21

Kiedy wpłynęliśmy do doku w Manneranie i robotnicy portowi zabrali się do władowywania towarów, podjąłem swoją wypłatę, opuściłem statek i udałem się do miasta. Na molo zatrzymałem się, żeby wziąć z mannerańskiego urzędu imigracyjnego zezwolenie zejścia na ląd. — Jak długo zatrzymasz się w mieście? — zapytano mnie, a ja odpowiedziałem grzecznie, że zamierzam zostać tu przez trzy dni, chociaż moim prawdziwym życzeniem było osiedlenie się w tym kraju na resztę życia.

W Manneranie byłem już dwukrotnie: gdy związano mnie z Halum, a potem, kiedy miałem siedem lat w Dniu Nazwania. Moje wspomnienia o tym mieście ograniczały się do wyblakłej palety kolorów: jasnoróżowe, zielone i błękitne barwy budynków, ciemnozielona masa bogatej roślinności, czarne uroczyste wnętrze Kamiennej Kaplicy. Kiedy oddaliłem się od dzielnicy portowej, znów znalazłem się wśród tych kolorów i olśniewające obrazy dzieciństwa zamigotały przed mymi zachwyconymi oczami. Manneran nie jest zbudowany z kamienia, jak nasze pomocne miasta, lecz z pewnej odmiany sztucznego gipsu, malowanego następnie jasnymi, pastelowymi farbami, tak że każda ściana i fasada mieni się w blasku słońca tysiącem barw. Dzień był jasny, radosny, ulice zalane promieniami słońca, że musiałem osłaniać oczy. Oszołomił mnie wystrój ulic. Architekci mannerańscy bardzo cenią ornamentykę, budynki dekorują kunsztownie ozdobionymi żelaznymi balkonami, fantazyjnymi ornamentami, błyszczącymi dachówkami, w oknach wiszą jaskrawe draperie. Dla mieszkańca pomocy stanowi to w pierwszej chwili wprawiający w zakłopotanie potworny bałagan, dopiero po pewnym czasie przybiera to wszystko elegancki wygląd, pełen wdzięku i harmonii. I wszędzie mają dużo roślin: obie strony każdej ulicy obsadzone są drzewami, kaskady winnej latorośli spadają ze skrzynek podokiennych, trawniki przed domami pełne są kwiatów, a osłonięte dziedzińce na tyłach domów to bujnie zarośnięte ogrody. Stwarza to subtelne i wyrafinowane efekty — wzajemne przenikanie się rozbuchanej dżungli i miejskiego porządku. Manneran jest miastem niezwykłym.

Moje dziecięce wspomnienia nie przygotowały mnie na panujący tu upał. Nad ulicami unosiła się mglista para. Powietrze było wilgotne i ciężkie. Wydawało mi się, że prawie mogę dotknąć gorąca, że mogę je uchwycić i wycisnąć z niego wodę. To tak, jakby ciepło spadało kroplami deszczu, jak bym był tym deszczem przemoczony. Ubrałem się w szorstki, ciężki, szary uniform — zwykły zimowy sort mundurowy na statku handlowym w Glinie, a tutaj trwał duszny, wiosenny poranek. Jeszcze parę kroków w tej łaźni parowej,. a będę gotów ściągnąć z siebie ubranie i pójść nago!

W książce telefonicznej znalazłem adres Segvorda Hela-lama, ojca mej więźnej siostry. Wziąłem taksówkę i pojechałem tam. Helalam mieszkał tuż za miastem, w zadrzewionej okolicy, gdzie wznosiły się wspaniałe domy i połyskiwały jeziora. Wysoki ceglany mur osłaniał jego dom przed wzrokiem przechodniów. Zadzwoniłem do bramy i czekałem, aż zostanę uważnie zbadany. Taksówka czekała również, jakby kierowca przeczuwał, że będę odprawiony c kwitkiem. Głos z domu, jakiegoś lokaja zapewne, zapytał mnie przez mikrofon i odpowiedziałem: — Kinnall Darival z Salli, brat więźny córki Najwyższego Sędziego Helalama, pragnie złożyć wizytą ojcu swej więznę j siostry.

— Jaśnie panicz Kinnall nie żyje — zostałem chłodno poinformowany. — Jesteś jakimś oszustem.

Zadzwoniłem ponownie. — Przeczytaj to i osądź, czy nie żyje — powiedziałem, podnosząc do oczka kamery mój królewski paszport, który do tej pory zdołałem zachować. — Przed tobą znajduje się Kinnall Derival i nie radzę ci bronić mu wstępu do Najwyższego Sędziego!

— Paszporty można skraść. Paszporty można sfałszować.

— Otwórz bramę!

Nie było odpowiedzi. Zadzwoniłem po raz trzeci i tym razem niewidzialny sługus oznajmił mi, że jeśli się natychmiast nie oddalę, zostanie wezwana policja. Mój taksówkarz, który zaparkował wóz po drugiej stronie ulicy, znacząco zakaszlał. Nie zwróciłem na to uwagi. Czy miałem wracać do miasta, zatrzymać się w hotelu i napisać do Segvorda Helalama, prosząc o spotkanie i zobowiązując się dostarczyć dowody, że wciąż jestem żywy?

Szczęśliwy zbieg okoliczności zaoszczędził mi tych kłopotów. Podjechała elegancka, czarna limuzyna, jakiej zwykle używa najwyższa arystokracja i wysiadł z niej Segvord Helalam, Najwyższy Sędzia Portowego Urzędu Administracyjno-Sądowniczego w Manneranie. W tym czasie znajdował się u szczytu kariery i nosił się z iście królewską godnością. Był to mężczyzna niski, ale dobrze zbudowany, z kształtną głową, rumianą twarzą, grzywą białych włosów, o wyglądzie silnym i zdecydowanym. Oczy jego, intensywnie niebieskie, zdolne były rzucać błyskawice, nos miał zakrzywiony. Te cechy, mogące świadczyć o okrucieństwie, pokrywał jednak miły, ciepły uśmiech. W Manneranie cieszył się opinią człowieka mądrego i powściągliwego. Natychmiast podszedłem do niego z radosnym okrzykiem: — Ojcze więźny! — odwrócił się i spojrzał na mnie zdumiony, a dwóch rosłych, młodych ludzi, którzy mu towarzyszyli, stanęło pomiędzy nim i mną, jakby uważali, że jestem jakimś zamachowcem.

— Twoja przyboczna straż niepotrzebnie się niepokoi — powiedziałem. — Czy nie poznajesz Kinnalla z Salli?

— Jaśnie Panicz Kinnall zmarł ubiegłego roku — odparł Segvord bez namysłu.

— Bolesna to wiadomość dla samego Kinnalla — oświadczyłem. Wyprostowałem się na całą wysokość i po raz pierwszy od chwili żałosnego opuszczenia Glainu przybrałem książęcą postawą. Z taką furią postąpiłem ku gorylom Najwyższego Sędziego, że aż przygięli się do ziemi i odstąpili na bok. Segvord spojrzał na mnie uważnie. Ostatni raz widział mnie na koronacji mego brata. Dwa lata upłynęły od tamtej chwili i opadła ze mnie cała dziecięca miękkość. Po roku pracy przy wyrębie lasu okrzepłem i zmężniałem, zima spędzona wśród wieśniaków zahartowała mnie, a ze statku zszedłem brudny, nieuczesany i ze zmierzwioną brodą. Wzrok Segvorda przenikał stopniowo to, co się na mnie nawarstwiło, aż wreszcie przeniknął moją tożsamość. Wtedy rzucił się do mnie i uścisnął z taką siłą, że o mało nie zwalił mnie z nóg. Wykrzykiwał moje imię, a ja jego. Potem otwarto bramę i weszliśmy do środka. Oczom mym ukazała się wyniosła, kremowego koloru rezydencja, cel moich wszystkich trudów i wędrówek.

Загрузка...