Rozdział 14

I to ta sama pogoń za przygodę sprawiła, że Eagle i Columbia, Interpid i Yankee Clipper, Aquarius i Odyssey, Antares i Kitty Hawk, Falcon i Endeavour, Orion i Casper oraz Challenger i America poleciały na Księżyc…


Operację wszczepienia stałego Kompana mógł przeprowadzić tylko neandertalski chirurg. Wcześniej Mary musiała wrócić do budynku kopalni Debral, gdzie na początku założono jej tymczasowe urządzenie. Tylko tam można było odblokować zapięcia. Następnie, w towarzystwie dwóch krępych neandertalskich egzekutorów, została przewieziona do szpitala w Centrum Saldak.

Chirurg, kobieta o imieniu Korbonon, należała do generacji 145, czyli była mniej więcej w wieku Mary. Zazwyczaj operowała poważnie uszkodzone kończyny, pokancerowane podczas nieudanych polowań. Jej wiedza na temat mięśni i tkanki nerwowej nie miała sobie równych.

— To będzie dość trudne — przyznała. Tymczasowy Kompan leżał na niewielkim stoliku obok, podłączony do zewnętrznego źródła zasilania. Wciąż pełnił rolę tłumacza Mary. Korbonon najwyraźniej nie była do takiej sytuacji przyzwyczajona. Mówiła nienaturalnie głośno, tak jakby dzięki temu jej pacjentka mogła zrozumieć neandertalski. — Twoje przedramię jest mniej umięśnione niż u Barasta, przez co zakotwienie Kompana może być trudniejsze. Na szczęście to, co słyszałam na temat proporcji ciała Gliksinów, jest prawdą: odcinki twojego przedramienia i ramienia rzeczywiście mają tę samą długość. To powinno nam dać trochę większe pole działania. — U Barastów przedramiona były wyraźnie krótsze niż ramiona, a golenie krótsze niż uda.

— Sądziłam, że to rutynowy zabieg.

Jasna, lekko rudawa brew Korbonon uniosła się ze zdziwienia.

— Rutynowy? Nie ma mowy o rutynie, gdy chodzi o wszczepienie pierwszego Kompana dorosłej osobie. Oczywiście na samym początku, zaraz po wprowadzeniu tych urządzeń, wszczepiano je głównie dorosłym, ale chirurdzy, którzy przeprowadzali te zabiegi, już dawno nie żyją. Obecnie takie operacje przeprowadzane są rzadko, przeważnie wtedy, gdy ktoś straci ramię z implantem wszczepionym w dzieciństwie.

— Aha. — Mary tkwiła w czymś, co trochę przypominało fotel dentystyczny ze strzemionami i prawdopodobnie pełniło rolę wielofunkcyjnej platformy operacyjnej. Lewa ręka pacjentki spoczywała na niewielkiej podporze. Wewnętrzną stronę przedramienia umyto jakimś różowym, kwaśno pachnącym płynem do dezynfekcji skóry. Roztwór nie zawierał alkoholu. Mary zdziwiła się, że Korbonon nie włożyła maski chirurgicznej. — Nasi chirurdzy zwykle zakrywają nosy i usta — powiedziała lekko zaniepokojona.

— Dlaczego? — zdziwiła się Korbonon.

— Żeby nie zainfekować pacjenta i żeby pacjent nie zakaził ich.

— Równie dobrze mogłabym operować z zawiązanymi oczami! — oświadczyła Korbonon.

Mary już miała ją spytać dlaczego, ale sama się domyśliła, o co chodziło lekarce: doskonały węch neandertalczyków stanowił istotną część ich percepcji.

— Jakie zastosujesz znieczulenie? — Po raz pierwszy cieszyła się, że nie towarzyszy jej Ponter. W tej sytuacji pewnie zażartowałby sobie: „Znieczulenie? A co to takiego?”. I bez tego bardzo się denerwowała.

— Użyjemy regulatora neuronowego — odparła Korbonon.

— Naprawdę? — Pomimo strachu przed zabiegiem w Mary obudziła się ciekawość naukowca. — U nas stosujemy środki chemiczne.

Barastka pokiwała głową.

— My też tak robiliśmy, ale najpierw trzeba czekać, aż zaczną działać, potem znowu czekać, aż przestaną działać, a poza tym trudno je precyzyjnie zaaplikować w znieczuleniu miejscowym. W dodatku niektórzy są uczuleni na chemiczne środki anestetyczne.

— Jeszcze jedna technologia, na której moim ludziom na pewno będzie zależało — stwierdziła Mary. Do pomieszczenia weszła druga kobieta. Mary nie orientowała się, jak wygląda hierarchia neandertalskiego personelu medycznego, nie miała więc pojęcia, czy to pielęgniarka, czy też druga lekarka. A może jej stanowisko w ogóle nie miało odpowiednika w gliksińskim świecie.

Kobieta założyła na lewe ramię pacjentki dwie elastyczne metaliczne opaski, jedną tuż pod łokciem, a drugą nad nadgarstkiem. Potem, ku zdumieniu Mary, wzięła coś, co przypominało flamaster, i zaczęła kreślić złożoną siatkę linii między obiema opaskami. Z pisaka zamiast tuszu wydostawał się płynny metal. Nie był wcale gorący i bardzo szybko zastygał, jednocześnie matowiejąc. Wyglądało to trochę jak czekoladowe esy-floresy, które na lodach szybko zmieniały się w skorupkę, tylko kolory się nie zgadzały.

— Co to takiego? — spytała.

Kobieta z markerem nic nie odpowiedziała, za to odezwała się Korbonon.

— Zaznaczamy odpowiednie kanały nerwowe na twoim przedramieniu. Te linie tworzą elektryczne łącza między dwoma destabilizatorami.

Po kilku minutach druga kobieta kiwnęła głową i podeszła do niewielkiej konsoli. Pociągnęła za kilka gałek kontrolnych i Mary straciła czucie w przedramieniu.

— Rany.

— Wszystko w porządku — stwierdziła Korbonon. — Zaczynamy. — Zanim pacjentka połapała się, co się dzieje, lekarka już wykonała długie nacięcie równolegle do kości promieniowej. Mary niemal zwymiotowała na widok krwi wypływającej z rany na mały stolik, który, co zauważyła dopiero teraz, miał podwyższone krawędzie.

Była w szoku i bała się, że za chwilę zemdleje. Na jej świecie dokładano wszelkich starań, aby pacjent podczas operacji nie widział, co się dzieje. Tutaj zupełnie się tym nie przejmowano. Może konieczność upolowania sobie od czasu do czasu czegoś do jedzenia leczyła ludzi z przesadnej wrażliwości. Mocno przełknęła ślinę i starała się nad sobą zapanować; przecież tej krwi nie było chyba aż tak dużo…

Zastanawiała się, jak wyglądają tutaj operacje klatki piersiowej. Gliksińscy chirurdzy wchodzili na salę, gdzie czekał już pacjent z zasłoniętą twarzą i odkrytym niewielkim fragmentem ciała. Czy Baraści postępowali podobnie? Jeden z zaprzyjaźnionych z Mary lekarzy wyjaśnił jej kiedyś, że nie chodzi o to, aby nie ubrudzić pacjenta krwią. Po prostu dzięki temu chirurg mógł się skupić na krojeniu i zszywaniu zamiast myśleć o tym, że drąży powłokę jakiejś ludzkiej duszy. No, ale Baraści, wolni od kartezjańskiego dualizmu i spokojnie przyjmujący widok krwi, być może tego nie potrzebowali.

Korbonon wsunęła w nacięcie kilka niebieskawych, podobnych do sprężyn elementów, które najwyraźniej pełniły tę samą rolę co kleszcze. Następnie na tętnice, żyły i nerwy zaczęła zakładać niewielkie zaciski i dziwne wihajstry. Mary wyraźnie widziała przeciętą skórę, warstwę tłuszczu i mięśnie aż Po gładką, szarawą twardość kości promieniowej.

Po chwili druga kobieta — ta, która wcześniej nakreśliła na przedramieniu pacjentki linie znieczulające nerwy — przystąpiła do działania. Lekarze nosili tutaj żółte koszule z krótkim rękawem i niebieskie rękawiczki, sięgające aż za łokcie. Mary Pomyślała, że specjalnie są takie długie, żeby krew nie zasychała na owłosionych przedramionach Barastów.

Druga Barastka wyjęła nowego Kompana ze sterylnego opakowania. Mary przyzwyczaiła się już do wyglądu zewnętrznych paneli tych urządzeń, ale nigdy jeszcze nie widziała ich od drugiej strony. Implant przypominał topograficzny model jakiegoś terenu z wyżynami, nizinami i kanałami, którymi prawdopodobnie miały biec naczynia krwionośne. Pomimo mdłości z fascynacją patrzyła, jak chirurg przecina jej tętnicę promieniową — ulubioną przez samobójców. Oba końce szybko zabezpieczono zaciskami, ale zdążyła z niej wytrysnąć kilkudziesięciocentymetrowa struga krwi.

Mary skrzywiła się lekko. Nie miała pojęcia, jak Vissan Lennet, twórczyni kodonera, zdołała samodzielnie usunąć sobie Kompana; musiało to być potwornie trudne zadanie.

Korbonon użyła następnie laserowego skalpela, podobnego do tego, jakim Mary musiała się posłużyć, gdy Ponter został postrzelony przed siedzibą ONZ. Oba końce tętnicy promieniowej zostały podłączone do dwóch różnych otworów na spodzie Kompana. Mary wiedziała, że urządzenia te nie mają własnego zasilania; czerpały moc z procesów zachodzących w organizmie człowieka. Już sama siła, z jaką krew przepływała przez tętnicę promieniową wystarczała za niezły napęd. Podobno implant miał wbudowany generator hydroenergetyczny — a raczej krwioenergetyczny.

Mary ciągle miała ochotę odwrócić głowę — tak samo jak wtedy, gdy skacząc po kanałach trafiała na serial The Operation na kanale edukacyjnym — ale jednocześnie nie mogła oderwać wzroku od tego, co się działo. Zafascynowana przyglądała się ostatniemu etapowi wszczepiania Kompana, kauteryzacji naczyń krwionośnych i procesowi zamykania skóry krótkimi seriami lasera. Na koniec krawędzie Kompana zabezpieczono specjalną, podobną do kitu substancją uszczelniającą, która podobno wspomagała gojenie się rany.

W porównaniu z pierwszym stadium zabiegu kolejne — polegające na wszczepieniu dwóch implantów ślimakowych — było już prostsze, a przynajmniej takie sprawiało wrażenie. Możliwe, że Mary tak to postrzegała, ponieważ nie mogła obserwować tej części operacji.

W końcu wszystko było gotowe. Rękę wytarto do czysta z krwi, z panelu Kompana zdjęto zabezpieczającą folię, a w implantach ślimakowych ustawiono moc wyjściową.

— Gotowe — oznajmiła Korbonon, pociągając maleńką, przypominającą paciorek gałkę w panelu. W sumie było tych gałek sześć, każda innego koloru. — Proszę bardzo.

— Witaj, Mary — rozległ się syntetyzowany głos. Mary miała wrażenie, że dobywa się on gdzieś z wnętrza jej głowy, z punktu znajdującego się idealnie pośrodku między uszami. Miał lekko kobiecą, neandertalską barwę — głęboką i dudniącą — ale idealnie radził sobie z głoską „i”. Jak widać, problem ten został już rozwiązany.

— Witaj — odparła Mary. — Hm, jak mam do ciebie się zwracać?

— Tak jak sobie życzysz.

Zmarszczyła brwi.

— Co powiesz na Christine? — zaproponowała. Tak miała na imię jej siostra.

— Świetnie — odparł głos w jej głowie. — Oczywiście, jeśli zmienisz zdanie, możesz nadawać mi imiona tak często, jak ci się podoba.

— Znakomicie sobie radzisz z wymową.

— Tak. Używam też skrótowców.

Mary była pod wrażeniem.

— Naprawdę potrafisz wymawiać wszystkie głoski! Kompan Pontera tego nie umie.

— Nie było to trudne zadanie dla programistów. Wystarczyło rozpracować koncept leżący u podstaw takiej wymowy — oznajmiła Christine.

Mary ze zdumieniem poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia. Podczas rozmowy z Kompanem zupełnie zapomniała o zewnętrznym świecie. Zastanawiała się, czy przekrzywia głowę, Podobnie jak robili to neandertalczycy. Nie miała pojęcia, czy ten gest jest zachowaniem odruchowym, czy też wyuczonym — zwykłym uprzejmym znakiem, który sygnalizował innym, że dana osoba jest chwilowo zajęta.

Korbonon z uśmiechem pochyliła się nad pacjentką, która nadal siedziała w fotelu operacyjnym.

— Domyślam się, że twój Kompan działa.

Mary po raz pierwszy usłyszała tłumaczenie tak, jak słyszał je Ponter — nie przez zewnętrzny głośnik, tylko w środku głowy. Christine okazała się znakomitą imitatorką. Wprawdzie angielskie słowa były czasem akcentowane w dziwnych miejscach — trochę tak, jakby mówił je William Shatner — ale brzmienie w dużym stopniu przypominało głos lekarki.

— Tak, oczywiście — odparła i gdy tylko skończyła, przez zewnętrzny głośnik rozległo się tłumaczenie na neandertalski: Ka pan ka.

— Świetnie — powiedziała Korbonon, nie przestając się uśmiechać. — To już wszystko.

— Czy mój Kompan transmituje dane do archiwum alibi?

— Tak.

— Transmituję — dodała Christine własnym głosem po przetłumaczeniu Ka lekarki.

Mary wstała z fotela, podziękowała obu kobietom i opuściła gabinet. W poczekalni ośrodka medycznego siedziało czterech neandertalskich mężczyzn. Każdy z nich miał złamaną jakąś kończynę. Jeden był w srebrnym stroju Ekshibicjonisty. Mary uznała, że ktoś taki nie pogniewa się, jeśli zada mu pytanie, więc śmiało do niego podeszła.

— Co się stało? — zapytała.

— Nam? — upewnił się Ekshibicjonista. — Nic specjalnego, zwykły wypadek podczas polowania.

Mary przypomniała sobie Erika Trinkausa i jego pogląd, że urazy pradawnych neandertalczyków często przypominały obrażenia jeźdźców na rodeo.

— Na co polowaliście?

— Na łosia.

Żałowała, że nie było to jakieś bardziej egzotyczne zwierzę.

— I warto było tak się narażać?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Mięso łosia zawsze jest tego warte. Przecież nie można cały czas jeść tylko gołębi wędrownych i bizonów.

— W takim razie życzę, żeby wszystko się szybko zagoiło.

— Na to liczymy — odparł Ekshibicjonista z uśmiechem.

Mary pożegnała się i wyszła ze szpitala prosto w słoneczne popołudnie. Podejrzewała, że sprawiła widowni Ekshibicjonisty niemałą przyjemność.

W tej samej chwili dotarło do niej, że znajdowała się w pomieszczeniu z czterema obcymi mężczyznami, ale nie czuła żadnego niepokoju. Na swojej Ziemi na pewno byłaby w takiej sytuacji przerażona, nawet teraz, gdy już znała tożsamość gwałciciela. Tymczasem tutaj bezczelnie podeszła do jednego z neandertalczyków i zagaiła rozmowę.

Ze zdumieniem spojrzała na tkwiącego w przedramieniu Kompana — Christine. Świadomość, że wszystko jest rejestrowane, wydawała jej się nierzeczywista aż do chwili, gdy jej własny, stały Kompan stał się częścią niej. Teraz rozumiała, jakie to wyzwalające uczucie. Tutaj była bezpieczna. Mogło ją otaczać mnóstwo ludzi, ale żaden nigdy nie spróbowałby jej skrzywdzić… ponieważ nie uniknąłby kary.

Mogła poprosić, aby Christine wezwała sześcian podróżny, ale dzień był taki piękny, że wolała wrócić do Lurt na piechotę. Po raz pierwszy, odkąd przybyła na ten świat, bez skrępowania patrzyła w oczy innym neandertalczykom, tak jakby byli jej sąsiadami, jakby stała się jedną z nich, jakby znalazła tu swój dom.

Загрузка...