Upłynęły już jednak trzy dekady, odkąd Eugene Cernan jako ostatni spacerował po Księżycu. Ostatni! Kto by pomyślał, że pokolenia urodzone po 1972 roku o ludziach odwiedzających inne światy będą się uczyły tylko na lekcjach historii…
Dom Bandry okazał się o wiele wygodniejszy od domu Lurt, choć wcale nie był większy. Po pierwsze, Mary bardziej podobały się tutejsze meble, a po drugie, okazało się, że Bandra uwielbia obserwować ptaki i ma wielki talent do rysowania. Ściany i sufity ozdobiła przepięknymi malunkami lokalnego ptactwa, w tym również gołębia wędrownego. Mary także uwielbiała ptaki. Miedzy innymi właśnie dlatego na uniwersytecie sama zajęła się analizą DNA gołębia wędrownego, podczas gdy jej doktorantka, Daria, badała materiał genetyczny egipskiej mumii.
Dziwnie się czuła, wracając do domu wcześniej od gospodyni, zwłaszcza że nie musiała otwierać żadnych zamków. Neandertalczycy po prostu nie zamykali drzwi na klucz — nie Musieli tego robić.
Bandra, tak jak wielu Barastów, miała domowego robota. Z wyglądu przypominał patykowatego insekta. Gdy Mary weszła do domu, zmierzył ją niebieskimi, mechanicznymi oczami — podobnymi do oczu Lonwisa — po czym wrócił do pucowania i odkurzania.
Wiedziała, że Pontera zobaczy dopiero gdy Dwoje znowu stanie się Jednym, ale mogła przecież z nim porozmawiać. Jej nowy, lśniący Kompan mógł się skomunikować z jego Kompanem.
Ułożyła się wygodnie na kanapie w głównym pokoju i podziwiając piękne malowidło na suficie, poprosiła Christine, aby wywołała Haka.
— Cześć, skarbie. — Użyła określenia, które w kategorii czułych słów było dla Pontera równie trudne do wymówienia co „kochanie”. No, ale on przecież słuchał tylko tłumaczenia Christine.
— Mare! — usłyszała jego uradowany głos. — Jak dobrze cię słyszeć!
— Tęsknię za tobą — przyznała. Czuła się tak jak wtedy, gdy miała osiemnaście lat i zamknięta w swoim pokoju w domu rodziców rozmawiała z Donnym.
— Ja też za tobą tęsknię.
— Gdzie jesteś?
— Z Pabo na spacerze. Przyda się nam trochę ruchu.
— Jest z tobą Adikor?
— Nie, został w domu. Co u ciebie słychać?
Po raz pierwszy rozmawiała z Ponterem za pośrednictwem Kompanów. Na początek opowiedziała mu o zabiegu wszczepienia jej własnego implantu, a potem o przeprowadzce do Bandry.
— Lurt powiedziała mi o czymś bardzo intrygującym. Podobno jest jakieś zakazane urządzenie, które mogłoby nam pomóc w poczęciu dziecka.
— Naprawdę? Co to takiego?
— Lurt mówiła, że to wynalazek Vissan Lennet.
— Och! Przypominam ją sobie. Widziałem ją na Podglądaczu. Podobno usunęła Kompana i postanowiła żyć w lesie. Zrobiła to z powodu konfliktu z Siwymi w sprawie jakiegoś odkrycia.
— Właśnie! — przytaknęła Mary. — Wynalazła urządzenie zwane kodonerem, które pozwala stworzyć dowolne nici DNA, a my dokładnie tego potrzebujemy, żeby mieć dziecko. Lurt mówiła, że Vissan prawdopodobnie zachowała prototyp.
— Być może, ale jeśli… Przepraszam cię na moment. Dobra sunia! Dobra sunia! No masz! Aport! Aport! Wybacz mi, chciałem powiedzieć, że nawet jeśli urządzenie istnieje, to nadal nie wolno go używać.
— Racja. Na tym świecie nie, ale jeśli zabierzemy je na mój…
— Znakomity pomysł! Tylko jak je zdobędziemy?
— Myślę, że najlepiej będzie odszukać Vissan i zapytać ją wprost. Co mamy do stracenia?
— Ale jak ją znajdziemy? Przecież nie ma Kompana.
— Lurt mówiła, że dawniej Vissan mieszkała w mieście o nazwie Kraldak. Wiesz, gdzie to jest?
— Oczywiście. Na północ od jeziora Duranlan, waszego Erie. Kraldak jest mniej więcej w tym samym miejscu co na twoim świecie Detroit.
— Skoro mieszka gdzieś w lesie, to może nie oddaliła się zbytnio od tego miejsca, jak sądzisz?
— Możliwe. Bez Kompana nie mogła skorzystać z żadnego transportu.
— Lurt wspomniała jeszcze, że Vissan mogła sobie zbudować jakieś schronienie.
— To zrozumiałe.
— Moglibyśmy więc przestudiować zdjęcia satelitarne i odszukać na nich nowe zabudowania… takie, których nie ma na mapach sprzed czterech miesięcy.
— Chyba zapominasz, gdzie jesteś, kochana — upomniał ją Ponter. — Baraści nie mają satelitów.
— No tak. A niech to. A jakiś zwiad lotniczy? No wiesz, zdjęcia robione z samolotów?
— Samolotów też nie mamy, ale mamy helikoptery.
— Może więc po jej zniknięciu ktoś robił z helikoptera zdjęcia terenów, o które nam chodzi?
— Kiedy to dokładnie było?
— Lurt mówiła, że około czterech miesięcy temu.
— W takim razie na pewno tak. Latem borykamy się z problemem pożarów w lasach — tych wywołanych przez pioruny i tych spowodowanych przez ludzi. Dzięki zdjęciom z powietrza śledzimy ich przebieg.
— I można takie zdjęcia zdobyć?
— Hak?
W głowie Mary odezwał się głos Haka.
— Właśnie je ściągam — oznajmił Kompan. — Według archiwów alibi implant Vissan Lennet przerwał transmisję danych w dniu 148/101/17. Od tamtej pory w okolicach Kraldak przeprowadzono trzy powietrzne zwiady. Problem w tym, że chaty, którą łatwo da się dostrzec zimą, latem można nie zauważyć pod koronami drzew liściastych.
— Ale i tak spróbujesz, dobrze? — poprosiła Mary.
— Oczywiście.
— Pewnie i tak nic to nie da — westchnęła. — Jeśli to, co Lurt mówiła o kodonerze, jest prawdą, przypuszczam, że nie my pierwsi próbujemy namierzyć Vissan.
— Dlaczego?
— To chyba jasne: ludzie poddani przymusowej sterylizacji na pewno szukają możliwości obejścia kary, jaka została im wymierzona.
— Może i tak — odparł Ponter — ale odkąd Vissan wycofała się z życia w społeczności, upłynęło mało czasu, a wysterylizowanych osób nie ma znowu tak wiele. Poza tym nikt na tym świecie nie będzie się starał o dziecko przed następnym latem, więc…
— Przepraszam, że się wtrącam, ale coś znalazłem — odezwał się Hak.
— Co? — spytała Mary.
— Chatę, której szukamy, a dokładniej mówiąc budynek, którego nie ma na starszych mapach. Znajduje się około trzydziestu pięciu kilometrów na zachód od Kraldak. — Hak przełożył dla Mary neandertalskie jednostki miary. Ponter prawdopodobnie usłyszał coś w rodzaju: „70 tysięcy długości ramion”.
— Wspaniale! — ucieszyła się. — Ponterze, musimy się tam wybrać!
— Oczywiście.
— Możemy pojechać jutro?
— Mare… — Głos Pontera zabrzmiał surowiej.
— Co? Ach, no tak. Dwoje nie jest jeszcze Jednym, tylko że…
— Co takiego?
Westchnęła.
— Nie, nie, masz rację. W takim razie pojedziemy tam, kiedy Dwoje będzie Jednym?
— Oczywiście, kochana. Wtedy możemy robić wszystko, co tylko będziesz chciała.
— Świetnie. No to jesteśmy umówieni.
Między Bandrą i Mary wszystko układało się simpatico — Bandra uwielbiała to słowo. Lubiły spędzać spokojne wieczory w domu. Miały do omówienia niekończącą się listę tematów naukowych, ale rozmawiały również o sprawach osobistych.
Mary przypominało to pierwsze dni z Ponterem podczas kwarantanny w domu Reubena Montego. Dzielenie się myślami z Bandrą okazało się intelektualnie i emocjonalnie stymulujące. Barastka była cudownie ciepłą, życzliwą i zabawną osobą.
Czasem jednak rozmowy prowadzone w głównym pomieszczeniu domu Bandry przeradzały się — no, może nie w zaciekłe kłótnie, ale na pewno w gorące wymiany zdań.
— Wiesz — stwierdziła raz Bandrą, sadowiąc się na drugim końcu kanapy, na której siedziała Mary — tę przesadną potrzebę prywatności z pewnością podsycają wasze religie. Na początku sądziłam, że prywatność umożliwia wam oddawanie się pewnym przyjemnym czynnościom, które zostały zakazane. Nadal uważam, że po części tak właśnie jest, ale odkąd Powiedziałaś mi o mnogości waszych systemów wierzeń, nie mogę przestać myśleć, że nawet samo praktykowanie wiary mniejszości wymagało utajnienia. Pierwsi wyznawcy twojego systemu, chrześcijaństwa, spotykali się w tajemnicy przed innymi, zgadza się?
— Tak — przyznała Mary. — Najważniejszym dla nas dniem jest Boże Narodzenie, upamiętniające dzień narodzin Jezusa. Obchodzimy je 25 grudnia, zimą, choć Jezus przyszedł na świat wiosną. Wiemy o tym, ponieważ w Biblii powiedziane jest, iż stało się to wtedy, gdy pasterze czuwali nocą nad stadami, a tak jest tylko na wiosnę, kiedy rodzą się jagnięta. — Mary się uśmiechnęła. — Hej, to zupełnie tak jak u was. Też lubicie rodzić wiosną.
— Prawdopodobnie z tej samej przyczyny: aby potomstwo mogło trochę podrosnąć, zanim znowu nadejdzie zima.
Mary zebrało się na żarty.
— Wy, Baraści, przypominacie owce także pod innymi względami. Jesteście wyjątkowo łagodni.
— Tak nas widzisz?
— Nie prowadzicie wojen. Z tego, co widziałam, w waszym społeczeństwie w zasadzie nie ma przemocy. Chociaż… — Mary już miała wspomnieć o nieszczęsnym zdarzeniu sprzed łat, którego rezultatem była roztrzaskana szczęka Pontera; na szczęście w porę umilkła.
— Może masz rację. Za to polujemy, oczywiście nie przez cały czas, chyba że na tym właśnie polega czyjś wkład w społeczeństwo. Taka forma aktywności pozwala pozbyć się agresji. Wyrzucamy ją z siebie. Jak wy byście to określili?
— Katharsis — podpowiedziała Mary. — Rozładowanie nagromadzonych uczuć.
— Katharsis! Jeszcze jedno wspaniałe słowo! Wystarczy rozwalić kilka zwierzęcych łbów albo oskrobać mięso z kości i człowieka ogarnia cudowny spokój.
Mary przez chwilę zastanawiała się, czy potrafiłaby zabić zwierzę w jakimkolwiek celu. Doszła do wniosku, że nie. Oczywiście komary się nie liczyły.
— My tego nie robimy.
— Wiem, uważacie to za niegodne cywilizowanych ludzi. Tymczasem my sądzimy, że między innymi właśnie dzięki temu cywilizacja mogła powstać.
— No, ale skoro mowa o prywatności… czy u was nikt nie wykorzystuje zupełnego jej braku? Nikt po kryjomu, w tajemnicy nie omija zabezpieczeń archiwów alibi i nie podgląda tego, co robicie?
— Po co miałby to robić?
— Na przykład po to, żeby nie dopuścić do obalenia władzy.
— Dlaczego ktoś miałby ją obalać? Przecież można zwyczajnie wybrać kogoś innego.
— No tak, dzisiaj można. Ale na pewno nie od początku mieliście demokratyczny ustrój.
— Tylko co?
— Plemiennych wodzów? Wojskowych dyktatorów? Imperatorów uważających siebie za bogów? Nie, tych ostatnich skreślmy. No, ale… — Mary zmarszczyła brwi. Ale co? Bez rolnictwa nie było granic terytorialnych, które wymagałyby obrony. Pierwsi ludzie uprawiający rolę mogli samodzielnie chronić te kilkaset akrów, ale dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych terenów łowieckich to za wielki obszar, by mogła go strzec niewielka grupa.
Poza tym po co tego pilnować? Napad na gospodarstwo dawał natychmiastowy rezultat: zboża skradzione z pola lub ze spichlerza. Za to w zbieractwie i łowiectwie, jak wiele razy mówił Ponter, najbardziej liczyła się znajomość terenu: nikt nie mógł tak po prostu wejść na nowe terytorium i od razu z powodzeniem korzystać z jego zasobów. Taki ktoś nie wiedziałby, gdzie zwierzęta chodzą do wodopoju, gdzie ptaki składają jaja i gdzie rosną drzewa rodzące najwięcej owoców. Nie, ten styl życia sprzyjał raczej pokojowej wymianie dóbr. Podróżnemu o wiele łatwiej było przywieźć ze sobą coś, co miało wartość, i wymienić to na świeżo upolowanego zwierza, niż samemu polować.
Niemniej, gdyby zaszła taka potrzeba, każdy neandertalczyk na pewno potrafiłby samodzielnie zdobyć sobie jedzenie f tak jak Vissan, która teraz musiała radzić sobie ze wszystkim sama. Poza tym przy kontrolowanej wielkości populacji — praktykowanej przez Barastów od setek lat — nie brakowało wolnych terenów dla każdego, kto wolał działać w pojedynkę.
— Na pewno jednak zdarzały się sytuacje, kiedy ludziom nie podobała się wybrana przez nich władza i chcieli się jej pozbyć — zauważyła Mary.
— O tak, oczywiście.
— I co się wtedy działo?
— W dawnych czasach? Zanim oczyszczono pulę genów? Mieliśmy zamachy.
— No właśnie! I to powód, aby naruszyć prywatność innych osób: próba udaremnienia zamachu. Gdyby ktoś próbował cię zabić, chciałabyś mieć na tę osobę oko i uniemożliwić jej spiskowanie.
— Zamach nie wymaga żadnego spisku — stwierdziła Bandra, unosząc brew. — Po prostu podchodzi się do kogoś i rozwala mu się czaszkę. Wierz mi, dla wybranych reprezentantów to doskonała zachęta do tego, by dbać o zadowolenie swojego elektoratu.
Mary roześmiała się mimo woli.
— Ale przecież nawet gdy większość jest zadowolona, zawsze znajdą się wyjątki.
Bandra skinęła głową.
— I właśnie dlatego już dawno uznaliśmy za konieczne oczyszczenie puli genów z materiału genetycznego, który może prowadzić do antyspołecznych zachowań.
— Tylko że ta czystka puli genów… — Mary nie chciała, aby zabrzmiało to jak krytyka, lecz zdradził ją ton głosu. — Próbowałam rozmawiać o tym z Ponterem, ale to trudne. On tak ślepo popiera to rozwiązanie. A właśnie ono przyprawia moich ludzi o gęsią skórkę w jeszcze większym stopniu niż wasz brak prywatności.
— „Przyprawia o gęsią skórkę”! Och, wspaniałe powiedzenie!
— Mówię poważnie, Bandro. W przeszłości próbowaliśmy podobnych rozwiązań i… nigdy nie kończyły się dobrze. Rzecz w tym, że według nas nie sposób w takich sytuacjach uniknąć korupcji. Byli już tacy, którzy próbowali zetrzeć z powierzchni ziemi określone grupy etniczne.
Pisk Kompana.
— Grupy ludzi wyróżniających się pewnymi cechach, wynikającymi z ich pochodzenia geograficznego.
— Ale przecież różnorodność ma ogromną wartość genetyczną — zauważyła Bandra. — Ty, jako specjalistka w zakresie chemii życia, na pewno to wiesz.
— Owszem, ale… no, próbowaliśmy… to znaczy moi ludzie… nie, nie dosłownie moi, tylko źli ludzie, źli członkowie mojego gatunku, uciekali się do… do zbrodni, które nazywamy „ludobójstwem”. Próbowali doprowadzić do zagłady innych ras ludzkich i…
Cholera jasna — żachnęła się w myślach Mary. Dlaczego nie potrafiła konwersować z neandertalczykami o pogodzie? Po co zawsze poruszała tak okropne tematy? Gdyby umiała czasem zamknąć buzię na kłódkę…
— Ludobójstwo — powtórzyła Bandra, tym razem bez zachwytu. Nie musiała pytać, czy gatunek Homo neanderthalensis stał się pierwszą ofiarą ludobójstwa dokonanego przez Homo sapiens.
— Ale jak decydujecie, które cechy należy wyeliminować? — zastanowiła się Mary.
— To chyba oczywiste. Nadmierną agresję. Nadmierny egoizm. Skłonności do złego traktowania dzieci. Upośledzenia umysłowe. Predyspozycje do chorób genetycznych.
Mary pokręciła głową; wciąż nie mogła zapomnieć o tamtej przerwanej rozmowie z Ponterem.
— Według nas każdy ma prawo do posiadania potomstwa.
— Dlaczego? — spytała Bandra.
Mary zmarszczyła czoło.
— Bo to… to prawo każdego człowieka.
— To jest ludzkie pragnienie — zauważyła Bandra. — Ale czy prawo? Ewolucję umożliwia rozmnażanie się tylko niektórych członków populacji.
— Myślę, że dla nas przeciwdziałanie brutalności doboru naturalnego jest znamieniem cywilizacji.
— Ale przecież społeczność, jako całość, jest ważniejsza od jednostki.
— Sądzę, że w przeważającej części moi ludzie nie podzielają tego zdania. Przywiązujemy olbrzymią wagę do indywidualnych praw i swobód.
— Olbrzymią wagę? Chyba raczej olbrzymią cenę? — Bandra pokręciła głową. — Słyszałam o tych wszystkich środkach bezpieczeństwa, jakie są konieczne na waszych terminalach transportowych, o wielkich liczbach egzekutorów, którzy pilnują waszych miast. Twierdzicie, że nie chcecie wojen, a poświęcacie ogromne środki na przygotowywanie się do nich i prowadzenie ich. Macie terrorystów i tych, którzy trudnią się uzależnianiem innych od substancji chemicznych. Macie plagę osób wykorzystujących dzieci, a do tego… wybacz mi, że tak mówię… a do tego wasz przeciętny iloraz inteligencji jest o wiele niższy od tego, jaki być powinien.
— Nigdy nie znaleźliśmy sposobu mierzenia ilorazu inteligencji, który nie byłby kulturowo tendencyjny.
Bandra zamrugała ze zdziwieniem.
— Jak inteligencja może być kulturowo tendencyjna?
— Hm, jeśli na przykład zapytasz przeciętnie inteligentne dziecko z bogatej rodziny, jakie słowo pasuje do słowa „filiżanka”, odpowie, że „spodek”. Spodki to takie małe talerzyki, na których stawia się filiżanki z kawą… z gorącym napojem. Ale jeśli o to samo spytasz przeciętnie inteligentne dziecko z biednej rodziny, może nie znać odpowiedzi, bo możliwe, że jego rodziców nie było stać na spodki.
— Inteligencja to nie jakiś tam sprawdzian wiedzy ogólnej — stwierdziła Bandra. — Są znacznie lepsze metody pozwalające określić jej poziom. My badamy liczbę połączeń nerwowych powstałych w mózgu. Ich liczba jest dobrym, obiektywnym wskaźnikiem.
— Ale ludzie, którym odmówiono prawa do posiadania potomstwa z powodu niedostatecznej inteligencji, na pewno byli z tego powodu niezadowoleni.
— Owszem, lecz z definicji nietrudno było nimi manipulować.
Mary poczuła nieprzyjemny dreszcz.
— Ale…
— Nie zapominaj, jak wygląda nasza demokracja: pozwalamy głosować tylko tym, którzy ukończyli 600 miesięcy, czyli osiągnęli dwie trzecie przeciętnej długości życia. To jest… Delka?
— Czterdzieści osiem lat — odpowiedziała Delka, Kompan Bandry.
— W przypadku większości kobiet jest to wiek, w którym nie mogą mieć więcej dzieci. Także mężczyźni w tym wieku zwykle już nie płodzą potomstwa. Dlatego osoby, które uczestniczyły w głosowaniu na temat inteligencji, podejmowały decyzję, która nie dotyczyła bezpośrednio ich samych.
— To nie demokracja, jeśli prawo do głosu ma jedynie mniejszość.
Bandra zmarszczyła czoło, jakby próbowała zrozumieć uwagę Mary.
— U nas wszyscy mają takie prawo, tyle że nie przez całe życie. Poza tym, odmiennie niż na twoim świecie, nigdy nie odmówiliśmy człowiekowi w odpowiednim wieku prawa głosu ze względu na płeć bądź kolor skóry.
— Ale przecież ci, którzy w tej sprawie głosowali, musieli martwić się o swoje dzieci, które były w wieku rozrodczym i nie mogły głosować.
Bandra zawahała się na moment. Mary to zastanowiło. Do tej pory jej neandertalska przyjaciółka odpowiadała pewnie.
— Każdy ma nadzieję, że przyszłość jego dzieci będzie szczęśliwa, i dla każdego jest to ważne — powiedziała w końcu. — Ale głosowanie odbyło się, zanim przeprowadzono testy inteligencji. Teraz chyba już rozumiesz. Na podstawie referendum podjęto decyzję, aby przez dziesięć kolejnych generacji uniemożliwić prokreację dolnym pięciu procentom ludności. Znajdź mi rodzica, który uważa, że jego dziecko znajdzie się akurat w tych najniższych pięciu procentach. To niemożliwe! Głosujący naturalnie zakładali, że ich dzieci ten zakaz nie obejmie.
— Tymczasem niektórych to dotknęło.
— Tak. Niektórych tak. — Bandra nieznacznie wzruszyła ramionami. — Ale tu chodziło o dobro społeczeństwa, rozumiesz?
Mary pokręciła głową.
— Moi ludzie nigdy by na coś takiego nie wyrazili zgody.
— Za to teraz już nie musimy się przejmować pulą genów. Tylko czasem zdarzają się wyjątki. Po dziesięciu pokoleniach restrykcje zostały zniesione. Większość chorób genetycznych usunięto na dobre, z nadmierną agresją także w zasadzie się uporano, a średnia inteligencja znacznie się poprawiła. Oczywiście nadal rozkłada się ona według krzywej dzwonowej, ale skończyło się na… Jak wy to nazywacie? Mamy takie pojęcie w statystyce: pierwiastek kwadratowy ze średniej pierwiastków odchyleń od średniej arytmetycznej…
— Odchylenie standardowe — stwierdziła Mary.
— Aha. No właśnie. Po dziesięciu generacjach przeciętna inteligencja przesunęła się o całe odchylenie standardowe w lewo.
Mary już miała zamiar powiedzieć „chyba w prawo”, ale w porę przypomniała sobie, że neandertalczycy czytają od prawej strony do lewej, a nie od lewej do prawej.
— Naprawdę? Aż o tyle? — zdziwiła się.
— Tak. Nasi najgłupsi ludzie są teraz tak samo inteligentni jak dawniej przeciętnie inteligentni członkowie naszego społeczeństwa.
— Nie potrafię sobie wyobrazić, by u nas zaakceptowano odgórne decyzje na temat tego, kto może posiadać potomstwo. — Mary pokręciła głową.
— Ależ ja nie bronię naszej metody — powiedziała Bandra. — Macie doskonałe powiedzenie: „Każdy orze, jak może”. — Uśmiechnęła się szeroko i ciepło. — No, dość już tych poważnych tematów. Wieczór jest piękny! Może pójdziemy na spacer? Potem opowiesz mi wszystko o sobie.
— Co chciałabyś wiedzieć?
— Wszystko. Wszyściusieńko. Co do joty. Od deski do deski…
Mary się roześmiała.
— Rozumiem — powiedziała, wstając z kanapy.