Rozdział 38

Pewnego dnia dotrzemy być może także na Dargal — bo tak właśnie nazywają Czerwoną Planetę swojego świata neandertalczycy — na karmazynowa latarnię rzucającą blask na kontynenty Durkanu, Podlar, Ranilass, Evsoy, Galasoy i Nalkanu — ale tę wersję Marsa pozostawimy taką, jaką ją zastaniemy. Zgodnie z duchem nowej ery, w którą właśnie wchodzimy, nie musimy już wybierać albo jednego, albo drugiego…


Mary Vaughan nagle się obudziła i gwałtownie usiadła na łóżku. Znajdowała się w mieszkaniu w Bristol Harbour Village.

„Kiedy jest to wasze… jak wy je nazywacie?… Dwoje staje się Jednym? Kiedy to teraz będzie?” — Jock zadał to pytanie poprzedniego dnia. Mary za bardzo przejmowała się pogarszającym się stanem Lonwisa i szybkim wyjazdem Pontera, więc nie zwróciła wtedy uwagi na słowa Kriegera. Dopiero teraz dotarło do niej, co mogły znaczyć. Dlaczego akurat to chciał wiedzieć?

Dni, podczas których Dwoje stawało się Jednym, dawały doskonałą możliwość zrealizowania planu z wirusem. Jock o wiele łatwiej mógł zakazić przynajmniej mieszkańców Saldak, mając wszystkich przedstawicieli obu płci w Centrum miasta. Poza tym w tym czasie częściej podróżowano między miastami, dzięki czemu wirus mógł się szybciej rozprzestrzenić.

Czterodniowe wakacje miały się zacząć pojutrze. To oznaczało, że Jock dopiero wtedy wprowadzi w życie swój plan; Mary musiała więc zdążyć, zanim to się stanie.

Spojrzała na sufit, żeby sprawdzić godzinę — ale znajdowała się przecież tutaj, a nie tam, a na suficie nic nie było. Obróciła głowę w stronę budzika stojącego na nocnym stoliku. Wyświetlał czerwone cyfry 5: 04. Namacała włącznik lampki, a potem wzięła telefon i wybrała numer mieszkania Louise Benoit w Rochester.

Po sześciu dzwonkach usłyszała zaspany głos.

Alló?

— Louise, mówi Mary. Posłuchaj, pojutrze jest dzień, kiedy Dwoje stanie się Jednym. Jestem pewna, że właśnie wtedy Jock chce wypuścić wirusa.

Louise najwyraźniej jeszcze się nie obudziła.

— Dwoje stanie się…

— Dwoje stanie się Jednym! Tylko w tym okresie na neandertalskim świecie ludzie skupiają się w Centrach i jest spory ruch między miastami. Musimy coś zrobić.

D’accord — odparła Louise zachrypniętym głosem. — Maisquoi?

— To, o czym wcześniej mówiłaś: zwrócimy się do mediów, zaalarmujemy dziennikarzy. Tylko że lepiej, abyśmy najpierw znalazły się w Kanadzie. Tam będziemy bezpieczniejsze. Potrzebuję pół godziny, żeby się przygotować. Mogę po ciebie przyjechać około 6: 30. Pojedziemy do Toronto samochodem.

Bon. Będę gotowa.

Mary się rozłączyła, poszła do łazienki i odkręciła prysznic. Gdyby tylko wiedziała, w jaki sposób najlepiej wszcząć alarm. Wprawdzie wielokrotnie udzielała wywiadów w telewizji i w radiu, ale…

Przypomniała jej się miła producentka, którą spotkała w CBC Newsworld w 1996 roku, kiedy neandertalczyków uważano wyłącznie za wymarłych hominidów, a Mary udało się pozyskać DNA z kopalnego okazu tego gatunku, znajdującego się w Rheinisches Landesmuseum. Prezenterzy CBC na pewno mieli zastrzeżone numery, producenci być może nie. Wróciła do sypialni, chwyciła telefon i wystukała 1-416-555-1212 — numer informacji telefonicznej w Toronto. Po chwili miała już numer, o który jej chodziło.

Minutę później usłyszała w słuchawce inny zaspany kobiecy głos.

— H-halo?

— Kerry? Czy to Kerry Johnston?

Mary miała wrażenie, że słyszy, jak kobieta po drugiej stronie przeciera oczy.

— Tak. A kto mówi?

— Mary Vaughan. Pamięta mnie pani? Jestem genetyczką z York University — specjalistką w zakresie neandertalskiego DNA.

W głębi ducha Mary żałowała, że ani Louise, ani Kerry nie zareagowały w stereotypowy sposób i nie spytały: „Masz pojęcie, która jest teraz godzina?”. Zamiast się dziwić, Kerry natychmiast oprzytomniała.

— Tak, pamiętam panią — przyznała.

— Mam dla pani świetny temat.

— Słucham.

— Niestety, nie mogę powiedzieć nic przez telefon. Jestem w tej chwili w Rochester, w stanie Nowy Jork, ale za jakieś pięć godzin będę w Toronto. Chciałabym, aby zorganizowała mi pani wejście na żywo w Newsworld…


Mary i Louise wjechały na most Queenston-Lewiston, łączący brzegi rzeki Niagara. Dokładnie pośrodku konstrukcji łopotały trzy flagi, wyznaczające punkt graniczny: pierwsza amerykańska, w paski i gwiazdy, druga błękitna, ONZ, i trzecia z kanadyjskim czerwonym liściem klonowym.

— Miło jest wrócić do domu — powiedziała Louise, kiedy je mijały.

Jak zwykle, Mary poczuła się spokojniej we własnym kraju. Przypomniał jej się stary żart o tym, że Kanada mogła mieć brytyjską kulturę, francuską kuchnię i amerykańskie know-how… ale zamiast tego skończyło się na amerykańskiej kulturze, brytyjskiej kuchni i francuskim know-how.

Mimo to cieszyła się z powrotu.

Przy zjeździe z mostu widniał szereg budek celników. Otwarte były cztery. Przy trzech czekały niewielkie kolejki samochodów osobowych, przy czwartej — dłuższy ogonek ciężarówek. Mary stanęła za ostatnim autem w środkowej kolejce. Niecierpliwie stukając dłonią w kierownicę, czekała, aż wszystkie samochody przed nimi zostaną odprawione.

W końcu przyszła kolej na nie. Mary podjechała do budki i opuściła szybę. Spodziewała się usłyszeć zwykłe na granicy pytanie: „obywatelstwo?”, ale zamiast tego celniczka zwróciła się do niej:

— Pani Mary Vaughan?

Serce Mary drgnęło nieprzyjemnie. Kiwnęła głową.

— Proszę zatrzymać się tam dalej.

— Czy-czy coś jest nie tak? — spytała Mary.

— Proszę wypełnić polecenie — odparła celniczka, po czym podniosła słuchawkę telefonu.

Mary czuła, jak zaciśnięte na kierownicy dłonie robią się wilgotne od potu. Powoli zjechała na bok.

— Skąd wiedzieli, że to ty? — zdziwiła się Louise.

Mary pokręciła głową.

— Z numerów rejestracyjnych?

— Może powinnyśmy dać nogę?

— Mam na imię Mary, nie Thelma. Chryste, a jeśli to…

Z długiego budynku kontroli celnej wyszedł łysiejący celnik ze sterczącym znad paska spodni brzuchem. Machnął ręką, dając Mary znak, aby wjechała w jedno z ukośnych miejsc parkingowych. Wcześniej tylko raz zdarzyło się jej tu zatrzymać, bo musiała skorzystać z łazienki — i to tylko dlatego, że nie mogła dłużej wytrzymać. W środku budynek nie robił dobrego wrażenia.

— Pani Vaughan? Mary Vaughan? — upewnił się celnik.

— Tak?

— Czekaliśmy na panią. Moja asystentka właśnie łączy rozmowę.

Mary ze zdumienia wytrzeszczyła oczy.

— Do mnie?

— Tak. Chodzi o ważną sprawę. Proszę za mną!

Wysiadła z wozu, Louise również. Obie weszły do budynku. Grubas poprowadził je za kontuar. Podniósł telefon i odblokował linię.

— Mam tu panią Vaughan — powiedział do słuchawki, po czym podał ją Mary.

— Mówi Mary Vaughan.

— Mary! — wykrzyknął głos z jamajskim akcentem.

— Reuben! — Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że Louise uśmiecha się szeroko. — Coś się stało?

— Rany, kobieto, musisz sobie kupić komórkę — oznajmił Reuben. — Wiem, że razem z Louise jedziecie do Toronto, ale myślę, że powinnyście od razu przyjechać tutaj. I to jak najszybciej.

— Dlaczego?

— Twój Jock Krieger przeszedł przez portal.

Serce Mary na moment przestało bić.

— Co? Ale jakim cudem dotarł tam tak szybko?

— Pewnie samolotem. Wy też powinnyście skorzystać z szybszego środka lokomocji. Samochodem dotrzecie tu najwcześniej za sześć godzin. W St. Catherines czeka już na was Korniszonek. — Korniszonek był firmowym samolotem INCO, pomalowanym na ciemnozielony kolor. — Tylko przez przypadek dowiedziałem się, że Krieger przeszedł na drugą stronę. Zauważyłem jego nazwisko na liście ludzi wchodzących na teren kopalni, kiedy wpisywałem kogoś innego.

— I nikt go nie zatrzymał?

— A dlaczego mieliby to robić? Pytałem chłopaków z Kanadyjskich Sił Zbrojnych w obserwatorium neutrin. Mówią, że miał amerykański paszport dyplomatyczny, więc od razu go przepuścili na drugą stronę. Przefaksowałem wam do punktu kontroli granicznej mapę pokazującą, jak się dostać na lotnisko…

Загрузка...