ale zanim zdołaliśmy coś zrobić, uciekł do lasu.

– I na tym poprzestał? – drążył Will.

Żołnierz pokręcił głową.

– Krążyły opowieści… mroczne opowieści… że otacza się potworami. Koślawymi, szkaradnymi istotami. Stworami o złym oku, noszącymi piętno diabła, jak garbusy i karły, i nawet jeszcze gorszymi. Czasami widywano ich na skraju lasu. Wiedzieliśmy, że odprawia diabelskie czary. Kiedy na lorda Syrona spadł zły urok, zaraz zrozumieliśmy, kto go rzucił.

– To nie przypadek – dodał strażnik. Inni przytaknęli.

– A czym zajmuje się Orman? – ciągnął dalej stary wyga. – Do późna w noc gapi się w dziwaczne zwoje, kiedy porządni ludzie już dawno śpią w łóżkach. Trzeba nam przywódcy, kogoś, kto miałby odwagę stawić czoła Malkallamowi i wygnać go z Grimsdell raz na zawsze.

– Potrzeba nam większej załogi, jeżeli mamy być tu bezpieczni – stwierdził starszy sierżant. – Nie dalibyśmy rady szkaradom Malkallama, kiedy jest nas tylko dwunastu. Orman powinien zwerbować więcej ludzi. Dobrze, że przynajmniej Keren coś robi.

Wysłużony żołnierz pokręcił głową.

– Nie jestem pewien, czy mi się podoba to, co on tu wyprawia – powiedział. – Niektórzy z tych, których zwerbował, to bandyckie nasienie, gdyby mnie kto pytał.

– Kiedy trzeba ci mężczyzn zdatnych do walki, Aldousie Almsleyu, wybierasz z tego, co jest – odpowiedział starszy sierżant. – Chłopców z kościelnego chóru wokół siebie nie skrzyknął, jasne to jak słońce. Ale Keren potrafi nad rekrutami zapanować. Tak mniemam.

Will usłyszał właśnie coś całkiem nowego. Pilnie nadstawił ucha. Starannie jednak zważał, by jego twarz nie wyrażała nadmiernego zainteresowania. Udało mu się nawet ziewnąć, nim spytał tonem tak obojętnym, na jaki tylko potrafił się zdobyć:

– Rekruci Kerena?

Starszy sierżant skinął głową.

– Jak mówi Aldous, lepiej nie wnikać, co porabiali w przeszłości. Lecz nadejdzie czas, kiedy potrzeba nam będzie twardzieli. Wtedy nie będziemy się o nich spierać.

Will rozejrzał się po kwaterze.

– Oni tu nie mieszkają? – spytał.

Tym razem odpowiedział Aldous:

– Keren trzyma ich osobno. Kwaterują w stołpie. Powiedział, że tak lepiej, bo uniknie się okazji do sporów.

Było jasne, że żołnierze zamkowego garnizonu przyjęli tłumaczenie lubianego dowódcy bez zbędnych pytań. Will w zamyśleniu postukał szklaneczką o zęby. Może to i ma sens, pomyślał. Łączenie dwóch odrębnych oddziałów, trzymanie ich wspólnie w dość skromnych warunkach gwarantowało niechybne kłopoty. Jednak coś w tym wszystkim nadal wydawało mu się niepokojące.

– Pewnie ma rację – odparł starszy sierżant. – Kiedy rozważyć, co się dzieje między sir Kerenem i lordem Ormanem, to chyba trzeba sądzić, iż sir Keren myśli, że rozsądnie skupić wokół siebie grupę ludzi lojalnych. Nie, żeby miał się spodziewać jakichkolwiek kłopotów z naszej strony, ale…

– Chociaż – dodał Aldous – wiąże nas przysięga, musimy wypełniać rozkazy prawowitego pana zamku. A kiedy lord Syron nie jest zdolny do działania, panem jest tu Orman, czy nam się to podoba, czy nie.

– Przysięga przysięgą – wtrącił trzeci żołnierz – wątpię, żeby któryś z nas chciał walczyć przeciwko Kerenowi.

Mruknięciami wyrażali swoje poparcie. Ociągali się wszelako, wyrażając własne zdanie cichym pomrukiem. Ten i ów obejrzał się przez ramię. Mieli świadomość, jak niebezpieczne są opinie, które przed chwilą wyrazili. W końcu zapadło milczenie. Will uznał, że najlepiej już sobie pójść. Nie chciał, by później zastanawiali się, czy aby minstrel nie wyciągał z nich podstępem informacji.

– Et – westchnął Will. – Jedno jest pewne. Skoro ludzie sir Kerena mieszkają w stołpie, to wystarczy nam resztka brandy. W butli zostało ledwie co na dnie.

Zarechotał, puścił w ruch butlę. Ochoczo napełniali podsunięte szklaneczki. Nastrój zdecydowanie się poprawił. Zwiadowca udał, że napełnia także własną szklanicę, chociaż przez cały wieczór unikał trunku. Sam przed sobą przyznał, że postępował bardzo dobrze, nie przesadzając z wysuszaniem butelki. Bo wiele faktów, które zgromadził tego wieczora, wymagało przemyślenia. Zaczął żałować, że nie zaczekał jeszcze jednego dnia, nim wysłał raport do Halta i Crowleya.


***

Kiedy Will zastanawiał się, czy nie pospieszył się zbytnio, dwaj starsi zwiadowcy uważnie studiowali treść raportu, który znużony gołąb dostarczył im zaledwie pół godziny wcześniej. Lecący trasą na południe ptak walczył z burzami, zmagał się z wichurami, ale dał sobie radę w trudnych warunkach pogodowych, choć przybył do Zamku Araluen mokry, wycieńczony. Opiekun skrzydlatego kuriera delikatnie uwolnił mu nóżkę od pakieciku z wiadomością, następnie zaś umieścił wiernego posłańca w ciepłym gołębniku, który znajdował się w jednej ze strzelistych wież. Teraz, gdy już wypełnił powierzone zadanie, gołąb spał, nastroszywszy pióra, z łebkiem wetkniętym pod skrzydło.

Ale Halt i Crowley nie spali. Komendant zwiadowców przemierzał komnatę wzdłuż i wszerz. Halt po raz kolejny odczytywał skrótowy zapis Willa. W końcu siwobrody zwiadowca z chmurną miną łypnął w stronę przełożonego.

– Wolałbym, żebyś przestał tak chodzić – zaczął łagodnie.

Crowley gestem wyraził irytację.

– Martwię się, do licha – wypalił.

Halt uniósł brew.

– Doprawdy? – rzucił, z delikatną nutą ironii. – Cóż, skoro już zgodnie ustaliliśmy stan twoich uczuć, stwierdzając, iż rzeczywiście się martwisz, może zechciałbyś wreszcie zaprzestać tej nieustannej wędrówki.

– Jeżeli zaprzestanę, już nie będzie nieustanna, prawda? – Crowley szukał chyba zaczepki.

Halt wskazał krzesło po drugiej stronie stołu.

– Daj spokój, zrób mi przyjemność, usiądź.

Crowley wzruszył ramionami. Zrobił to, o co go poproszono. Usiedział aż pięć sekund, po czym poderwał się i znowu ruszył na wędrówkę. Halt mruknął coś pod nosem. Crowley założył, zresztą słusznie, iż treści zawarte w Haltowym mruczeniu niekoniecznie zawierają pochlebstwa, więc wolał po prostu nie zwracać na nie uwagi.

– Sęk w tym – stwierdził – że raport Willa przynosi więcej pytań niż odpowiedzi.

Halt odruchowo przytaknął. Wprawdzie już się szykował, by stanąć w obronie dawnego ucznia, ale zdał sobie sprawę, że Crowley wcale nie krytykuje raportu Willa. Stwierdzał fakt, nic więcej. Zwięzła wiadomość rodziła mnóstwo pytań, na które brakowało odpowiedzi. Należało się zastanowić. Dziwne wizje, odgłosy w lesie, najpewniej wywołane przez nieznaną osobę lub osoby; napięcie w zamku wynikłe pomiędzy Ormanem i jego kuzynem; rzucająca się w oczy niezdolność Ormana do sprawowania rządów oraz fakt, że ktoś, zapewne Orman, kazał śledzić Alyss, gdy wybrała się na poranną przejażdżkę. Gdyby to wszystko zdarzyło się w jakiejś innej okolicy, zapewne potraktowaliby ów ciąg zdarzeń jako serię interesujących zbiegów okoliczności. W Macindaw, miejscu strategicznie tak ważnym, znajdującym się tuż przy granicy, należało uznać, iż aktualna sytuacja rysuje się groźnie. A jednak…

– Will przebywa tam od niedawna – burknął w końcu Halt.

Crowley ponownie opadł na krzesło. Rozsiadł się bokiem, z jedną nogą przewieszoną przez poręcz. Westchnął głęboko. Wiedział, że Halt ma słuszność.

– Wiem – odparł. – Ja tylko się zastanawiam, czy Will z Alyss zdołają to wszystko udźwignąć – wyjaśnił.

Halt starannie rozważał wątpliwości przełożonego.

– Ufam Willowi – stwierdził po chwili milczenia. Crowley dał znak, że się zgadza. Will, choć młody, już miał wysokie notowania w Korpusie Zwiadowców. Ceniono go znacznie wyżej, niż przypuszczał. – Pomnij na jeszcze jedno. Zdaniem Pauline, Alyss zalicza się do grupy jej najlepszych agentek. – Lady Pauline kierowała Korpusem Służby Dyplomatycznej. To ona przyjęła Alyss, to ona nadzorowała początki szkolenia łączniczki. Dbała o Alyss tak samo, jak Halt o Willa.

– Owszem. Oboje nadają się do tej misji, wiem. Zresztą, wysyłając zbyt wielu ludzi, ryzykujemy ujawnienie gry. Z tego wynikłaby raczej szkoda niż pożytek. Tyle że… męczy mnie dziwne odczucie. Jakby ktoś stał mi za plecami i choć go wyczuwam, nie umiem drania dostrzec. Rozumiesz?

Halt skinął głową.

– Mam takie samo wrażenie. Jednak, jeżeli przesadzimy z nadmiarem działań, zniszczymy całą przykrywkę.

Zapadło długie milczenie. Obaj się ze sobą zgadzali. Obu wszelako nadal dręczył ten sam niepokój.

– Oczywiście, zawsze dałoby się podesłać jeszcze kogoś, tak na wszelki wypadek – zasugerował Halt. Crowley łypnął na przyjaciela.

– Uhm, gdyby wprowadzić jeszcze jedną osobę, nie uznałbym tego za przesadę.

– Kogoś, kto gwarantowałby silne ramię – ciągnął Halt. – Żeby ich osłaniał, gdyby było trzeba.

– Tak, też tak sądzę, poczułbym się lepiej, gdybym zyskał pewność, że w potrzebie otrzymają choć odrobinę wsparcia – przytaknął Crowley.

– No, rzecz jasna – dodał Halt – jeżeli podeślemy im właściwego człowieka, taki ktoś zdoła zapewnić trochę więcej niż tylko odrobinę wsparcia.

Spojrzenia starych towarzyszy broni i odwiecznych przyjaciół spotkały się nad stołem. Znali się od dziesiątków lat, przebyli wspólnie tyle kampanii, że żaden już ich nie umiał spamiętać. Jeden wiedział, co myśli drugi, zgadzali się ze sobą bez zbędnych słów.

– Horace? – zapytał Crowley.

Halt przytaknął.

– On – odparł.

Загрузка...