Rozdział 31

Oczywiście, gdy już tam dotrzemy, kiedy zasadzimy kwiaty w rdzawym piasku czwartej planety od naszego Słońca i podlejemy je wodą z lodowcowych czap na biegunach Marsa, być może my, Homo sapiens, ponownie na chwilę przystaniemy, aby nasycić się zapachem róż…


— Dupek!

Jock wiedział, że ten drugi kierowca nie może go usłyszeć — było zbyt zimno na jazdę z opuszczonymi szybami — ale nienawidził, kiedy tacy kretyni wciskali się przed niego.

Ruch w Rochester wydawał mu się tego dnia nie do zniesienia. Po zastanowieniu stwierdził, że pewnie nie było gorzej niż w inne dni, ale wszystko zdawało się potwornie męczące w porównaniu z czystym, sielankowym pięknem, jakie widział po drugiej stronie.

„Po drugiej stronie”. Chryste, jego matka tak mówiła o niebie. „Wszystko będzie lepsze po drugiej stronie”.

Jock nie wierzył w niebo — ani w piekło — ale nie mógł zaprzeczyć istnieniu neandertalskiego świata. Oczywiście tylko przez głupi przypadek oni nie narobili u siebie bałaganu. Gdyby prawdziwi ludzie mieli takie nochale, też pewnie nie chcieliby pławić się we własnych śmieciach.

Zatrzymał się na światłach. Przez ulicę przefrunęła pierwsza strona „USA Today”. Na przystanku autobusowym jakieś dzieciaki paliły papierosy. Przed następną przecznicą był McDonalds. W oddali wyły syreny. Zewsząd dobiegały dźwięki klaksonów. Ciężarówka obok niego beknęła dymem z pionowej rury wydechowej. Jock rozejrzał się wokół i w końcu dostrzegł pojedyncze drzewo w betonowej donicy, kilkaset metrów dalej.

Prezenter wiadomości radiowych zaczął od informacji o pracowniku fabryki sprzętu elektronicznego w Illinois, który zabił czterech współpracowników. Następne dziesięć sekund poświęcił terroryście samobójcy z Kairu, kolejnych kilka — groźbie wybuchu wojny między Pakistanem i Indiami, a na koniec minutowego wejścia wspomniał jeszcze o wycieku ropy w Zatoce Puget, wykolejonym pociągu w pobliżu Dallas i napadzie na bank w Rochester.

„Co za bajzel” — pomyślał Jock, stukając palcami w kierownicę i czekając na zmianę świateł. — „Co za potworny bajzel.”


Wszedł głównym wejściem do siedziby Synergii. W holu natknął się na Louise Benoit.

— Hej, Jock — przywitała go. — I jak tam? Po drugiej stronie rzeczywiście jest tak pięknie, jak mówią?

Przytaknął.

— Chyba nie piękniej niż u nas. Przegapiłeś niesamowitą zorzę polarną.

— Tutaj? — zdziwił się. — Tak daleko na południu?

Kiwnęła głową.

— Była niewiarygodna. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego, a zajmuję się przecież zjawiskami solarnymi. Magnetyczne pole Ziemi zaczyna płatać nam figle.

— Ale nie straciłaś jeszcze świadomości — zauważył cierpko Jock.

Uśmiechnęła się i wskazała na pakunek, który przyniósł ze sobą.

— Zapomnę o tej uwadze, bo widzę, że przyniosłeś mi prezent.

Zerknął na podłużne pudełko, które dostał od Mary Vaughan.

— Prawdę mówiąc, to coś od Mary. Prosiła, żebym to dla niej przewiózł.

— Co to takiego?

— Właśnie zamierzam się tego dowiedzieć.

Ruszył korytarzem do biurka, przy którym siedziała pani Wallace — recepcjonistka i jego sekretarka.

— Witamy z powrotem! — powiedziała.

Kiwnął głową.

— Mam dziś jakieś spotkania?

— Tylko jedno. Wpisałam je w kalendarz pod pana nieobecność. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. Chodzi o genetyka szukającego pracy. Ma bardzo dobre rekomendacje.

Jock burknął coś w odpowiedzi.

— Ma tu być o 11.30 — poinformowała pani Wallace.


Jock sprawdził pocztę elektroniczną i wiadomości na automatycznej sekretarce, przyniósł sobie kawę, a następnie zabrał się za rozwijanie pakunku. Na pierwszy rzut oka widać było, że chodzi o obcą technologię: kształt, kolorystyka i ogólny wygląd urządzenia odróżniały je od maszyn konstruowanych przez ludzi na tym świecie. Od razu rzucało się w oczy neandertalskie zamiłowanie do kwadratów: kwadratowy przekrój, kwadratowy wyświetlacz i gałki kontrolne układające się w kwadraty.

Wiele kontrolek miało oznaczenia — niektóre, ku zdziwieniu Jocka, wpisano odręcznie neandertalskimi znakami. Najwyraźniej nie było to urządzenie masowej produkcji; może więc jakiś prototyp…

Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił wewnętrzny numer.

— Lonwis? Mówi Jock. Czy mógłbym cię prosić na moment do mojego gabinetu?


Drzwi się otworzyły — Jock nie słyszał, by wcześniej ktoś pukał — i do środka wszedł Lonwis Trob.

— O co chodzi, Jock? — spytał sędziwy neandertalczyk.

— Mam tutaj pewne urządzenie — Jock wskazał podłużne ustrojstwo na biurku — i nie wiem, jak się je włącza.

Lonwis przeszedł przez gabinet. Jock miał wrażenie, że słyszy, jak trzeszczą stawy starca. Neandertalczyk pochylił się nad blatem — tym razem trzeszczenie było wyraźne — i zbliżył mechaniczne oczy do maszyny.

— Tutaj — powiedział, wskazując pojedynczą gałkę. Chwycił ją dwoma sękatymi paluchami i szarpnął. Mechanizm zahuczał cicho. — Co to takiego?

— Mary mówiła, że to syntezator DNA.

Lonwis przyglądał się urządzeniu przez chwilę.

— Obudowa jest standardowa, ale pierwszy raz widzę coś takiego. Mógłbyś je podnieść?

— Słucham? — zdziwił się Jock. — Ach, oczywiście. — Podniósł urządzenie z biurka, a Lonwis pochylił się, aby przyjrzeć mu się od spodu.

— Trzeba je podłączyć do zewnętrznego zasilania, aha… tak, dobrze. Ma standardowe złącze. Razem z doktor Benoit zbudowaliśmy już kilka przejściówek, dzięki którym można podłączyć neandertalskie urządzenia do waszych komputerów osobistych. Chciałbyś jedną?

— Tak. Oczywiście.

— Poproszę doktor Benoit, żeby się tym zajęła. — Lonwis ruszył do drzwi. — Miłej zabawy nowym gadżetem.


Jock poświęcił kilka godzin na studiowanie kodonera i lekturę notatek Mary.

To coś potrafiło produkować DNA, tyle było jasne.

No i jeszcze RNA, czyli, z tego co wiedział, inny rodzaj kwasu nukleinowego.

Wyglądało też na to, że maszyna potrafi wytwarzać białka potrzebne do tego, aby stworzyć chromosomy.

Genetykę znał bardzo pobieżnie. Wiele z badań, w jakie był zaangażowany podczas pracy dla RAND, dotyczyło wojen biologicznych. Jeśli to urządzenie rzeczywiście mogło wytwarzać nici kwasu nukleinowego oraz białka, to…

Jock złączył palce dłoni. Chłopaki z Fort Detrick wiele by dali za coś takiego!

Kwasy nukleinowe. Białka.

Podstawowe klocki, z jakich zbudowane były wirusy, niebędące przecież niczym więcej jak strzępami DNA lub RNA w białkowej otoczce.

Jock wlepił wzrok w maszynę, myśląc intensywnie.


Telefon na jego biurku zadzwonił w charakterystyczny sposób, sygnalizując wewnętrzne połączenie. Jock podniósł słuchawkę.

— Jest już genetyk umówiony na 11.30 — poinformowała pani Wallace.

— Tak, dziękuję.

Chwilę później do gabinetu wszedł chudy, niebieskooki mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat.

— Doktorze Krieger, miło mi pana poznać — powiedział, wyciągając do Jocka rękę.

— Proszę usiąść.

Mężczyzna najpierw podał Jockowi dość długi życiorys.

— Jak pan widzi, doktorat z genetyki robiłem w Oksfordzie. Pracowałem tam w Ancient Molecules Centre.

— Badał pan DNA neandertalczyków?

— Nie, niezupełnie. Zajmowałem się jednak wieloma zagadnieniami z późnego kenozoiku.

— Jak dowiedział się pan o nas?

— Pracowałem na York University, na którym wykładała także Mary Vaughan i…

— Zazwyczaj sami zajmujemy się rekrutacją specjalistów.

— No tak, rozumiem. Sądziłem jednak, że skoro Mary została na drugim świecie, być może będzie panu potrzebny genetyk.

Jock spojrzał na urządzenie stojące na jego biurku.

— Prawdę mówiąc, doktorze Ruskin, rzeczywiście przyda mi się specjalista w tej dziedzinie.

Загрузка...