Rozdział 43

Bo właśnie tacy jesteśmy: wspaniali i niezwykli. Owszem, mamy na swoim koncie błędy — ale popełnialiśmy je, ponieważ zawsze zdążamy naprzód, niestrudzenie maszerując tam, gdzie pcha nas przeznaczenie…


Cornelius Ruskin oglądał wiadomości, próbując nad sobą zapanować, ale nie potrafił. Cały się trząsł.

Chciał, aby jego wersja stworzonego przez Kriegera wirusa Surfaris służyła wyłącznie obronie, a nie atakowi. Miała chronić świat neandertalczyków przed…

… przed takimi jak on sam. Takimi, jakim kiedyś był…

A teraz dwóch ludzi nie żyło.

Oczywiście podejrzewał, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, więcej ofiar nie będzie. Mężczyźni Homo sapiens musieli odtąd trzymać się swojego świata. Nie pozbawiono ich niczego prócz możliwości przeniesienia tkwiącego w nich zła przez portal na drugą Ziemię.

Cornelius wynajmował przytulny dom w Rochester, przy wysadzanej drzewami ulicy. Było to cudowne przeciwieństwo jego dawnego apartamentu w slumsach. Nie czuł się jednak tutaj dobrze. Miał wrażenie, że trafił do piekła.

Zacisnął dłonie na poręczach nowego fotela, próbując się uspokoić. Stacja CNN pokazywała właśnie wywiad z Mary Vaughan, jedną z kobiet, które zgwałcił. Oczywiście nie o tym mówiła. Wyjaśniała natomiast, dlaczego gliksińscy mężczyźni muszą pozostać na swoim świecie i nie wolno im podróżować na Ziemię neandertalczyków. Towarzyszył jej zdrowo i krzepko wyglądający Ponter Boddit.

Wywiad przeprowadzono dla CBC Newsworld, a CNN tylko go retransmitowało. Podobno Mary kilka dni wcześniej wystawiła Newsworld do wiatru, kiedy popędziła za Jockiem Kriegerem, żeby go powstrzymać, ale teraz była już z powrotem w tej rzeczywistości.

W rzeczywistości, na którą Cornelius Ruskin był skazany.

— Twierdzi pani, że żaden mężczyzna z gatunku Homo sapiens nie może podróżować na neandertalski świat ze względu na to zagrożenie? — spytał dziennikarz.

— Zgadza się — odparła Mary. — Wirus uwolniony przez Jocka Kriegera…

— Chodzi o szczep wirusa, który amerykańskie centrum epidemiologiczne nazwało „ebola-saldak”, czy tak? — upewnił się prowadzący wywiad.

— Dokładnie tak. Przypuszczamy, że zamiarem Kriegera było stworzenie szczepu, który byłby śmiertelny jedynie dla neandertalczyków, tymczasem otrzymał wirusa, który selektywnie atakuje wyłącznie mężczyzn z gatunku Homo sapiens. Nie wiemy jeszcze, na jak wielkim obszarze rozprzestrzenił się ten szczep, wiemy za to, że śmierć następuje w kilka godzin od momentu zakażenia.

— A co z neandertalską metodą dekontaminacji? Doktorze Boddit, czy mógłby pan powiedzieć nam coś na jej temat?

— Za pomocą przestrajalnych laserów w organizmie człowieka niszczone są wszystkie obce biomolekuły — odparł Ponter. — Oboje z doktor Vaughan przeszliśmy tę procedurę przed przybyciem na tę wersję Ziemi. Taka dekontaminacja jest w stu procentach skuteczna, jednak, tak jak wspomniała doktor Vaughan, każdy gliksiński mężczyzna zakażony szczepem ebola-saldak umrze, o ile natychmiast nie przejdzie procedury odkażania, a na moim świecie nie ma wielu punktów dekontaminacji.

— A czy poza laserowym oczyszczaniem nie ma żadnej innej metody obrony przed wirusem, na przykład szczepionki?

— Jeszcze nie — odpowiedziała Mary. — Oczywiście będziemy nad tym pracowali. Proszę jednak nie zapominać, że od lat poszukujemy metod walki z innymi szczepami eboli, ale jak dotąd bez powodzenia.

Cornelius pokręcił głową. Kiedy zorientował się, że Kriegerowi nie chodzi wyłącznie o symulacje i że naprawdę zamierza stworzyć Wipeout, zmodyfikował opracowany wcześniej przez siebie kod, pozwolił Jockowi wyprodukować całe litry wirusa zamkniętego w szczelnych szklanych pojemnikach, a potem ponownie zmienił formułę na pierwotną, tak aby Krieger nic nie zauważył, gdyby przyszło mu do głowy wszystko dokładnie sprawdzić.

Miało to w pewien sposób zrekompensować wcześniejsze życie Corneliusa, stać się pierwszym krokiem ku przywróceniu równowagi na jego koncie dobrych i złych uczynków — choć wiedział, że nigdy nie odpokutuje tego, czego dopuścił się w Toronto. Ale gwałciciel był jego dawnym ja, gniewnym ja. Teraz naprawdę się zmienił — potrafił już panować nad gniewem, gdy traktowano go gorzej, niż na to zasługiwał. Nie, już nie czuł się tak jak wtedy, gdy zaatakował Mary Vaughan, gdy brutalnie napadł na Qaiser Remtullę, gdy w jego żyłach krążył testosteron. Tylko że one na pewno wciąż to czuły, nadal budziły się zlane potem, prześladowane potwornymi obrazami…

Nie, oczywiście nie jego, ale mężczyzny w czarnej kominiarce. Przynajmniej Qaiser tak go widziała, ponieważ nie znała tożsamości napastnika.

Za to Mary Vaughan wiedziała, kim był.

Cornelius wiedział, że jego ofiara trzyma w ręku obosieczną broń. Nie mogła na niego donieść, bo wtedy Ponter zostałby oskarżony z powodu… z powodu terapii… jaką zastosował wobec niego.

Niemniej jednak wspomnienia, które prześladowały Mary, na pewno miały twarz: białą, niebieskooką, o rysach wykrzywionych złością i nienawiścią.

Teraz nie miało dla niego wielkiego znaczenia to, że inni nigdy się nie dowiedzą, w jakim stopniu przyczynił się do śmierci Reubena i Jocka. Mary powiedziała całemu światu, że to Krieger popełnił błąd w formule wirusa, że wpadł we własne sidła i stał się ofiarą własnego dzieła.

Prawdę powiedziawszy, nie żałował jego śmierci. W końcu ten typ planował wymordować wszystkich neandertalczyków.

Tylko że zginął także niewinny człowiek, doktor — prawdziwy lekarz, który ratował innym życie — Reuben Montego.

Cornelius puścił poręcze fotela i podniósł dłonie do góry, aby sprawdzić, czy nadal się trzęsą. Drżały, więc ponownie zacisnął je na podłokietnikach.

— Niewinny człowiek — powiedział na głos, choć nikt prócz niego nie mógł tego słyszeć. Pokręcił głową.

Przecież tacy w ogóle nie istnieli…

A może jednak.

W nekrologach oraz w listach, które już pojawiły się w sieci, przedstawiano Reubena Montego jako wspaniałego człowieka. A jego partnerka, Louise Benoit, którą Cornelius poznał w Synergii, była zupełnie załamana. Wciąż powtarzała, jakim był dobrym i łagodnym mężczyzną.

Po raz kolejny Cornelius głęboko zranił kobietę.

Wiedział, że niedługo będzie musiał coś zrobić w związku z kastracją. Wkrótce miały dać o sobie znać inne zmiany: spowolnienie przemiany materii; nadmierne odkładanie tłuszczu w tkankach. Już zauważył, że wolniej rośnie mu broda, i przez większość czasu czuł apatię albo przygnębienie. Oczywistym rozwiązaniem byłaby kuracja hormonalna. Testosteron wydzielały głównie komórki Leydiga w jądrach. Syntetyzowano go również z łatwiej dostępnych steroidów, takich jak diosgenin. Na pewno był dostępny na czarnym rynku. Cornelius zwykle ignorował dealerów kręcących się w pobliżu jego dawnego mieszkania w Driftwood, ale gdyby chciał kupić ten hormon, bez trudu dostałby go w tamtej dzielnicy albo tutaj, w Rochester.

Ale nie. Nie zamierzał tego robić. Nie chciał znowu stać się taki jak dawniej. Nie chciał już tak się czuć.

Dla niego już nie było odwrotu.

I…

I nie było też przyszłości.

Ponownie podniósł dłonie. Już się nie trzęsły; nie drżały ani trochę.

Zastanawiał się, jak ludzie będą mówili o nim po jego śmierci.

W prasie śledził wszystkie najnowsze debaty na temat religijnych światopoglądów. Jeżeli takie osoby jak Mary Vaughan miały rację, wiedziałby to — nawet w obliczu śmierci by to wiedział. I może — tylko może — fakt, że ocalił neandertalski świat przed takimi jak on sam, miałby wtedy jakieś znaczenie.

Oczywiście, jeśli rację mieli neandertalczycy, śmierć oznaczała unicestwienie, zwyczajny koniec istnienia.

Miał nadzieję, że się nie mylą.

Nie chciał, by zostały jakiekolwiek ślady tego, co go spotkało. Miał gdzieś los Pontera Boddita, ale wolał, aby jego własna rodzina nie dowiedziała się o tym, co zrobił w Toronto.

Przeszedł do garażu i zaczął spuszczać benzynę z baku samochodu.


— No i jak ci się podoba, Bandro? — spytała Mary.

Bandra miała na sobie gliksińskie ubranie — buty marki Nike, sprane niebieskie dżinsy i luźną zieloną koszulę — wszystko kupione w tym samym sklepie Mark Work Wearhouse, w którym Ponter znalazł strój dla siebie, gdy po raz pierwszy pojawił się na świecie Mary. Barastka oparła dłonie na szerokich biodrach i rozejrzała się wokół zdumiona.

— Pierwszy raz widzę taką siedzibę.

Mary również rozejrzała się po dużym pokoju.

— Właśnie w takich domach mieszka większość ludzi… przynajmniej tutaj, w Ameryce Północnej. Chociaż nie, prawdę mówiąc, ten jest wyjątkowo ładny, a poza tym większość ludzi mieszka w miastach, a nie na wsi… — Mary przerwała na moment. — Podoba ci się?

— Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję, ale tak, podoba mi się bardzo. Jest taki duży!

— Ma dwa piętra. Trzysta metrów kwadratowych plus piwnica. — Mary dała Kompanowi Bandry sekundę na przeliczenie, a potem się uśmiechnęła. — I są tu aż trzy łazienki!

Pszeniczne oczy Bandry zrobiły się okrągłe.

— Co za luksus!

Mary przypomniała sobie slogan z reklamy kosmetyków, których kiedyś używała.

— Jesteśmy tego warte.

— I mówisz, że ziemia wokół domu też jest nasza?

— Aha. Prawie cały hektar.

— Ale… ale czy nas na to stać? Wiem, że tutaj wszystko kosztuje.

— Na pewno nie byłoby nas stać na taką działkę w pobliżu Toronto. Ale tu, nieopodal Lively? Pewnie. Poza tym Laurentian University będzie nam sporo płacił.

Bandra usiadła na kanapie w salonie i wskazała regały z ciemnego drzewa, zapełnione niewielkimi rzeźbami i bibelotami.

— Wystrój wnętrz jest piękny — przyznała.

— To niezwykła, kanadyjsko-karaibska mieszanka stylów — wyjaśniła Mary. — Przypuszczam, że rodzina Reubena zechce zabrać część przedmiotów. Louise też pewnie weźmie niektóre, ale większość zostanie. Kupiłam dom z meblami.

Bandra spuściła wzrok.

— Żałuję, że nie poznałam twojego przyjaciela Reubena.

— Polubiłabyś go — powiedziała Mary, siadając obok Bandry. — Był wspaniałym człowiekiem.

— I nie będzie ci smutno, że ty tu teraz mieszkasz?

Mary pokręciła głową.

— Raczej nie. Właśnie tutaj Ponter, Louise, Reuben i ja przechodziliśmy kwarantannę podczas pierwszej wizyty Pontera na tym świecie. Tu go poznałam i zaczęłam się w nim zakochiwać. — Wskazała solidne regały przy ścianie, pełne kryminałów. — Wciąż go widzę, jak ociera się o róg tych półek jak o drapak. A na tej kanapie odbyliśmy mnóstwo cudownych rozmów. Wiem, że od teraz będę go widywała tylko przez cztery dni w miesiącu i to przeważnie na jego świecie, ale w pewnym sensie czuję, że to także jego dom.

— Rozumiem cię. — Bandra się uśmiechnęła.

Mary poklepała jej kolano.

— I właśnie dlatego cię kocham. Bo naprawdę rozumiesz.

— Ale pamiętaj — powiedziała rozpromieniona Bandra — że już niedługo nie będziemy same. Tak wiele czasu upłynęło, odkąd mieszkałam w domu z małymi dziećmi.

— Mam nadzieję, że mi pomożesz.

— Oczywiście. Wiem, jak to jest karmić malucha w dziewiątej decymie dnia!

— Och, nie o to mi chodziło… chociaż na pewno będę ci wdzięczna! Miałam na myśli to, że pomożesz mi wychowywać córkę Pontera i moją. Chciałabym, aby poznała i polubiła obie kultury, Gliksinów i Barastów.

— To dopiero prawdziwa synergia — stwierdziła, Bandra uśmiechając się szeroko. — Dwie odrębności połączone w Jedność.

— Exactamundo — odparła Mary z uśmiechem.


Dwa dni później, około szóstej wieczorem, zadzwonił telefon. Po pierwszym pełnym dniu pracy na Laurentian Mary i Bandra wróciły już do domu, który dawniej należał do Reubena. Mary leżała wygodnie na kanapie. Wreszcie miała okazję dokończyć powieść Scotta Turowa, którą zaczęła wieki temu, jeszcze zanim po raz pierwszy otwarto portal między światami. Bandra wylegiwała się w rozkładanym fotelu — tym samym, na którym Mary spała podczas kwarantanny — pochłonięta lekturą neandertalskiej książki na elektronicznym wyświetlaczu.

Kiedy rozległ się dzwonek telefonu stojącego na małym stoliku obok kanapy, Mary zagięła stronę, którą akurat czytała, i podniosła słuchawkę.

— Halo?

— Hej, Mary — usłyszała kobiecy głos z pakistańskim akcentem. — Mówi Qaiser Remtulla z Yorku.

— Ale niespodzianka! Co u ciebie słychać?

— U mnie wszystko w porządku, ale dzwonię ze smutną wiadomością. Pamiętasz Corneliusa Ruskina?

Mary poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku.

— Oczywiście.

— No cóż, przykro mi, że to akurat ja muszę ci o tym powiedzieć, ale niestety Cornelius nie żyje.

Mary uniosła brwi.

— Naprawdę? Ale przecież był taki młody…

— Rzeczywiście, miał tylko trzydzieści pięć lat.

— Co się stało?

— Podobno wybuchł u niego pożar i… — Qaiser umilkła na moment i Mary usłyszała, jak z trudem przełyka ślinę. — Prawie wszystko doszczętnie spłonęło.

Mary nie wiedziała, co ma powiedzieć. W końcu wyrwało jej się krótkie „Och”.

— Przyjedziesz na pogrzeb? Odbędzie się w piątek, tutaj, w Toronto.

Nie musiała się zastanawiać nad odpowiedzią.

— Nie. Nie. W zasadzie go nie znałam — rzekła. „Wcale go nie znałam” — dodała w myślach.

— No cóż, rozumiem. Uznałam, że powinnam cię powiadomić.

Mary chciała powiedzieć dawnej szefowej, że teraz już może spać spokojnie, że mężczyzna, który ją zgwałcił — który zgwałcił je obie — już nie żyje, ale…

Ale przecież nie powinna wiedzieć o tym, że Qaiser również została zgwałcona. W głowie miała mętlik. Pomyślała, że kiedyś znajdzie jakiś sposób, by z nią o tym porozmawiać.

— Dziękuję ci, że zadzwoniłaś — powiedziała w końcu. — I przepraszam, że mnie nie będzie.

Pożegnały się i Mary odłożyła słuchawkę na miejsce. Bandra podniosła oparcie fotela do pionu.

— Kto to był?

Mary podeszła do niej i wyciągnęła ręce, pomagając jej wstać. Potem przyciągnęła ją do siebie.

— Nic ci nie jest? — spytała Bandra.

Mary objęła ją mocno.

— Nie.

— Ale płaczesz — zauważyła Barastka. Nie mogła widzieć twarzy Mary wtulonej w jej ramię, może więc poczuła słony zapach łez.

— To nic takiego, tylko mnie przytul — poprosiła Mary.

I Bandra spełniła jej prośbę.

Загрузка...