66

Na śniadanie zszedłem sam. Było to raczej niezwykłe, ale przecież nie budziło zdziwienia. Noim po powrocie do domu w środku nocy z dalekiej podróży chciał zapewne sobie pospać, a Halum niewątpliwie wyczerpana była narkotykiem. Apetyt miałem wspaniały i jadłem za nas troje. Przez cały czas snułem plany, w jaki sposób unieważnię Przymierze. Kiedy popijałem herbatę, któryś z chłopców stajennych Noima wpadł jak szalony do sali jadalnej. Policzki miał czerwone i oddychał z trudem, jakby biegł z daleka i miał za chwilę zemdleć. — Prędko! — krzyknął łapiąc powietrze. — Szabloryje żarłacze… — Chwycił mnie gwałtownie za ramię, ściągając z siedzenia. Pospieszyłem za nim. Zastanawiałem się, czy zwierzęta znów uciekły i czy będę musiał przez cały dzień ścigać te bestie. Gdy zbliżyłem się do ich zagrody, nie zauważyłem, żeby ogrodzenie było wyłamane, nie było też żadnych śladów pazurów. Chłopak przylgnął do prętów największej klatki, w której znajdowało się dziewięć lub dziesięć szabloryjów. Spojrzałem tam. Zwierzęta z zakrwawionymi paszczami, z plamami krwi na futrze, skupiły się wokół jakiegoś poszarpanego członka. Warczały na siebie walcząc o ostatnie ochłapy mięsa. Na ziemi walały się jakieś resztki. Czy któreś z bydląt domowych zabłądziło w ciemności i dostało się pomiędzy te okrutne stwory? Ale jak mogło to się stać? I dlaczego chłopak uznał za właściwe oderwać mnie od śniadania, aby mi to pokazać? Złapałem go za rękę i spytałem, co w tym dziwnego, że żarłacze szabloryje pożerają swoją ofiarę. Zwrócił w moją stronę straszliwie wykrzywioną twarz i wybełkotał zduszonym głosem:

— Pani… pani…

Загрузка...