14 maja



Kiedy się obudziłem, ledwie mogłem wyprostować kończyny. Na kamiennej podłodze, choćby nawet przykrytej dywanem, było niewygodnie i zimno. A zanim zasnąłem, długo nie mogłem się uspokoić. To zaczynałem chodzić wzdłuż ścian, to próbowałem otworzyć zamek szpilką od krawata, aż moje siły się wyczerpały. Położyłem się. Myślałem, że nie usnę, i zazdrościłem Endlungowi, beztrosko pochrapującemu w ciemności. Jednak w końcu i mnie zmorzył sen. Nie mogę powiedzieć, aby był odświeżający - obudziłem się cały rozbity. A lejtnant nadal, słodko spał, podłożywszy łokieć pod głowę, i nic jemu, gruboskórnemu, nie przeszkadzało.

Mogłem dostrzec pozę, w której spoczywał mój towarzysz w nieszczęściu, ponieważ przez okienko przenikało do naszej ciemnicy szare, słabe światło. Podniosłem się i kulejąc, podszedłem bliżej. Okienko okazało się okratowane i nie sposób było cokolwiek przez nie zobaczyć. Najwidoczniej wychodziło na niszę, która znajdowała się znacznie poniżej poziomu ulicy. Ale co do tego, że nisza prowadzi właśnie na ulicę, nie było żadnych wątpliwości - słyszałem przygłuszony stukot kół, końskie rżenie, gwizdek policjanta miejskiego. Można się było domyślić, że ranek nie jest już bardzo wczesny. Wyciągnąłem z kieszeni zegarek. Prawie dziewiąta. Co myślą w Ermitażu o naszej nieobecności? Ach, dzisiaj ich wysokościom nie przyjdzie do głowy zatroszczyć się o nas; obchodzi ich wyłącznie koronacja.

A jeśli nawet potem Paweł Gieorgijewicz opowie o naszej misji, to i tak nic nam to nie da. Przecież Banville i Carr wcale nie są winni temu, co nam się przydarzyło. Czyżby przyszło nam umrzeć w tej kamiennej celi?

Rozejrzałem się na boki. Wysoki, ciemny sufit. Gołe ściany, zupełnie nagie.

Nagle, przypatrzywszy się dokładniej, zauważyłem, że ściany wcale nie są nagie - wiszą na nich jakieś dziwne przedmioty. Podszedłem bliżej i zadygotałem z przerażenia. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, że zimny pot to nie literacki środek stylistyczny, ale naturalne zjawisko. Bezwiednie dotknąłem czoła - było mokre, lepkie i zimne.

Na ścianach, w surowym porządku geometrycznym, rozwieszono kajdany na pordzewiałych łańcuchach, monstrualne rzemienne bicze z ostrymi kolcami, siedmioogoniaste pejcze i inne narzędzia nieludzkich tortur.

Rzeczywiście wepchnięto nas do katowni!

Nie uważam siebie za tchórza, jednak wyrwał mi się prawdziwy jęk przerażenia.

Endlung uniósł głowę, sennie rozkleił powieki, rozejrzał się dokoła. Ziewnął.

- Dzień dobry, Afanasiju Stiepanyczu. Tylko nie mówcie mi, że wcale nie jest dobry. I tak widzę to po waszej skrzywionej twarzy.

Drżącym palcem wskazałem na narzędzia tortur. Lejtnant zamarł z otwartymi ustami. Gwizdnął, powstał lekko i zdjął ze ściany najpierw łańcuch, potem straszny bicz. Pokręcił nim w różne strony, pokiwał głową.

- Och, figlarze. Spójrzcie no...

Ze strachem wziąłem bicz i zobaczyłem, że wcale nie jest rzemienny, tylko całkiem miękki, z jedwabiu. Okowy także okazały się atrapami - żelazne obręcze na nadgarstki i kostki wyłożone były wewnątrz grubą warstwą tkaniny.

- Po co to? - spytałem, nic nie rozumiejąc.

- Należy przypuszczać, że ten gabinet przeznaczony jest do zabaw sadomasochistycznych - wyjaśnił Endlung z miną znawcy.

- Jakich zabaw?

- Ziukin, przy waszych zdolnościach nie można być takim ignorantem. Wszyscy ludzie dzielą się na dwie kategorie. - Po nauczycielsku podniósł palec. - Tych, którzy lubią męczyć innych, i tych, którzy lubią, żeby ich męczono. Pierwszych nazywa się sadystami, drugich - masochistami, już nie pamiętam dlaczego. Na przykład wy bez wątpienia jesteście masochistą. Czytałem, że właśnie masochiści najczęściej stają się sługami. A ja prędzej jestem sadystą, ponieważ okropnie nie lubię, jak mnie walą po mordzie, tak jak wczoraj wieczorem. Najlepsze pary małżeńskie i przyjacielskie tworzą sadysta i masochista - jeden daje drugiemu to, czego tamten potrzebuje. Mówiąc prościej: ja lubię was łupić i robię to, a dla was to słodkie jak pierniki. Zrozumiałe?

Nie, dla mnie było to całkiem niezrozumiałe, ale wspomniałem zagadkowe słowa wczorajszej nimfy i pomyślałem, że w dziwacznej teorii Endlunga może jest ziarno prawdy.

Biczów i kajdan już się nie bałem, ale i bez tego miałem dość powodów do strachu. Po pierwsze - co będzie z nami? Czy rzeczywiście mieliśmy tu zginąć z głodu i pragnienia?

Podeszliśmy do ściany. Lejtnant wszedł mi na ramiona i długo krzyczał do okienka dźwięcznym głosem, lecz na ulicy najwidoczniej nas nie słyszano. Potem zaczęliśmy walić w drzwi. Od wewnątrz były obite wojłokiem, i uderzenia brzmiały głucho. A z zewnątrz nie dochodził ani jeden dźwięk.

Po drugie - deprymowała mnie absurdalność naszego położenia. Wczoraj mademoiselle Declique powinna była ustalić miejsce pobytu Linda. Dziś Fandorin poprowadzi operację uwolnienia Michała Gieorgijewicza. A tymczasem ja siedzę tutaj jak mysz w pułapce, i to z własnej głupoty.

No, a po trzecie - bardzo mi się chciało jeść. Przecież wczoraj nawet nie jedliśmy kolacji.

Mimo woli westchnąłem.

- Z was, Ziukin, niezły zuch - powiedział trochę już zachrypnięty od krzyków Endlung. - O takich jak wy zawsze mówiłem, że to cicha woda... Koneser piękności, świetny kompan i nie beksa. Po cholerę tracicie życie na służbie? Przejdźcie lepiej do nas, na „Retwizana”, na szefa kompanii. Nasi przyjmą was z otwartymi rękoma, jak by zresztą inaczej mieli powitać wielkoksiążęcego sługę? Wszystkim innym okrętom utrzemy nosa! Porzućcie służbę i zostaniecie urzędnikiem morskim, to da się zrobić. Będziecie równi oficerom na okręcie. W końcu jak długo można lać kawę do cudzych filiżanek! Popływamy sobie, że aż miło! Pamiętam doskonale, jak świetnie znosiliście kołysanie. Ech, Ziukin, nie byłeś jeszcze w Aleksandrii! - Lejtnant przewrócił oczyma. - Himmeldonnerwetter, jakie burdele! Na pewno będziecie zadowoleni - z waszym upodobaniem do petitek! Trafiają się takie, że można na udzie posadzić, a przy tym foremne jak trzeba. Możecie mi wierzyć, talia cieniusieńka, a tu wszystko, o, tak i tak. - Pokazał okrągłymi gestami. - Ja to zawsze wolałem kobiety o pełnych kształtach, ale rozumiem was - takie petity też mają swój urok. Opowiedzcie mi o Snieżniewskiej jak druh druhowi. - Endlung położył mi rękę na ramieniu i zajrzał w oczy. - Czym ta Polka tak wszystkich podbiła? Czy to prawda, że w chwilach namiętności wydaje osobliwe dźwięki, od których mężczyźni szaleją jak towarzysze Odyseusza od śpiewu syren? No, mówcie! - Pchnął mnie łokciem i mrugnął. - Pauli powiedział, że podczas ich jedynego spotkania żadnych specjalnych śpiewów nie słyszał, ale on jest jeszcze zupełnym szczeniakiem i wątpliwe, żeby potrafił w naszej Polce rozpalić prawdziwą namiętność, a z was mężczyzna doświadczony. Opowiedzcie, co wam szkodzi? I tak żywi stąd nie wyjdziemy. Ciekawe byłoby się dowiedzieć, co to za dźwięki. - I lejtnant zaśpiewał: - „Słyszę, słyszę dźwięki Polki, dźwięki nieziemskiej Polki”.

O żadnych namiętnych dźwiękach, jakoby wydawanych przez Izabellę Felicjanownę, rzecz jasna, nie było mi wiadomo, a gdyby nawet, to i tak nigdy nie zacząłbym się zwierzać na podobne tematy, co i starałem się dać do zrozumienia odpowiednim wyrazem twarzy.

Endlung z rozgoryczeniem powiedział:

- To znaczy kłamią? Albo zachowujecie wszystko w sekrecie? No dobrze, nie chcecie mówić, to nie, chociaż to nie po koleżeńsku. Wśród marynarzy takich sekretów nie ma. Wiecie, kiedy miesiącami nie widać brzegu, dobrze jest posiedzieć w kajucie, w doborowym towarzystwie, opowiadając sobie różne historyjki...

Z daleka, jakby z głębi ziemi, doszedł potężny dźwięk dzwonów.

- Wpół do dziesiątej - przerwałem nerwowo lejtnantowi. - Rozpoczęło się!

- Nieszczęśliwy ze mnie człowiek - poskarżył się gorzko Endlung. - Znowu nie zobaczę koronacji, chociaż jestem kamerjunkrem. Podczas poprzedniej koronacji byłem jeszcze w korpusie. A do następnej już nie dożyję - car jest młodszy ode mnie. Tak chciałem zobaczyć! Nawet dobre miejsce załatwiłem. Dokładnie naprzeciw Czerwonego Ganku. Teraz chyba już wychodzą z Uspieńskiego?

- Nie - odparłem. - Do Uspieńskiego jeszcze daleko. Znam doskonale obrzęd. Chcecie, to wam opowiem.

- No jasne! - wykrzyknął lejtnant i podciągnął nogi, siadając po turecku.

- Powinno być tak... - zacząłem, przypominając sobie artykuły dekretu koronacyjnego. - Teraz z przedproża soboru Uspieńskiego zwraca się do cesarza metropolita moskiewski Siergiej i obwieszcza o ciężkim brzemieniu carskich obowiązków, a także o wielkiej tajemnicy sakramentu namaszczenia. Chyba już zakończył. Na najbardziej honorowym miejscu, u ikonostasu, pośród tkanych złotem mundurów dworzan i haftowanych perłową nicią sukien, bieleją proste męskie koszule i czerwienią się skromne kokoszniki - to przywiezieni z kostromskiej guberni potomkowie bohaterskiego Iwana Susanina, wybawcy dynastii Romanowów. Oto najjaśniejszy pan i cesarzowa idą po czerwonym chodniku ku tronom wzniesionym naprzeciw ołtarza, a trzeba wiedzieć, że oddzielny tron postawiono też dla jej wysokości cesarzowej wdowy. Cesarz jest teraz w mundurze pułku prieobrażeńskiego, z czerwoną wstęgą przez ramię. Cesarzowa w srebrno-białym brokacie i naszyjniku z różowych pereł, tren niosą czterej kamerpaziowie. Cesarski tron został wykonany przez snycerzy jeszcze dla Aleksieja Michajłowicza i nazywa się Diamentowym, ponieważ inkrustowano go ośmiuset siedemdziesięcioma diamentami, a dodatkowo użyto jeszcze rubinów i pereł. Najważniejsze osoby w cesarstwie trzymają na aksamitnych poduszkach regalia państwowe: miecz, koronę, tarczę i berło zwieńczone osławionym brylantem „Orłów”. - Westchnąłem, zmrużyłem oczy i jak na jawie ujrzałem przed sobą święty kamień. - Jest najczystszy, bardziej przejrzysty od łez, o słabym zielononiebieskim połysku, jak morska woda na słońcu. Ma prawie dwieście karatów, a kształtem przypomina połówkę jajka, tylko jest znacznie większy. Piękniejszego brylantu nie znajdzie się na całym wielkim świecie

Endlung słuchał jak zaczarowany. Ja, muszę przyznać, też dałem się ponieść i jeszcze długo opisywałem wdzięcznemu słuchaczowi przebieg ceremonii, starając się trzymać chronologii i nie wybiegać naprzód. I kiedy powiedziałem: „No a teraz najjaśniejsi państwo weszli na Czerwony Ganek i przed całą zgromadzoną publicznością składają trzykrotny pokłon do samej ziemi; za chwilę zostanie oddany salut artyleryjski” - z oddali rzeczywiście usłyszeliśmy kilkuminutowy grom, zgodnie bowiem z ceremoniałem armaty powinny wystrzelić sto jeden razy.

- Jak wspaniale wszystko opisaliście - rzekł z uczuciem Endlung. - Jakbym widział to własnymi oczyma, nawet lepiej. Nie zrozumiałem tylko tego o łąkowej skrzynce i człowieku, który kręci korbką.

- Ja sam niezbyt dobrze to zrozumiałem - przyznałem się - ale czytałem w „Dworcowych Wiedomostiach” ogłoszenie, że koronacja zostanie uwieczniona najnowszym kinematograficznym aparatem, do czego najęto specjalnego manipulatora - on będzie kręcić korbką i wyjdzie z tego coś w rodzaju żywych obrazków.

- Czego to ludzie nie wymyślą!... - Lejtnant popatrzył tęsknie na szare okienko. - No, już przestali strzelać i teraz słychać, jak burczy mi w brzuchu.

Z opanowaniem dodałem:

- Rzeczywiście, i mnie bardzo chce się jeść. Czyżbyśmy umierali z głodu?

- No co wy, Ziukin? - Mój partner machnął ręką. - Z głodu nie umrzemy. Już prędzej z pragnienia. Bez jedzenia człowiek może przeżyć dwa albo nawet trzy tygodnie. Bez wody nie przetrwamy trzech dni.

W gardle miałem sucho, a w naszej celi robiło się duszno. Endlung dawno już zdjął kobiecą suknię, pozostając w samych kalesonach i obcisłym podkoszulku w niebiesko-białe paski, tak zwanej matrosce. Teraz ściągnął i ją, i na jego krzepkim ramieniu dostrzegłem tatuaż - bardzo naturalistyczne wyobrażenie męskiego narządu płciowego z różnokolorowymi skrzydełkami jak u ważki.

- To mi zrobili w singapurskim burdelu - wyjaśnił lejtnant, zauważając moje zawstydzone spojrzenie. - Byłem jeszcze miczmanem i tak się wygłupiłem. Dla zakładu, dla kurażu. Teraz z porządną panienką ożenić się nie mogę. Widać umrę kawalerem.

Ostatnie zdanie, wypowiedział zresztą bez najmniejszego żalu.


* * *

Całe popołudnie chodziłem nerwowo po celi, coraz bardziej cierpiąc z głodu, pragnienia i bezczynności. Od czasu do czasu krzyczałem w kierunku okienka albo waliłem w drzwi - bez rezultatu.

A Endlung, rewanżując się za opis koronacji, zajmował mnie niekończącymi się historyjkami o morskich katastrofach i bezludnych wyspach, gdzie marynarze różnych narodowości umierali w mękach bez pokarmu i wody.

Już dawno ściemniało, kiedy rozpoczął rozdzierającą opowieść o francuskim oficerze, który musiał zjeść towarzysza w nieszczęściu, okrętowego szefa kompanii.

- I co myślicie? - przemówił z ożywieniem na wpół goły kamerjunkier. - Potem lejtnant Du Belle zeznał w sądzie, że mięso szefa kompanii było nadzwyczaj delikatne, z warstewkami tłuszczyku, a w smaku przypominało mięso prosięcia. Sąd oczywiście lejtnanta uniewinnił, biorąc pod uwagę nadzwyczajne okoliczności, a także i to, że Du Belle był jedynym synem matki staruszki.

W tym miejscu pouczająca historia się urwała, ponieważ nagle drzwi celi otworzyły się bezszelestnie i obaj zmrużyliśmy oczy, porażeni jaskrawym światłem latarni.

Rozmyty cień, który stanął w przejściu, rzekł głosem Fomy Anikiejewicza:

- Proszę o wybaczenie, Afanasiju Stiepanowiczu. Wczoraj od razu was rozpoznałem pod tą ryżą brodą, ale nie przyszło mi do głowy, że sprawa może się zakończyć tak okropnie. Dopiero teraz, na przyjęciu w Sali Granitowej, usłyszałem przypadkiem, jak dwóch tutejszych bywalców szepcze i śmieje się, wspominając jakąś zemstę, której dokonali na dwóch „strażnikach”. Pomyślałem sobie: czy to czasem nie o was mowa? - Wszedł do ciemnicy i ze współczuciem spytał: - Jak wy tu wytrwaliście, panowie, bez wody, jedzenia i światła?

- Źle! Bardzo źle! - zakrzyczał Endlung i rzucił się naszemu wybawcy na szyję. Przypuszczam, że taka porywczość, okazana przez krzepkiego mężczyznę w samych kalesonach, Fomie Anikiejewiczowi raczej nie przypadła do smaku.

- To kamerjunkier naszego dworu, Filip Nikołajewicz Endlung - przedstawiłem. - A to Foma Anikiejewicz Sawostjanow, sługa jego wysokości moskiewskiego generała-gubernatora. - I, uczyniwszy zadość koniecznym formalnościom, szybko spytałem o najważniejsze: - Co z Michałem Gieorgijewiczem? Uwolniony?

Foma Anikiejewicz rozłożył ręce.

- Nic na ten temat nie wiem. Mamy własne nieszczęście. Książę Gliński się zastrzelił.

- Jak to się zastrzelił?! - wykrzyknąłem. - Czyżby nie strzelał się z lordem Banville’em?

- Powiedziano: zastrzelił się. Został odnaleziony w parku Piotrowsko-Razumowskim, z raną od kuli w sercu.

- Znaczy się, kornecik nie miał szczęścia. - Endlung zaczął wkładać suknię. - Anglik nie chybił. Szkoda. Dobry był chłopak, chociaż pedzio.

Загрузка...