13 maja



Znalazłem się w fałszywym i bardzo męczącym położeniu, z którego nie potrafiłem się wykaraskać.

Z jednej strony, po wczorajszych wyjaśnieniach w „Łoskutnej”, napięcie między wielkimi książętami szczęśliwie ustąpiło, i przy śniadaniu patrzyli na siebie ze szczerą przychylnością. Moim zdaniem wyglądali już nie jak ojciec z synem, ale raczej jak dwaj koledzy - a to nie mogło nie cieszyć.

Z drugiej strony, kiedy wchodząc do jadalni z dzbankiem kawy, ukłoniłem się i życzyłem wszystkim dobrego dnia, obaj popatrzyli na mnie ze szczególnymi minami i zamiast zwyczajnie mi skinąć, też odpowiedzieli: „Dzień dobry”. To mnie całkiem zbiło z tropu i chyba nawet się zaczerwieniłem.

Trzeba było jakoś się oczyścić z tego okropnego podejrzenia, ale zupełnie nie miałem pojęcia, jak zacząć rozmowę na taki temat z ich książęcymi wysokościami.

Kiedy nalewałem Gieorgijowi Aleksandrowiczowi kawy, ten pokiwał głową i z wymówką, ale równocześnie, jak mi się wydało, nie bez pewnego uznania, wybuczał półgłosem:

- Dobryś...

Ręka mi zadrżała i po raz pierwszy w życiu uroniłem kilka kropel prosto na spodeczek.

Paweł Gieorgijewicz nie rzekł ani słowa, tylko podziękował mi za kawę, co było jeszcze gorsze.

Stałem u drzwi i strasznie cierpiałem.

Mister Carr terkotał bez przerwy, wdzięcznie gestykulując szczupłymi białymi rękoma - pewnie opowiadał o operze, w każdym razie dosłyszałem kilkakrotnie powtórzone słowo Chowańszczyzna. Lord Banville nie zjawił się z powodu migreny.

Trzeba będzie pójść do Gieorgija Aleksandrowicza, pomyślałem, i powiedzieć tak: „Opinia, jaka ukształtowała się u waszej wysokości w kwestii mojego przypuszczalnego związku ze znaną wam osobą, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, a w szafie znalazłem się wyłącznie dlatego, że wyżej wspomniana osoba chciała uniknąć kompromitacji Pawła Gieorgijewicza. A co do oznajmionej przez nią miłości do mojej skromnej persony: jeśli tak pochlebne dla mnie uczucie istnieje, to bez najmniejszych aluzji do namiętności nieplatonicznego charakteru”.

Nie, lepiej nie, to zbyt zawiłe, a nawet gorzej - brzmi dwuznacznie. Może powiedzieć tak: „Szacunek, z którym się odnoszę zarówno do osób z najjaśniejszej rodziny, jak i do obiektów ich sercowych związków, w żadnym wypadku nie pozwoliłby mi, nawet w najdzikszych fantazjach, wyobrazić sobie, że...” W tym momencie przypadkowo spotkałem się wzrokiem z lejtnantem Endlungiem, który z wyrazem zachwytu uniósł brwi, potem mrugnął do mnie i jeszcze pokazał pod obrusem wystawiony wielki palec, z czego mogłem wywnioskować, że Paweł Gieorgijewicz wszystko mu opowiedział. Jedynie z ogromnym trudem udało mi się zachować pozory obojętności.

Zaprawdę Pan zechciał poddać mnie ciężkim próbom.

Kiedy wstawano od stołu, Ksenia Gieorgijewna szepnęła do mnie:

- Przyjdź.

Po pięciu minutach z ciężkim sercem skierowałem się do jej pokoju, już wiedząc, że nic dobrego mnie tam nie czeka.

Wielka księżna zdążyła się przebrać w suknię spacerową i włożyć kapelusz z woalką, spod której pobłyskiwały jej skośne, o pięknym wykroju oczy.

- Chcę się przejechać landem - rzekła. - Dziś jasny, słoneczny dzień. Pojedziesz jako woźnica, jak kiedyś, w dzieciństwie.

Pokłoniłem się, czując ogromną ulgę.

- Jaką parę każecie, pani, zaprząc?

- Rude. Są najszybsze.

- W tej chwili.

Ale za wcześnie kamień spadł mi z serca. Kiedy podjechałem pod ganek, Ksenia Gieorgijewna wsiadła nie sama, lecz z Fandorinem, wyglądającym na prawdziwego dandy w szarym cylindrze, szarym surducie i jasnopopielatym krawacie ze spinką z perłą. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego jej wysokość zechciała, żebym na koźle usiadł ja, a nie woźnica Sawielij.

Pojechaliśmy aleją przez park, potem Ksenia Gieorgijewna poleciła skręcić w stronę Worobjowych Gór. Bryczka była nowiutka, z gumowymi resorami, jechać czymś takim to sama przyjemność - nie trzęsie, nie rzuca, tylko trochę kołysze.

Dopóki konie biegły rysią między drzewami, cicha rozmowa za moimi plecami zlewała się w przygłuszony szum, jednak na Wielkiej Kałuskiej zaczął wiać silny wiatr. Podchwytywał każde wymówione słowo i niósł do moich uszu, przez co mimo woli musiałem podsłuchiwać.

- ...a reszta nie ma znaczenia - to pierwsze słowa, które przyleciały do mnie z wiatrem (głos należał do jej wysokości). - Wywieźcie mnie. Wszystko jedno dokąd. Z wami pojadę choćby na kraj świata. Nie, to prawda, nie śmiejcie się! Możemy wyjechać do Ameryki. Czytałam, że tam nie ma ani tytułów, ani różnic stanowych. Dlaczego milczycie?

Trzepnąłem batem Bogu ducha winne konie.

- Różnice s-stanu są i w Ameryce, ale to nie w nich problem...

- A w czym?

- We wszystkim... Ja mam czterdzieści lat, wy dź-dziewiętnaście - to raz. Ja, jak powiedział Karnowicz, jestem „osobą bez konkretnego zajęcia”, a wy, Kseniu, jesteście wielką księżną - to dwa. Ja zbyt dobrze znam życie, wy nie znacie go wcale - to trzy. I najważniejsze: ja należę tylko do siebie, a wy należycie do Rosji. Nie możemy być szczęśliwi.

Jego stała maniera numerowania argumentów w tym przypadku wydała mi się nietaktowna, ale trzeba było przyznać, że Erast Piotrowicz mówił jak człowiek odpowiedzialny. Sądząc po milczeniu, które wtedy zapadło, te słowa przepojone prawdą otrzeźwiły jej wysokość. Minutę później po cichu spytała:

- Wy mnie nie kochacie?

I wtedy wszystko zepsuł!

- Ja tego nie p-p-powiedziałem. Wy... wy p-pozbawiliście mnie duchowej równowagi - rzekł, jąkając się bardziej niż zazwyczaj. - Nie m-m-myślałem, że jeszcze coś t-takiego może mi się z-z-zdarzyć, ale, chyba stało się..

- A więc kochacie mnie? Kochacie? - dopytywała się. - Jeśli tak, wszystko inne jest nieważne. Jeśli nie - tym bardziej. Tylko jedno słowo, tylko jedno słowo. No?

Serce mi się ścisnęło - tyle nadziei, cierpienia i strachu zabrzmiało w głosie Kseni Gieorgijewny - ale równocześnie nie mogłem się nie zachwycić jej zdecydowaniem i szlachetną bezpośredniością.

Rozumie się, że podstępny uwodziciel odpowiedział:

- Tak, kocham w-w-was.

Spróbowałby jeszcze nie pokochać jej wysokości!

- W każdym razie jestem z-zakochany - natychmiast się poprawił. - Wybaczcie, ale będę m-mówił zupełnie szczerze. Całkowicie z-zawróciliście mi w głowie, ale... nie jestem pewny... czy tylko wy sami... Możliwe, że pewną rolę odegrała w tym m-magia tytułu... A to byłby wstyd... B-boję się okazać niegodnym waszej miłości...

Żałosny był ten heroiczny mężczyzna. W każdym razie w porównaniu z jej wysokością, gotową dla uczucia rzucić wszystko, a w tym wypadku słowo „wszystko” oznaczało tak wiele, że aż zaparło mi dech w piersi.

- I w dodatku... - zaczął mówić z większym opanowaniem i spokojem. - Nie zgadzam się z wami, że w zestawieniu z uczuciem cała reszta jest nieważna. Są rzeczy, sprawy bardziej istotne niż miłość. Wydaje mi się, że to n-n-najważniejsza lekcja, jaką wyniosłem z życia.

Ksenia Gieorgijewna dźwięcznym głosem rzekła:

- Eraście Piotrowiczu, byliście złym uczniem w szkole życia. - I zwracając się do mnie, krzyknęła: - Afanasiju, wracamy!

Przez całą drogę powrotną nie padło między nimi ani jedno słowo.


* * *

Narada, poprzedzająca wyjazd mademoiselle na kolejne spotkanie z Lindem, odbyła się beze mnie, ponieważ nikt z wielkich książąt nie brał w niej udziału i nie podawano napoi.

Czekałem w korytarzu i teraz, kiedy moja troska o Ksenię Gieorgijewnę nieco osłabła, mogłem się skupić na najważniejszym - na losie małego jeńca. Słowa najmądrzejszej kobiety, pani Snieżniewskiej, że trzeba będzie poświęcić mniejsze dla dobra większego, wywróciły moją duszę na nice, ale przecież Izabella Felicjanowna nie wiedziała o planie Fandorina. Jeszcze pozostała nadzieja - wszystko zależało od tego, czy mademoiselle potrafi wyliczyć drogę do kryjówki zbójców.

Zebranie nie trwało długo. Kiedy mademoiselle wyszła na korytarz, powiedziała do mnie po francusku:

- Tylko żebym się nie pomyliła! Nie spałam całą noc - ćwiczyłam pamięć. Erast powiedział, że najlepszy środek to - uczyć się wierszy, których sens nie w pełni się rozumie. Nauczyłam się fragmentu dzieła tego waszego okropnego poety, Puszkina. Posłuchajcie.


O wy, któhych uległy sile

Euhopy ludy tak bojowe,

Dhapieżni Galle!

(ce sont nous, les francais*) [To o nas, Francuzach (fr.).]

Dziś - w mogile.

O, ghoźne czasy owe!

Gdzież jesteś, ulubieńcze szczęścia i Bellony,

(il parle de Napoleon*) [Ma na myśli Napoleona (fr.).]

Gahdzący phawem, wiahą i nikczemny?

Ty, coś w swej pysze chciał obalać thony?

Zniknąłeś - niby hankiem koszmah senny* [Aleksander Puszkin, Wspomnienie w Carskim Siole (1815), na podstawie przekładu Ewy Rojewskiej-Olejarczuk.]


Po czymś takim liczenie obrotów kół będzie dla mnie czystą przyjemnością. Żebym tylko się nie pomyliła! Dzisiaj przecież mamy ostatnią szansę. Bardzo się denerwuję.

Tak, widziałem, że za jej udawaną radością życia, za całą tą wesołą gadaniną skrywa się silne zdenerwowanie.

Chciałem powiedzieć, że bardzo się o nią boję. Przecież Fandorin mówił, że doktor Lind nie zostawia świadków. Dla niego to nic zabić pośrednika, kiedy nie będzie już potrzebny. Jeżeli w wyższych sferach gotowi są położyć krzyżyk na Michale Gieorgijewiczu, to kto się przejmie śmiercią jakiejś tam guwernantki?

- Nie powinienem był biec za tą karetą. To był niewybaczalny błąd - wydusiłem z siebie w końcu po rosyjsku. - Przez to wy musicie teraz za mnie ryzykować.

Wyszło całkiem nie to i nie tak, w dodatku wplątało się słowo „ryzykować”, niezrozumiałe dla obcokrajowca. Niemniej mademoiselle doskonale mnie pojęła.

- Nie trzeba tak się bać, Atanas. - Uśmiechnęła się, po raz pierwszy nazywając mnie po imieniu, które w jej ustach nieoczekiwanie nabrało kaukaskiego brzmienia. - Dziś Lind nie będzie mnie zabijać. Ja jeszcze powinnam jutho zawieźć „Ohłowa”.

To wstyd, ale w tej chwili poczułem ulgę, wspominając pewność, z którą Snieżniewska ogłosiła, że „Orłowa” w żadnym wypadku porywaczom nie oddadzą. To było podłe, niegodne uczucie. Aż pobladłem, zdając sobie sprawę, że właśnie zdradziłem biednego malutkiego Michała Gieorgijewicza, od którego już i tak wszyscy się odwrócili. A przecież zawsze uważałem, że nie ma na świecie nic wstrętniejszego od zdrady. Moim zdaniem najgorszy grzech to zdrada najcenniejszych ludzkich uczuć: miłości i zaufania.

Wtedy jeszcze bardziej się zawstydziłem, ponieważ przypomniałem sobie, jak pan Masa nazwał mnie tym japońskim słowem. Uri... ugrimono?

Rzeczywiście, postąpiłem wtedy zupełnie nieodpowiedzialnie. Jako porządny człowiek powinienem był za to przeprosić.

Życzyłem guwernantce sukcesu w trudnym i niebezpiecznym zadaniu i poszedłem do Japończyka.

Zastukałem do drzwi. Usłyszałem jakiś przedziwny dźwięk i po chwili wahania zdecydowałem się uznać go za zaproszenie do wejścia.

Pan Masa siedział na podłodze, tylko w bieliźnie - tej samej, w której widziałem go kiedyś wskakującego na ścianę. Na leżącym przed nim arkuszu papieru starannie kreślił pędzelkiem jakieś zawiłe wzory.

- Co chce? - spytał, zezując na mnie wąskimi i złymi oczkami.

Wzburzyła mnie ordynarność jego tonu, jednak należało doprowadzić sprawę do końca. Nieboszczyk ojciec zawsze mówił: „Prawdziwa godność nie w tym, jak z tobą postępują inni, a w tym, jak postępujesz ty sam”.

- Panie Masa - rozpocząłem, ukłoniwszy się. - Przyszedłem wam powiedzieć, po pierwsze, że nie mam do pana pretensji o uderzenie, które otrzymałem, albowiem swoim postępkiem w pełni zasłużyłem na podobne potraktowanie. A po drugie, głęboko żałuję, że stałem się mimowolną przyczyną klęski planu pana Fandorina. Proszę mi wybaczyć.

Japończyk w odpowiedzi ukłonił się ceremonialnie, nie wstając z podłogi.

- Proszę i mnie wybaczyć - rzekł - ale wybaczać wam nie mogę. Was pokorny sługa.

I jeszcze raz się skłonił.

No, jak kto chce - pomyślałem. Ja swój obowiązek wypełniłem. Pożegnałem się i wyszedłem.

Trzeba było czymś się zająć do powrotu mademoiselle, żeby czas tak okropnie się nie dłużył. Przeszedłem się po pokojach i w bawialni zwróciłem uwagę na kilim, cały obwieszony kaukaską i turecką bronią. Stanąłem na krześle, zdjąłem kindżał zdobiony srebrem, przejechałem palcem. Pochwa była czysta, ani plamki, ani kurzu. Pomyślałem, że sprawdzę, czy Somowowi starcza cierpliwości, by zadbać także o czystość klingi.

Powoli wyciągnąłem ostrze, pochuchałem na nie, popatrzyłem pod światło. Tak jest - rozmazy. A jeśli któryś z gości także zechce się przyjrzeć? Byłby wstyd. Mimo wszystko do prawdziwego sługi dworu Somowowi jeszcze daleko - stwierdziłem i, przyznaję, odczułem pewne wewnętrzne zadowolenie.

Rozległy się dziwne, powolne kroki. Odwróciłem się, wciąż jeszcze stojąc na krześle, i dostrzegłem pana Masę. Był w tej samej japońskiej bieliźnie i boso. O Boże, na co on sobie pozwala! Spacerować po domu w takim stroju!

Bardzo zagniewany i w dodatku z obnażonym ostrzem w ręku, musiałem pewnikiem wyglądać złowieszczo. W każdym razie Japończyk wyraźnie się wystraszył.

Podbiegł do mnie, chwycił za rękę i zatrajkotał tak szybko, że połowy nie zrozumiałem.

- Ceraz ja widzę, ze wy zalujecie naplawde. Wy plawdziwy samulaj i ja psyjmuje wasi pseprosiny. Nie tseba harakiri.

Pojąłem jedynie, że z jakiegoś powodu zdecydował się zmienić zdanie i już się na mnie nie gniewa. No cóż, tym lepiej.


* * *

Obchodu pokoi nie dokończyłem - lokaj Lipps odnalazł mnie w sali bufetowej, gdzie sprawdzałem, czy serwetki są dobrze wyprasowane, i przekazał, żebym natychmiast udał się na bel etage do Pawła Gieorgijewicza.

W pokoju wielkiego księcia siedział także lejtnant Endlung, paląc turecką fajkę o długim cybuchu i spoglądając na mnie z zagadkową miną.

- Siadaj, Afanasij, siadaj - poprosił jego wysokość, co już było czymś niezwyczajnym.

Ostrożnie przysiadłem na skraju krzesła, nie oczekując po tej rozmowie niczego dobrego.

Paweł Gieorgijewicz wydawał się wzburzony, lecz zarazem zdecydowany. Jednak jego pierwsze słowa zupełnie mnie zaskoczyły - nie to obawiałem się usłyszeć.

- Filka dawno mi tłumaczył, że wy, Afanasij, wcale nie jesteście tacy prości, jacy się wydajecie - zaczął wielki książę i skinął na Endlunga - a ja mu nie wierzyłem. Teraz widzę, że tak jest.

Już chciałem się usprawiedliwiać, ale jego wysokość machnął ręką - lepiej milcz - i kontynuował:

- Dlatego naradziliśmy się i zdecydowaliśmy włączyć cię do sprawy. Nie myśl, że ze mnie jakiś hulaka bez serca i że przez te wszystkie dni tylko siedziałem z założonymi rękoma albo po restauracyjkach się rozjeżdżałem. Nie, Afanasij, to był tylko pozór, a w rzeczywistości cały czas myśleliśmy z Filką wyłącznie o jednym - jak pomóc biednemu Mice. Policja policją, ale my też nie wypadliśmy sroce spod ogona... Trzeba działać, inaczej ci państwowi mądrale doprowadzą do tego, że przestępcy zamęczą brata albo po prostu go zabiją. Dla nich te świecidełka są cenniejsze!

To była głęboka prawda, ja tak samo myślałem, ale, prawdę mówiąc, nie spodziewałem się po tych urzędasach niczego innego i dlatego tylko z godnością skinąłem głową.

- Endlung ma własną teorię - powiedział zdenerwowany Paweł Gieorgijewicz. - Filka, powiedz mu.

- Chętnie - odezwał się lejtnant, wypuszczając obłoczek dymu. - Rozsądźcie sami, Afanasiju Stiepanowiczu. Tutaj wszystko jest takie proste. Co wiadomo o tym doktorze Lindzie?

Poczekałem, aż sam odpowie na własne pytanie, i Endlung, podnosząc palec, ciągnął dalej:

- Tylko jedno. Że nie lubi kobiet. Jak zresztą mogłoby być inaczej! Normalny człowiek, chętny do bab, jak my z wami - przy tej uwadze mimowolnie się nachmurzyłem - na takie łajdactwa nie pójdzie. Nieprawda?

- Przypuśćmy - odpowiedziałem ostrożnie. - I co z tego?

Jakoś nie chciało mi się wierzyć w analityczne zdolności lejtnanta. Jednak Endlung mnie zaskoczył.

- A kto nie cierpi kobiet? - zapytał z miną zwycięzcy.

- Tak, rzeczywiście, no, kto? - podchwycił Paweł Gieorgijewicz.

Pomyślałem i powtórzyłem:

- Kto?

Jego wysokość i lejtnant wymienili spojrzenia.

- No, Afanasij, skojarz.

Pomyślałem jeszcze trochę.

- No, wiele kobiet nie znosi swoich sióstr...

- Ach, Afanasij, jak ty wolno myślisz! Przecież nie mówimy o kobietach, tylko o doktorze Lindzie.

Endlung powiedział z powagą:

- Bugry

W pierwszej chwili nie zrozumiałem, jakie bugry ma na myśli, lecz potem skojarzyłem to z francuskim słowem bougre, którym w porządnym towarzystwie określa się amatorów mężczyzn. Zresztą lejtnant od razu wyjaśnił, o co mu chodzi, używając innego, już całkiem nieobyczajnego terminu, którego nawet nie będę powtarzał.

- I wszystko od razu staje się jasne! - wykrzyknął Endlung. - Lind i cała jego szajka to sami pedzie - bugry i cioty.

- Kto, kto? - spytałem ponownie.

- Cioty, inaczej dziewczynki... no, pasywni pedzie. Rozumie się, że w takiej bandzie jeden drugiego chroni! I nieprzypadkowo na miejsce przestępstwa Lind wybrał Moskwę. Dzięki wujaszkowi Semowi to po prostu mekka dla pedziów. Nie bez kozery mówią: dawniej Moskwa stała na siedmiu wzgórzach, a dziś na jednym bugrze.

To złośliwe powiedzenie, będące aluzją do obyczajów Symeona Aleksandrowicza, zdarzało mi się słyszeć już wcześniej. Uznałem za swój obowiązek zauważyć:

- Czyżbyście, panie kamerjunkrze, przypuszczali, że jego wysokość moskiewski generał-gubernator może być jakoś zamieszany w porwanie własnego krewniaka?

- Rzecz jasna, nie! - wykrzyknął Paweł Gieorgijewicz. - Ale wokół wuja Sema kręci się tylu różnych łajdaków. Ot, choćby na przykład nasi goście, Carr i Banville. Powiedzmy, że lord słabo, bo słabo, ale jakoś jest nam znany, choć także od niedawna, zaledwie tylko od trzech miesięcy. A kim jest ten cały mister Carr? I z jakiego powodu lord Banville wprosił się papie w gości?

- No jakże, wasza wysokość? Takie wydarzenie... koronacja.

- A jeśli nie w tym rzecz? - Endlung żarliwie machnął fajką, - Jeśli on w ogóle nie jest żadnym lordem? A już szczególnie podejrzany jest ten przylizany Carr. Przypomnijcie sobie, zjawili się w Ermitażu właśnie w dzień porwania. Ciągle tu chodzą, niuchają. Na pewno przynajmniej jeden z nich jest związany z doktorem Lindem!

- Tożsamości Carra nie sposób podawać w wątpliwość - powiedział z przekonaniem wielki książę. - Banville to w każdym razie człowiek z towarzystwa. Takich manier i takiej wymowy nie podrobisz.

- A kto ci powiedział, Pauli, że doktor Lind nie jest człowiekiem z towarzystwa? - sprzeciwił się lejtnant.

Obaj mieli rację, moim zdaniem wszystko to brzmiało całkiem przekonująco. Tego się nie spodziewałem.

- Czemu nie powiedzieć o tych podejrzeniach pułkownikowi Karnowiczowi? - zaproponowałem.

- Nie, nie. - Paweł Gieorgijewicz pokręcił głową. - On i ten bałwan Łasowski znowu tylko wszystko zepsują. Nie mówiąc już o tym, że mają dość spraw na głowie w związku z jutrzejszą koronacją.

- W takim razie panu Fandorinowi? - powiedziałem z bolącym sercem.

Endlung i jego wysokość spojrzeli na siebie.

- Rozumiesz, Afanasij - odrzekł wielki książę - Fandorin to, rzecz jasna, człowiek mądry, ale on, jak mi się wydaje, przygotowuje jakąś chytrą operację. Więc niech ją przygotowuje.

- Poradzimy sobie sami - uciął lejtnant. - I jeszcze zobaczymy, czyja akcja będzie bardziej przebiegła. Ale potrzebny nam pomocnik. Powiedzcie, Ziukin, będziecie z nami czy nie?

Zgodziłem się od razu, bez najmniejszego wahania. Myśl o tym, że znowu będę zajęty prawdziwym śledztwem, i to jeszcze bez udziału pana Fandorina, wręcz mnie uskrzydliła.

- Co należy robić? - spytałem.

- Na początek rozpoczniemy obserwację - oznajmił żywo Endlung. - Obydwu. Pauli tym zająć się nie może; jest zbyt widoczny i w dodatku ma mnóstwo obowiązków. Dzisiaj najjaśniejsza rodzina ma całonocne czuwanie, a jutro koronacja - Pauli cały czas będzie jak mops na smyczy. Dlatego was zaprosiliśmy. Ja wezmę na siebie Carra, a wy, Ziukin, Banville’a.

Zauważyłem, że bardziej obiecującego z podejrzanych przydzielił sobie, ale nie sprzeciwiałem się - w końcu to Endlung wpadł na ten pomysł, a nie ja.

- Ach, jakże wam zazdroszczę! - wykrzyknął żałośnie jego wysokość.


* * *

Zgodnie z planem usadowiłem się z „Moskowskimi Wiedomostiami” na ławeczce obok schodów, skąd widać było drzwi milorda. Endlung zaś zaczął układać pasjans w małej bawialni, ponieważ stamtąd miał oko na pokój mister Carra.

Przewidując, że będę musiał wyjść z domu, zmieniłem liberię na dobry garnitur z ciemnoszarej angielskiej wełny, zeszłoroczny podarek od wielkiej księżnej. Endlung także włożył cywilne ubranie - dwuczęściowy garnitur w krateczkę, w kolorze piasku, i modnisiowate sztyblety z białymi getrami.

Zabijając czas, czytałem ogólnonarodowe uroczyste obwieszczenie o jutrzejszej koronacji:


Najświetniejszy, Potężny, Wielki Najjaśniejszy Pan Cesarz Mikołaj Aleksandrowicz, wstąpiwszy na praojcowski rodowy tron Cesarstwa Rosyjskiego i nierozdzielnego z nim Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Finlandzkiego, kontynuując misję Świątobliwych Cesarzy, swoich przodków, zechciał polecić:

Z pomocą Boga Najwyższego Święta koronacja Jego Cesarskiej Wysokości i pomazanie od Kościoła Świętego mają się odbyć tego maja w czternasty dzień. Do Świętego aktu Jego Cesarska Wysokość rozkazał przyłączyć i małżonkę swoją, Wielką Panią Cesarzową Aleksandrę Fiodorownę. Wszystkim wiernopoddanym poprzez rozkaz ten obwieszcza się o uroczystości, aby w ów określony dzień usilili modły do Króla Królów, prosząc, by swojej wszechmocnej pomocy zechciał udzielić Cesarstwu Jego Wysokości i oby nastał w nim pokój i spokój, na chwałę swoją świętą i dla ustawicznego szczęścia i pomyślności państwa.


Wielkie, nasycone ogromną godnością słowa napełniły moją duszę zaufaniem i spokojem. Czytanie oficjalnych komunikatów zawsze miało na mnie zbawienny wpływ, szczególnie w tych czasach, kiedy nienaruszalność krzepkiego fundamentu rosyjskiej monarchii wydawała się zagrożona.

Z wielką przyjemnością przestudiowałem także skład pocztu honorowego, codziennie odczytującego to posłanie na kremlowskim placu Senackim: „generat-adiutant w randze pełnego generała, dwóch generałów-adiutantów w randze generałów-adiutantów, dwóch koronacyjnych nadmistrzów ceremonii, dwóch heroldów, czterech mistrzów ceremonii, dwóch sekretarzy senackich, dwa dywizjony jazdy - jeden z pułku gwardii kawaleryjskiej Najjaśniejszej Pani Cesarzowej Marii Fiodorowny, drugi z lejbgwardii pułku konnego, z litaurami i pełną obsadą trębaczy przy każdym dywizjonie po dwóch trębaczy z trąbami, ozdobionymi złoconym brokatem, z wyhaftowanymi wizerunkami godła państwowego, i dwanaście pełnokrwistych wierzchowców w bogatej uprzęży”. Jakie piękno! Jaka muzyka dźwięczy w każdym słowie, w nazwie każdej rangi i tytułu!

W ubiegłym roku, z rozkazu nowej cesarzowej, która zechciała stać się bardziej rosyjska niż sami Rosjanie, w nazwach dworskich rang, klas i tytułów omal nie doszło do rewolucji - pojawił się projekt zmiany nazw niemieckich na staromoskiewskie. Oberkamerherów zdecydowano przemianować na lożowych, kamerherów na sypialnianych, obersztalmajstrów na żłobkowych, mundszenków na podczaszych, kamerjunkrów na komnatowych, i tak dalej. Na dworze zawrzało; sytuacja, zdaniem Endlunga, przypominała obraz malarza Briułłowa Ostatni dzień Pompei, jednak, dzięki Bogu, obeszło się bez zmian. Kiedy oberhofmarszałek, najjaśniejszy książę Światopełk Bobrujski Alten-Coburg, dowiedział się, że według nowych (a właściwie starych) porządków będzie nosił tytuł dworzanina, wybuchł wielki skandal i projekt porzucono.

Przez dziurkę wywierconą w płachcie gazety zobaczyłem zbliżającego się korytarzem mister Freyby’ego. Udałem, że jestem zajęty lekturą, jednak Anglik przystanął, by się ze mną przywitać.

Towarzystwo butlera zazwyczaj działało na mnie uspokajająco, ale teraz jego obecność była bardzo nie na czasie, albowiem drzwi pokoju lorda Banville’a mogły się w każdej chwili otworzyć.

- Good news? - spytał Freyby, wskazując głową gazetę, i wygrzebał z kieszeni słownik. - Dobry... nowość?

Nie miałem ze sobą słownika - pozostał w liberii - dlatego ograniczyłem się do prostego skinięcia.

Uważnie mi się przyglądając, Anglik wymówił jakieś zdanie, złożone z czterech krótkich słów. Znowu poszeleścił słownikiem.

- Wy... patrzeć... lepiej... dziś.

Zadrżałem i ze strachem podniosłem wzrok na jego rumianą fizjonomię. Skąd on wie o naszym planie? I co w ogóle wie?

Butler uśmiechnął się dobrodusznie, ukłonił i poszedł dalej.

A po pięciu minutach na korytarz wyszedł mister Carr. Wyglądał dosyć dziwacznie: pomimo jasnego, ciepłego dnia owinięty był w długi, sięgający pięt płaszcz. Szeroki kapelusz z opadającym rondem miał opuszczony prawie na nos, a do tego rzucały się w oczy pantofle na bardzo wysokim i cienkim obcasie. Przykładając oko do samej dziurki w gazecie, dostrzegłem, że angielski dżentelmen jest wymalowany i uróżowiony mocniej niż zwykle.

Z wdzięcznym stukiem obcasików mister Carr skierował się do wyjścia. Zaraz potem, pogwizdując beztrosko, minął mnie Endlung. Obejrzał się, mrugnął, a ja pozostałem na swoim stanowisku.

Ale nie musiałem długo czekać. Dokładnie po półminucie skrzypnęły drzwi milorda i Banville, stąpając na czubkach palców, ruszył śladem przyjaciela. Też był w płaszczu, choć nie tak długim jak okrycie mister Carra.

Działo się coś zagadkowego. Odczekałem chwilkę, nałożyłem melonik i przyłączyłem się do tego dziwacznego pochodu.

Dziś najjaśniejsza para przeniosła się z pałacu Aleksandrowskiego na Kreml, toteż z parku zniknęli wszyscy agenci - i bardzo dobrze, postronnemu obserwatorowi nasze manewry niewątpliwie wydałyby się podejrzane.

Nie mogłem dać Endlungowi sygnału: bałem się wystraszyć lorda Banville’a, a sam lejtnant nie oglądał się do tyłu. Szedł spokojnym, lekkim krokiem spacerowicza i szybko się upewniłem, że milorda wcale nie interesuje Endlung, tylko mister Carr.

Za bramą ten ostatni złapał fiakra i pojechał w stronę placu Kałuskiego. Kiedy siadał do dorożki, poła płaszcza odchyliła się i w promieniach zachodzącego słońca błysnęło coś jaskrawego, świetlistego, podobnego do sukni z atłasu albo brokatu.

Endlung, postukując laseczką, przeszedł się kawałeczek trotuarem, zatrzymał przejeżdżającego „wańkę” i zamienił z nim kilka słów, a następnie ruszył w tym samym kierunku. Ale Banville’owi tak się nie poszczęściło - na ulicy nie było już dorożek. Brytyjczyk wybiegł na jezdnię, rozglądając się za powozem. Na wszelki przypadek schowałem się w krzaki.

Minęło dziesięć minut, zanim milordowi udało się złapać fiakra. Najwidoczniej Banville wiedział - albo się domyślał - dokąd zmierza mister Carr, ponieważ krzyknął coś krótko woźnicy i dorożka ruszyła, grzechocząc na kocich łbach.

Teraz mnie przyszło się denerwować. Zamiast więc czekać na przejeżdżającego „wańkę” - zatrzymałem woziwodę, wsunąłem mu w dłoń całe dwa ruble i usiadłem na przedzie obok beczki. Chłopina chlasnął szkapę batem, ta potrząsła grzywą, prychnęła i pobiegła w dół szerokiej ulicy wcale nie wolniej od dorożkarskich koni.

Pewnie wyglądałem bardzo dziwnie w porządnym ubiorze na bryce zbitej z desek, jednak teraz to nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze, że lord Banville pozostawał w moim polu widzenia.

Przejechaliśmy znany mi już most Krymski, skręciliśmy w zaułki i minąwszy po prawej świątynię Chrystusa Zbawiciela, znaleźliśmy się na pięknej ulicy, zabudowanej pałacami i willami.

Przed jednym z domów, z jasno oświetlonym podjazdem, co chwila zatrzymywały się dorożki, karety, kolasy i powozy. Tam też, rozliczywszy się z woźnicą, wysiadł z fiakra Banville. Minął ważnego szwajcara w liberii haftowanej złotem i zniknął w wysokich, ozdobionych płaskorzeźbami drzwiach, a ja pozostałem na chodniku - woziwoda ze swoją beczką i moimi dwoma rublami potoczył się dalej.

Najwyraźniej w willi szykowano się do maskarady, ponieważ wszyscy przyjeżdżający byli w maskach. Przypatrzyłem się gościom i odkryłem, że dzielą się na dwa typy: mężczyźni w zwykłych frakach i garniturach oraz osoby płci nieokreślonej, podobne do mister Carra, owinięte w bardzo długie płaszcze. Wielu przybywało parami, pod rękę, i już domyśliłem się, jakiego rodzaju wieczorek tu się odbywa.

Ktoś z tyłu wziął mnie pod łokieć. Obejrzałem się - Endlung.

- To „Elizjum” - szepnął, błyskając oczami. - Elitarny klub moskiewskich pedziów. Mój też jest tam.

- Mister Carr? - spytałem.

Lejtnant skinął głową, poruszając w zamyśleniu podkręconymi pszenicznymi wąsikami.

- Tak łatwo się tam nie wejdzie. Trzeba się przebrać. Eureka! - Klepnął mnie w ramię. - Za mną, Ziukin! O pięć minut stąd jest teatr „Varietes”, mam tam wiele przyjaciółek.

Wziął mnie pod rękę i szybko poprowadził tonącą w mroku ulicą.

- Widzieliście tych, którzy przybywają w płaszczach do samej ziemi? To cioty, pod płaszczami mają kobiece suknie. Z was ciota nie wyjdzie, Ziukin, będziecie bugrem. Widać tak mi pisane, dokonam bohaterskiego czynu i dla dobra najjaśniejszej rodziny zrobię się na dziewczynkę.

- Kim ja będę? - spytałem, myśląc, że się przesłyszałem.

- Bugrem. Tak się nazywa opiekuna cioty.

Skorzystaliśmy ze służbowego wejścia do teatru. Stróż nisko się ukłonił Endlungowi, nawet jeszcze zdjął furażkę, za co otrzymał od lejtnanta monetę.

- Szybciej, szybciej - poganiał mnie zdecydowany kamer-junkier, wbiegając po stromych i niezbyt czystych schodach. - Dokąd by tu najlepiej? A choćby do przebieralni Zizi. Za pięć dziewiąta, zaraz będzie antrakt.

W pustej garderobie czuł się jak gospodarz. Zasiadł przed zwierciadłami, krytycznie popatrzył na swoją twarz i z westchnieniem powiedział:

- Wąsy trzeba będzie zgolić do szczętu. Takiej straty rosyjska flota nie poniosła od dnia zatopienia eskadry Floty Czarnomorskiej. No, angielskie pedzie, odpowiecie mi za to...

Pewną ręką wziął ze stolika nożyczki i obciął najpierw jeden wąs, potem drugi. To samopoświęcenie jeszcze raz mi udowodniło, że nie doceniałem lejtnanta Endlunga, za to Gieorgij Aleksandrowicz właściwie go oszacował.

Kiedy śmiały marynarz namydlił resztki szczeciny i otworzył brzytwę, do garderoby weszły dwie ładne, choć straszliwie wymalowane panienki w sukienkach z cekinami i nadmiernie głębokim dekoltem.

- Filja! - krzyknęła jedna, jasnowłosa, szczuplutka, i rzuciła się na Endlunga, głośno całując go w policzek. - Co za niespodzianka!

- Filjusza! - nie mniej radośnie zapiszczała druga, pulchniutka brunetka, i ucałowała namydlonego lejtnanta w drugi policzek.

- Zizi, Lola, ciszej! - uspokoił dziewczyny. - Potnę się.

Później rozpruł się wór z pytaniami i komentarzami, tak że nie mogłem już zgadnąć, która z dziewcząt co mówiła:

- Po co golisz wąsy? Bez nich będziesz wyglądał jak istny potwór! Ach, ty, stępisz swoją szczeciną mojego solingena! Pojedziemy gdzieś po spektaklu? A gdzie Pauli? Kogo tu nam sprowadziłeś? Fe, jaki nadęty i niesympatyczny!

- Kto niesympatyczny, Afanasij? - Endlung wystąpił w mojej obronie. - Gdybyście wiedziały... Nie mam się z nim co równać. Wąsy? Idzie o zakład. Wybieramy się z Afanasijem na maskaradę. No, dziewczynki, zróbcie ze mnie ciotę, a z niego kogoś bardziej poważnego. Co to?

Z haczyka na ścianie zdjął gęstą rudą brodę i sam sobie odpowiedział:

- Ach, z Nerona. Lola w tej roli to po prostu diamencik. Odwróćcie się no, tutaj, bracie Ziukin...

Aktorki, nie milknąc ani na chwilę, wesoło wzięły się do pracy. Pięć minut później gapił się na mnie z lustra bardzo nieprzyjemny mężczyzna z rozłożystą ryżą brodą, takiej samej barwy kosmatymi brwiami, gęstymi włosami obciętymi „pod garnek”, a do tego jeszcze z monoklem.

Przeobrażenie Endlunga zajęło więcej czasu, za to zmieniło go nie do poznania. Poprawiając obszerną suknię, obficie obszytą falbankami, lejtnant włożył półmaskę, rozciągnął w uśmiechu wymalowane mocno usta i nagle dzielny wilk morski przeistoczył się w ładną, rozpustną panienkę. Po raz pierwszy w jego różowych policzkach zauważyłem kokieteryjne dołeczki.

- Szyk! - zaakceptował Endlung. - Dziewczynki, pierwszej klasy z was kociaki. Zakład z pewnością wygramy. Naprzód, Afanasij, czas ucieka!


* * *

Podchodząc do zalanego elektrycznym światłem podjazdu, też włożyłem półmaskę. Bardzo się bałem, że nas nie wpuszczą do klubu, ale najwidoczniej wyglądaliśmy comme il faut - szwajcar z uniżonym pokłonem otworzył przed nami drzwi.

Weszliśmy do bogato udekorowanego przedpokoju, gdzie Endlung zdjął płaszcz, narzucony na półprzeźroczystą suknię.

Na górę prowadziły szerokie białe schody, wychodzące na ogromne zwierciadło w brązowej oprawie. Stały przed nim dwie pary, podobne do naszej, i poprawiały swą prezencję.

Chciałem przejść obok, ale Endlung pchnął mnie łokciem i zdałem sobie sprawę, że wyglądałoby to podejrzanie. Dla pozorów zatrzymaliśmy się więc przed lustrem, lecz specjalnie zezowałem w bok, żeby nie widzieć karykaturalnej postaci, stworzonej zgrabnymi rękoma Loli i Zizi. Za to lejtnant patrzył na swoje odbicie z widocznym zadowoleniem: poprawił loczki, obrócił się kilkakrotnie, dotknął podłogi czubkiem pantofelka. Dzięki Bogu, że suknię miał bez dekoltu i z zasłoniętymi plecami.

Rozległa sala była umeblowana z przepychem i smakiem w najnowszym wiedeńskim stylu - ze złotymi i srebrnymi malunkami na ścianach, z wygodnymi zakątkami i niewielkimi grotami, utworzonymi w wyniku odpowiedniego ustawienia tropikalnych roślin w donicach. W rogu urządzono bufet z winami i zakąskami, a na niewielkim podwyższeniu stał jaskrawoniebieski fortepian - nigdy wcześniej takiego nie widziałem. Zewsząd rozbrzmiewał gwar rozmów, śmiech, pachniało perfumami i drogim tytoniem.

Na pierwszy rzut oka wszystko to wyglądało jak najzwyklejszy wieczorek w towarzystwie, jednak jeśli się lepiej przyjrzeć, zwracał uwagę zbyt mocny róż policzków i czerń brwi niektórych kawalerów, a damy wyglądały już całkiem dziwacznie: barczyste, z szyjami o sterczących grdykach, jedna nawet z cieniutkim wąsikiem. Endlung też zwrócił na nią uwagę i po jego ożywionej twarzy przemknął cień - niepotrzebnie poświęcił wąsy. Zresztą trafiały się i takie, że w żaden sposób nie można było się domyślić, iż to mężczyzna. Na przykład jedna, która wydała mi się znajoma, w stroju Kolombiny, smukłością stanu i gibkością ruchów mogłaby rywalizować z samą panienką Zizi.

Przeszliśmy się z Endlungiem pod rękę między palmami, wypatrując Banville’a i Carra. Prawie natychmiast podszedł do nas jakiś pan z kokardą wodzireja na piersi i wyśpiewał z wyrzutem:

- Naruszenie, naruszenie statutu! Ci, którzy przyszli razem, zabawiają się oddzielnie. Zdążycie się jeszcze sobą nacieszyć, gołąbki.

Mrugnął do mnie po chamsku, a Endlunga lekko uszczypnął w policzek, za co natychmiast dostał od lejtnanta wachlarzem po ręce.

- Kozica - rzekł miłośnie wodzirej do kamerjunkra. - Pozwól, że cię zapoznam z hrabią Monte Christo.

I podprowadził do Endlunga staruszka o czerwonych ustach, w czarnej plecionej peruce.

- A ty, rudzielcu, zaznasz rozkoszy w towarzystwie czarującej nimfy.

Założyłem, że w tym kręgu przyjęto zwracać się na „ty” do nieznajomych, i odrzekłem w tymże tonie:

- Dziękuję ci, mój opiekuńczy duchu, ale wolałbym...

Jednak już na moim łokciu zawisła rozwiązła nimfa w greckiej tunice, z pozłacaną harfą pod pachą.

Od razu zaczęła wygadywać jakieś niestworzone brednie, a wszystko to przesadnym falsetem i jeszcze od czasu do czasu układając usta w serduszko.

Pociągnąłem narzuconą mi towarzyszkę w głąb sali i nagle dostrzegłem mister Carra. Miał aksamitną maseczkę, ale od razu poznałem go po oślepiająco żółtych włosach. Anglik - szczęśliwiec - siedział pod ścianą w zupełnej samotności i rozglądając się na boki, pił szampana. Okazało się, że i lejtnant ze swoim staruszkiem zajął pozycję przy stoliku nieopodal. Spotkaliśmy się z Endlungiem spojrzeniami i lejtnant znacząco wskazał mi coś głową.

Popatrzyłem w tamtą stronę - niedaleko, za kolumną, stał lord Banville, choć rozpoznać go było trudniej niż mister Carra, ponieważ maska zakrywała jego twarz do samego podbródka. Dostrzegłem jednak znajome spodnie z purpurowym lampasem.

Usiadłem na kanapie, a nimfa ochoczo rozsiadła się obok, przyciskając nogę do mojej nogi.

- Zmęczony? - szepnęła. - A z wyglądu taki siłacz. Jaką masz słodką brodaweczkę. Istny rodzyneczek.

Palcem dotknęła mojego policzka. Z trudem się powstrzymałem, żeby jej, to jest jemu, nie dać po łapie.

- Jedwabna broda, maślana głowa - wymruczała nimfa. - Z ciebie zawsze taki mruk?

Nie spuszczając oka z Banville’a, odburknąłem:

- Zawsze.

- Tak na mnie teraz spojrzałeś, jakbyś mi batem przyłożył.

- Będziesz ręce pchać gdzie nie trzeba to i batem dam - odgryzłem się, postanawiając dłużej się z nią nie certolić.

Moją groźbę nimfa przyjęła w nieoczekiwany sposób.

- Po pupce? - zapiszczała, zatrajkotała i przylgnęła do mnie całym ciałem.

- Tak cię obiję, że na długo zapamiętasz. - Odepchnąłem ją.

- Na długo, na długo? - wyszeptała moja dręczycielka i głęboko westchnęła.

Nie wiem, czym zakończyłby się nasz dialog, ale właśnie przez salę przepłynęło jakieś skryte poruszenie - jakby lekki wiatr przemknął po morskiej fali. Wszyscy dookoła odwrócili głowy w jednym kierunku, ale dyskretnie, wręcz ukradkiem.

- Ach, Filidorek przyszedł! - wyszeptała nimfa. - Jaki on jest piękny! Brylant, prawdziwy brylant!

Wodzirej lekką rysią podbiegł do bardzo wysokiego, przystojnego mężczyzny w jedwabnej purpurowej masce, spod której było widać zadbaną espaniolkę. Za plecami nowo przybyłego dostrzegłem surową, beznamiętną twarz Fomy Anikiejewicza i od razu się domyśliłem, kto to ten Filidor. Sługa generała-gubernatora miał taką minę, jakby przyszedł ze swoim panem na najzwyklejszy pod słońcem raut. Sam nie włożył maski, a na ręce trzymał długi jedwabny płaszcz - widać specjalnie nie zostawił go w garderobie, żeby obecni nie nabrali wątpliwości co do jego statusu. Rezolutny człowiek, bez dwóch zdań.

- Do kogo pragniesz się dosiąść, boski Filidorze? - usłyszałem melodyjny głos wodzireja.

Generał-gubernator z wysokości sążnia rozejrzał się po sali i zdecydowanie ruszył tam, gdzie w samotności siedział mister Carr. Usiadł obok, pocałował Anglika w policzek i łaskocząc wąsami, zaczął mu szeptać coś do ucha. Carr uśmiechnął się, błysnął oczkami, skłonił głowę w bok.

Zauważyłem, że Banville wycofuje się głębiej w cień.

W pobliżu pojawiła się Kolombina, ta, która wcześniej wywarła na mnie takie wrażenie nieudawaną gracją. Stała pod ścianą, patrząc na jego wysokość, i załamywała szczupłe ręce. Ten gest był mi znany, teraz domyśliłem się, kto to - książę Gliński, adiutant Symeona Aleksandrowicza.

A tymczasem na estradzie rozpoczęło się przedstawienie.

Dwie cioty zaśpiewały w duecie modny romans pana Pojgina Nie odchodź, zostań ze mną.

Śpiewały bardzo dobrze, z prawdziwym uczuciem, tak że mimo woli się zasłuchałem, ale przy słowach: „Ciebie ja pieszczotą ognistą i spalę, i ucieszę”, nimfa nagle położyła mi głowę na ramię, a palcami, jakby przypadkowo, zabłądziła pod moją koszulę, czym wprawiła mnie w prawdziwe przerażenie.

W panice spojrzałem na Endlunga. Ten, chichocząc perliście, uderzał wachlarzem po rękach swojego pomarszczonego kawalera. Wydaje się, że lejtnantowi wcale nie szło łatwiej niż mnie.

Śpiewaczki nagrodzono burzliwymi oklaskami, do których przyłączyła się i moja towarzyszka, co choć na moment uratowało mnie od jej nachalnych zalotów. Wodzirej wszedł na estradę i ogłosił:

- Na życzenie naszego drogiego Filidora obejrzymy tak przez wszystkich lubiany taniec brzucha. Tańczy niezrównana pani Desiree, która specjalnie podróżowała do Aleksandrii, żeby studiować tę prastarą sztukę! Prosimy!

Witany oklaskami, na podwyższenie wszedł zażywny mężczyzna w średnim wieku, w ażurowych pończochach, króciutkiej narzutce, spódniczce ozdobionej cekinami i z gołym brzuchem - okrągłym i nienaturalnie białym (można przypuścić, że od świeżego golenia).

Akompaniator zagrał perską melodię z operetki Odaliska i „pani Desiree” zaczęła kołysać biodrami i udami, od czego rozbujał się jej wydatny brzuch.

Mnie to widowisko wydało się wyjątkowo nieapetyczne, lecz publiczność oszalała z zachwytu. Ze wszystkich stron krzyczano:

- Brawo! Czarodziejka!

A moja nimfa już zupełnie przestała się krępować - z trudem zdążyłem złapać jej rękę, która opuściła się na moje kolano.

- Jesteś taki niedostępny, uwielbiam to - szepnęła mi do ucha.

Symeon Aleksandrowicz nagle gwałtownie przyciągnął do siebie Carra i wpił się w jego usta długim pocałunkiem. Mimo woli spojrzałem na Fonię Anikiejewicza, stojącego z obojętną miną za fotelem wielkiego księcia, i pomyślałem, ile trzeba mieć opanowania i siły woli, żeby nieść swój krzyż u boku takiego pana - i to z godnością. Gdyby Fonia Anikiejewicz wiedział, że jestem tutaj, na sali, zapewne ze wstydu zapadłby się pod ziemię. Dzięki Bogu, nie można mnie było poznać pod tą rudą brodą.

I wtedy wydarzyło się coś niewiarygodnego.

Lord Banville z niezrozumiałym wrzaskiem wybiegł zza kolumny, kilkoma skokami pokonał odległość do stolika, chwycił mister Carra za ramiona i odciągnął na bok, wykrzykując coś w swoim sepleniącym narzeczu.

Symeon Aleksandrowicz podniósł się, wczepił w suknię mister Carra i pociągnął go z powrotem. Ja też się podniosłem, rozumiejąc, że na moich oczach rozgrywa się odrażający, niebezpieczny dla monarchii skandal, jednak to, co nastąpiło, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia. Banville wypuścił mister Carra i z rozmachem wymierzył jego wysokości głośny policzek!

Muzyka ucichła, tancerka w przestrachu przykucnęła i zapadła przytłaczająca cisza. Słychać było tylko, jak głośno dyszy lord Banville.

To niesłychane! Czynna obraza, wyrządzona najjaśniejszemu domowi! I to jeszcze przez obcokrajowca! Wydaje się, że jęknąłem, i to dosyć głośno.

I dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że żadnej najjaśniejszej osoby tutaj nie ma i być nie może. Policzek otrzymał niejaki pan Filidor, człowiek w purpurowej masce.

Brwi Symeona Aleksandrowicza wygięły się w zadziwieniu. Wyglądało na to, że jego wysokości nigdy wcześniej nie zdarzyło się znaleźć w takiej sytuacji. Bezwiednie złapał się za obolały policzek i zrobił krok do tyłu.

Milord zaś, nie okazując już najmniejszych oznak zdenerwowania, powoli ściągnął z dłoni białą rękawiczkę. O Boże! Teraz rzeczywiście nastąpi coś nieodwołalnego - wyzwanie na pojedynek, i to publiczne! Banville się przedstawi i wtedy już nie uda się jego wysokości zachować incognito!

Foma Anikiejewicz ruszył naprzód, lecz wyprzedziła go Kolombina. Podbiegła do milorda i szybko - raz, dwa, trzy, cztery - wymierzyła Brytyjczykowi całą serię policzków, i to głośniejszych niż ten, który dostał się Symeonowi Aleksandrowiczowi. Głowa Banville’a tylko latała z boku na bok pod gradem uderzeń.

- Ja jestem książę Gliński! - wykrzyczał adiutant po francusku, zrywając maskę. Bardzo pięknie wyglądał w tej chwili: nie panienka i nie młodzieniec, lecz jakaś inna istota, podobna do archanioła ze starych włoskich obrazów. - Wy, panie, naruszyliście statut naszego klubu i żądam za to satysfakcji!

Banville też zdjął maskę. Jakbym po raz pierwszy zobaczył go naprawdę! Wzrok pełen ognia, ostre fałdy u nozdrzy, bezkrwiste usta i dwie purpurowe plamy na policzkach. Straszniejszej twarzy dotąd nie zdarzyło mi się widzieć. Jak ja mogłem uważać tego wilkołaka za nieszkodliwego oryginała!

- Donald Neville Lambert, jedenasty wicehrabia Banville. I wy, książę, otrzymacie ode mnie pełną satysfakcję. A ja od was.

Foma Anikiejewicz narzucił wielkiemu księciu płaszcz na ramiona i delikatnie pociągnął swego pana za łokieć. Ach, jaki zuch! Zachował zimną krew w takich rozpaczliwych okolicznościach. Generał-gubernator, nawet w masce, nie może być obecny przy wyzwaniu na pojedynek. Przecież to już nawet nie skandal, tylko przestępstwo kryminalne, a przeciwdziałanie zbrodni jest świętym obowiązkiem władzy administracyjnej.

Jego wysokość i Foma Anikiejewicz oddalili się pospiesznie. Mister Carr, przytrzymując półmaskę, zniknął za nimi.

Wodzirej machnął ręką akompaniatorowi, ten uderzył w klawisze i już nie dosłyszałem, jak zakończyła się rozmowa milorda z księciem. Prawie natychmiast wyszli w towarzystwie jeszcze dwóch panów, jednego w smokingu, drugiego w damskiej sukni i rękawiczkach do łokci.

Postępek młodego adiutanta wzbudził mój szczery zachwyt. Też mi ciota! Poświęcił własną karierę i reputację, postawił na jedną kartę nawet życie - a wszystko to dla uratowania ukochanego przełożonego, który w dodatku traktował go zupełnie niemiłosiernie.

Skandal, jak się zdawało, tylko ożywił zabawę. Po tańcu brzucha rozległy się dźwięki wyuzdanego kankana i od razu trzech panów w sukniach puściło się w pląs, piszcząc i wysoko zadzierając nogi. My z Endlungiem spotkaliśmy się wzrokiem i zgodnie wstaliśmy. Pozostawać tutaj dłużej nie było po co.

Nimfa także natychmiast się podniosła.

- Tak, tak, chodźmy - szepnęła, krzepko łapiąc mnie za łokieć. - Cała płonę.

Uznając, że na ulicy nietrudno będzie mi się pozbyć tej bezpardonowo narzucającej się osoby, skierowałem się do wyjścia, jednak nimfa pociągnęła mnie w przeciwnym kierunku.

- Nie tam, głuptasie. Nie tędy. Tu, na dole, w piwnicy, są wygodne gabinety! Obiecałeś przecież zbić mnie tak, że długo popamiętam...

Wtedy moja cierpliwość się wyczerpała.

- Panie, zabierzcie rękę - rzekłem sucho. - Spieszę się.

- Panie? - jęknęła nimfa, jakbym obraził ją najgorszym wyzwiskiem. I przenikliwie krzyknęła: - Najmilsi! On mnie nazwał panem! To nie nasz, kochani!

Ze wstrętem odskoczyła na bok. A w pobliżu ktoś powiedział:

- Tak, widzę, broda jakby fałszywa!

Krzepki mężczyzna w niebieskim wizytowym garniturze pociągnął mnie za neronową brodę, a ta wykrzywiła się w najbardziej zdradziecki sposób.

- No, łajdaku, wstrętny szpiegu, odpowiesz nam za to! - Zdecydowany mężczyzna brzydko się wyszczerzył, wziął zamach i ledwie zdążyłem uchylić się przed jego ciężkim kułakiem.

- Precz z rękoma! - zaryczał Endlung. Rzucił się na napastnika i zgodnie z regułami angielskiego boksu przyłożył mu hakiem w szczękę.

Mężczyzna w niebieskim garniturze upadł na kolano, ale teraz rzucono się na nas ze wszystkich stron.

- Panowie, to „strażnicy”! - wykrzyczał ktoś. - Jest tutaj cała szajka! Bijcie ich!

Ze wszystkich stron spadły na mnie ciosy i kopniaki, a od jednego, który trafił mnie w brzuch, zacząłem tracić dech. Zgiąłem się wpół, upadłem i nie dano mi się podnieść.

Endlung, zdaje się, stawiał rozpaczliwy opór, ale siły były zbyt nierówne. Wkrótce staliśmy obok siebie, a każdego z nas trzymał dobry dziesiątek rąk.

Wszystkie twarze wokół dyszały nienawiścią.

- To „strażnicy”, kwadraty! Świnie! Oprycznicy! Zabić ich, panowie, tak jak oni naszych!

Spadły na mnie nowe ciosy. W ustach poczułem sól, poruszył się ząb.

- Do katowni z nimi, niech tam zdechną! - krzyknął ktoś. - Innym dla przykładu!

Ta złowieszcza propozycja przypadła pozostałym do smaku.

Wywlekli nas na korytarz i zaciągnęli na dół po jakichś wąskich schodach. Tylko uchylałem się od kopniaków, za to Endlung wyzywał ich w najgorszy sposób marynarskimi przekleństwami i walczył o każdy stopień. W końcu zanieśli nas na rękach słabo oświetlonym korytarzem pozbawionym okien i wrzucili do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Boleśnie uderzyłem plecami o podłogę, a za nami zatrzasnęły się żelazne drzwi.

Kiedy oczy trochę przywykły do mroku, zobaczyłem w odległym kącie szary prostokącik. Trzymając się ściany, podszedłem do niego. To było okienko, ale nie mogłem go dosięgnąć - za wysoko.

Powróciłem tam, gdzie wedle moich wyliczeń powinni byli rzucić Endlunga.

- Czy oni zwariowali? - spytałem - Jakie kwadraty? Jacy „strażnicy”?

Niewidoczny w ciemności lejtnant zachrypiał, splunął. Z głębokim uczuciem wymówił słowa, których powtarzać nie będę.

- Złamali mi ząb z koronką. Kwadraty - tak nazywają wszystkich mężczyzn niebędących homoseksualistami, to jest w tej grupie i nas. A „strażnicy”, Ziukin, to tajne towarzystwo, broniące honoru dynastii starych rosyjskich rodów od hańby i poniżenia. Rzeczywiście nigdy nie słyszeliście? Dwa lata temu zmusili do zażycia trucizny tego... no, jak mu... kompozytor... a, do diabła, nie pamiętam nazwiska. Za to, że zrobił ciotę z M.M. - Endlung podał imię jednego z młodych wielkich książąt, więc tym bardziej je przemilczę. - A w zeszłym roku wrzucili do Newy starego bugra Kwitkowskiego, deprawującego młodych prawników. Właśnie za nich, za „strażników”, nas wzięli. Dobrze jeszcze, że nie rozszarpali na miejscu. Pewnie skonamy w tej piwnicy z głodu i pragnienia. Oto i poniedziałek trzynastego.

Lejtnant chwilę wiercił się na podłodze, najwidoczniej moszcząc się wygodniej, po czym filozoficznie zauważył:

- A wróż z Nagasaki prorokował mi śmierć w morskim boju. I wierz tu, człowieku, we wróżby.

Загрузка...