Jeśli nasi neandertalscy kuzyni zechcą do nas dołączyć, będą mile widzianymi uczestnikami tej wspaniałej marsjańskiej przygody. Wydaje się jednak, że niewielu z nich tego zapragnie…
Cornelius Ruskin zapukał do drzwi gabinetu.
— Proszę — rozległ się znajomy kobiecy głos z lekkim pakistańskim akcentem.
Cornelius odetchnął głęboko i otworzył drzwi.
— Witaj, Qaiser — powiedział, wchodząc do środka.
Metalowe biurko profesor Qaiser Remtulli stało prostopadle do wejścia, dłuższą krawędzią do ściany, lewym, krótszym bokiem do okna. Kobieta miała na sobie ciemnozielony żakiet i czarne spodnie.
— Cornelius! — przywitała go. — Już zaczynaliśmy się o ciebie martwić.
Ruskin zdobył się na uśmiech, ale nie powiedział: „To miło z waszej strony”.
Na okrągłej twarzy Qaiser pojawił się wyraz dezaprobaty.
— Powinieneś był mnie uprzedzić, że przyjdziesz dziś do pracy. Dave Olsen wziął za ciebie zastępstwo na popołudniowe zajęcia.
Cornelius nieznacznie pokręcił głową.
— Nie ma sprawy. Prawdę mówiąc, przyszedłem porozmawiać właśnie o tym.
Qaiser postąpiła tak, jak każdy pracownik akademicki, kiedy ma gościa: wstała z obrotowego fotela i zdjęła stertę książek i papierów z drugiego krzesła. Miało metalową ramę i pomarańczowe winylowe poduszki.
— Siadaj, proszę — powiedziała.
Cornelius usiadł, skrzyżował nogi w kostkach i…
Po raz kolejny pokręcił głową, zastanawiając się, czy kiedyś przywyknie do tego wrażenia. Przez całe życie, kiedy siadał w takiej pozycji, czuł lekki ucisk jąder, ale teraz nie poczuł nic.
— Co mogę dla ciebie zrobić? — spytała Qaiser.
Spojrzał jej prosto w twarz: brązowe oczy, brązowa skóra, brązowe włosy, trio różnych odcieni czekolady. Wyglądała na jakieś czterdzieści pięć lat, czyli na dziesięć lat starszą od niego. Widział, jak płakała z bólu, jak błagała, by nie robił jej krzywdy. Nie żałował tamtego; zasłużyła sobie, tylko że…
Tylko…
— Qaiser, chciałbym wziąć urlop.
— Wykładowcom, którzy nie są u nas na etacie, nie przysługuje płatny urlop — odparła.
Cornelius skinął głową.
— Wiem, jednak… — Wcześniej wszystko sobie przećwiczył, ale teraz zaczął się wahać. Zastanawiał się, czy obrał właściwą strategię. — Słyszałaś, że chorowałem. Mój lekarz radził mi… odpocząć. Wziąć trochę wolnego.
Rysy twarzy Qaiser ułożyły się w zatroskaną minę.
— To coś poważnego? Może mogłabym ci jakoś pomóc?
Pokręcił głową.
— Nie, nic mi nie będzie. Ale nie… nie jestem w stanie wrócić do sali wykładowej.
— No cóż, zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Jeśli przetrzymasz jakoś te kilka tygodni, to…
— Przykro mi, ale nie sądzę, by to było dobre rozwiązanie w moim przypadku.
Zmarszczyła brwi.
— Wiesz, że i tak mamy w tym roku za mało wykładowców. Brakuje nam Mary Vaughan.
Cornelius skinął głową, ale nic nie powiedział.
— Muszę cię zapytać o jedno — powiedziała Qaiser. — W końcu chodzi przecież o wydział genetyki. Mamy tu styczność z wieloma czynnikami, które potencjalnie mogły wywołać twoją chorobę, więc… hm, muszę mieć na względzie zdrowie studentów i bezpieczeństwo wydziału. Czy twoje problemy mają związek z jakimiś substancjami lub próbkami, z którymi miałeś styczność tutaj?
Pokręcił głową.
— Nie. Nie, nic z tych rzeczy. — Odetchnął głęboko. — Ale nie mogę tu dłużej zostać.
— Dlaczego?
— Ponieważ… — Jeszcze kilka tygodni temu nie mógłby rozmawiać o tym, nie wpadając we wściekłość, tymczasem teraz…
Nieznacznie wzruszył ramionami.
— Ponieważ wygrałyście. Pokonał mnie system.
— Jaki system?
— Och, daj spokój! System zatrudniania, system awansowania, rozdzielania stałych etatów. Dla białego mężczyzny nie ma tu miejsca.
Qaiser nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
— Dla naszej uczelni to niezwykle trudna kwestia — przyznała. — Podobnie jak dla wszystkich uniwersytetów. Wiesz przecież, że choć jestem tutaj ja i jeszcze kilka kobiet, to i tak wydział genetyki nie spełnia uniwersyteckich wytycznych w sferze stałych etatów obejmowanych przez kobiety.
— Powinnyście stanowić czterdzieści procent — stwierdził Cornelius.
— Właśnie, a nie jesteśmy nawet blisko takiego wyniku… Jeszcze nie. — W głosie Qaiser pojawiła się obronna nuta. — A przecież w zasadzie powinno być pół na pół i…
— Pół na pół — powtórzył Cornelius. Powiedział to tak spokojnie, że sam się zdumiał. Zaskoczył też Qaiser, bo umil kła. — Nawet w sytuacji, gdy tylko dwadzieścia procent podań składają kobiety?
— No tak, w zasadzie masz rację, ale przecież celem nie jest połowa, tylko czterdzieści procent.
— Ile stałych etatów jest na tym wydziale?
— Piętnaście.
— A ile z nich zajmują kobiety?
— Obecnie? Wliczając w to Mary?
— Oczywiście.
— Trzy.
Pokiwał głową. Zemścił się na dwóch. Trzecia poruszała się na wózku inwalidzkim i nie potrafił się przemóc…
— A zatem trzy kolejne pozycje, jakie się zwolnią, muszą zostać przydzielone kobietom, mam rację?
— No tak. Zakładając, że posiadają odpowiednie kwalifikacje.
Cornelius zadziwiał sam siebie. To ostatnie zdanie niegdyś wywołałoby u niego wybuch agresji, ale teraz…
— I jeśli się okaże, że Mary odejdzie na stałe, a przypuszczam, że tak będzie — powiedział zupełnie spokojnym głosem — będziesz musiała zatrudnić kobietę także na jej miejsce, tak?
Qaiser kiwnęła głową, ale wciąż nie patrzyła mu w oczy.
— Czyli że cztery kolejne stałe etaty muszą przypaść kobietom. — Powiedzenie tego przyszło mu łatwiej, niż się spodziewał. Na moment umilkł, po czym dodał: — I najlepiej, aby były czarne i niepełnosprawne.
Qaiser ponownie przytaknęła.
— Jak często zwalnia się stały etat? — spytał, choć sam znał odpowiedź.
— To zależy, kiedy wykładowcy odchodzą na emeryturę lub zmieniają pracę.
Cornelius w milczeniu czekał.
— Mniej więcej co dwa lata — przyznała w końcu Qaiser.
— Średnio raczej co trzy — sprostował. — Wierz mi, dokładnie to policzyłem. Oznacza to, że dopiero za dwanaście lat zaczniecie szukać mężczyzny, a nawet wtedy wybierzecie raczej kogoś niepełnosprawnego lub należącego do mniejszości, zgadza się?
— W zasadzie…
— Mam rację?
Qaiser nie musiała odpowiadać. Cornelius czytał odpowiedni fragment umowy między radą wydziału a zarządem uczelni tak często, że mógł go recytować z pamięci, łącznie ze wszystkimi dziwacznymi biurokratycznymi sformułowaniami:
(I) Na wydziałach, gdzie kobiety zajmują mniej niż 40 procent stałych etatów wśród pracowników naukowych oraz personelu bibliotecznego, w sytuacji, gdy kwalifikacje kandydatów są zasadniczo podobne, należy polecić na stanowisko kobietę zaliczającą się do widocznej/rasowej mniejszości, do rdzennych mieszkańców tych terenów lub niepełnosprawną.
(II) Jeśli wśród kandydatów nie ma osoby określonej w (I), to w sytuacji, gdy kwalifikacje kandydatów są zasadniczo podobne, należy wybrać na stanowisko kandydata (kobietę lub mężczyznę) należącego do widocznej/rasowej mniejszości, rdzennego mieszkańca tych terenów lub osobę niepełnosprawną.
Jeżeli wśród kandydatów nie ma nikogo spełniającego wymogi określone w (I) lub (II), wówczas stanowisko można powierzyć ubiegającemu się o nie mężczyźnie.
— Tak mi przykro — powiedziała w końcu Qaiser.
— Wszyscy są w kolejce przed sprawnym białym mężczyzną.
— Jest tak dlatego, że…
Qaiser urwała, a Cornelius spojrzał na nią spokojnie.
— Tak? — spytał.
Poruszyła się niespokojnie.
— Jest tak dlatego, że w przeszłości sprawni biali mężczyźni często trafiali na sam początek kolejki.
Cornelius pamiętał ostatni raz, gdy ktoś użył w rozmowie z nim takiego argumentu — jakiś mięczak liberał na oficjalnej imprezie zeszłej wiosny. Wtedy rzucił się tamtemu gościowi do gardła i niemal wyrwał mu płuca, krzycząc, że nikt nie powinien być karany za to, co robili jego przodkowie. Właściwie to…
Teraz zdawał sobie z tego sprawę.
Właściwie to wtedy zrobił z siebie osła. Obrażony wyszedł z przyjęcia.
— Może masz rację — powiedział do Qaiser. — Jak szła ta modlitwa? „Boże, daj mi pogodę ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagę, abym zmieniał to, co zmienić mogę, i mądrość, abym potrafił odróżnić jedno od drugiego”. — Na moment umilkł, po czym dodał: — W tym przypadku potrafię odróżnić jedno od drugiego.
— Naprawdę mi przykro — przyznała Qaiser.
— I dlatego powinienem odejść. — „Zabrać swoje zabawki i wrócić na własne podwórko…” — dodał w myślach.
— Większość uczelni prowadzi podobną politykę jak nasza. Dokąd zamierzasz pójść?
— Może spróbuję szczęścia w prywatnym przemyśle. Uwielbiam wykładać, ale…
Qaiser pokiwała głową.
— W tej chwili na topie są biotechnologie. W tym sektorze tworzy się mnóstwo miejsc pracy, a poza tym…
— A poza tym to nowa dziedzina, więc nie musi nadrabiać historycznych niesprawiedliwości — dokończył Cornelius spokojnym tonem.
— Wiesz, co powinieneś zrobić? Zgłoś się do Synergii!
— Co to takiego?
— Sponsorowana przez amerykański rząd grupa doradców zajmujących się badaniami poświęconymi neandertalczykom. Właśnie oni ściągnęli do siebie Mary Vaughan.
Cornelius zamierzał z miejsca odrzucić ten pomysł. Praca z Mary byłaby równie trudna jak praca z Qaiser. Ale w tym momencie Qaiser dodała:
— Słyszałam, że Mary zaproponowali sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich.
Poczuł, jak opada mu szczęka. Chryste… to blisko ćwierć miliona kanadyjskich. Właśnie takie pieniądze powinien zarabiać facet taki jak on, z doktoratem z Oksfordu!
— Nie chciałbym się wtrącać w sprawy Mary — powiedział niepewnie.
— Och, nic byś jej nie zaszkodził. Prawdę mówiąc, słyszałam, że odeszła z Synergii. Daria Klein dostała od niej e-mail. Podobno postanowiła na stałe przenieść się na neandertalski świat.
— Na stałe?
Qaiser przytaknęła.
— Tak słyszałam.
Cornelius zmarszczył brwi.
— W takim razie nie zaszkodziłoby, gdybym się do nich zgłosił…
— Oczywiście, że nie! — Qaiser wyraźnie chciała mu jakoś pomóc. — Napiszę ci list polecający. Założę się, że potrzebują nowego specjalisty od DNA na miejsce Mary. Robiłeś doktorat w Ancient Biomolecules Centrę, tak? Będziesz idealnym kandydatem.
Cornelius zastanawiał się przez chwilę. Zrobił to, co zrobił, ponieważ działał pod wpływem frustracji. Czuł, że pod względem zawodowym znalazł się w martwym punkcie. Miło by było, gdyby ostatecznie umożliwiło mu to znalezienie pracy, na jaką zasługiwał.
— Dziękuję, Qaiser — powiedział, uśmiechając się do niej. — Bardzo ci dziękuję.