Siedziałem nad rzeką, tępo patrząc na przepływające obok długie tratwy z burych, chropowatych bierwion, i w żaden sposób nie mogłem pojąć, kto stracił rozum - ja czy też otaczający mnie świat.
Afanasij Ziukin ogłoszony został wyjętym spod prawa? Jest poszukiwany przez policję i żandarmerię?
A może w takim razie Afanasij Ziukin to wcale nie ja, tylko ktoś inny?
No nie, wszystkie siły imperium zostały postawione na nogi właśnie z naszego powodu. Pana Fandorina i mnie uznano za groźnych przestępców. A przyczyną tego nie było żadne straszliwe nieporozumienie, tylko nasze rzeczywiste działanie. Tak, tak, nasze, ponieważ wspólnikiem Fandorina stałem się dobrowolnie. Albo prawie dobrowolnie.
Trzeba uporządkować myśli, przeanalizować wszystko od samego początku, przypomnieć sobie szczegółowo wydarzenia minionej nocy.
Kiedy w końcu udało się odstrzelić kłódkę i mogliśmy wejść do korytarza, pościg za Lindem był już zupełnie bezsensowny. Ale w gorączce akcji nie od razu to zrozumieliśmy. Świecąc zabraną ze stołu latarnią, Fandorin biegł na przedzie, a ja za nim - lekko pochylony, żeby nie uderzyć głową o niski sufit. Kołyszące się światło wyławiało z ciemności siatki pajęczyn, jakieś skorupy pod nogami, wilgotny blask gliniastych ścian.
Po dwudziestu krokach korytarz się rozdwoił. Erast Piotrowicz przysiadł na sekundę, poświecił w dół i nabrawszy pewności, skręcił w prawo. Po półminucie tunel znowu się podzielił. Po przestudiowaniu śladów, doskonale widocznych na tłustej warstwie pyłu, ruszyliśmy w lewo. Jeszcze siedem czy osiem takich rozwidleń pokonaliśmy łatwo, a potem olej w lampie się wypalił i zostaliśmy w zupełnej ciemności.
- Wspaniale - wymamrotał ze złością Fandorin. - Po prostu wspaniale. Teraz już nie ma po co gonić Linda, nawet drogi powrotnej nie znajdziemy. Kto by pomyślał, że to taki labirynt. Ryli tu przez trzysta lat albo i w-więcej: i mnisi w latach smuty, i zbuntowani strzelcy, i raskolnicy, ukrywający przed patriarchą Nikonem stare księgi i cerkiewne srebro, a sądząc po tych kamiennych galeriach, kiedyś pewnie były tu i kamieniołomy... Dobrze, Ziukin, pójdziemy na chybił trafił.
Trudno było przemieszczać się w ciemności, szliśmy bardzo powoli. Kilkakroć przewróciłem się, potykając na nierównościach. Raz, kiedy upadłem, z piskiem wyskoczyło spode mnie coś żywego. Złapałem się za serce. Mam taką wstydliwą, niemęską słabość - nie znoszę szczurów i myszy. To przemykające, złodziejskie plemię jest z jakiegoś powodu głęboko nienawistne mojemu jestestwu.
Innym razem zaczepiłem nogą o coś podobnego do korzenia, co po obmacaniu okazało się klatką piersiową martwego człowieka.
Kiedy upadłem po raz trzeci, coś zabrzęczało pode mną. Złapałem się za kieszeń - „Orłowa” w niej nie było.
- Kamień wypadł! - krzyknąłem przerażony.
Fandorin zaświecił zapałkę i zobaczyłem rozwalony garnek, w którym mętnie pobłyskiwały nierówne krążki. Wziąłem jeden - stara srebrna moneta. Ale teraz nie monety mnie interesowały. Czyżbym upuścił brylant wcześniej, podczas któregoś z poprzednich upadków? Niełatwo będzie go odzyskać.
Dzięki Bogu, w świetle trzeciej zapałki Erast Piotrowicz dostrzegł na wpół zaryty w pyle kamień. Podniósł go i schował do własnej kieszeni, a ja nie śmiałem mu się sprzeciwić. Nasypałem sobie w kieszenie ze dwie garście monet i poszliśmy dalej.
Nie wiem, ile godzin tak chodziliśmy. Od czasu do czasu siadaliśmy, żeby odpocząć. Drugą noc z rzędu spędzałem pod ziemią i niech to... Zaiste trudno powiedzieć, która z nich była mniej wstrętna.
Nie mogliśmy nawet sprawdzić godziny, ponieważ zapałki wkrótce zwilgotniały i nie chciały płonąć. Kiedy już drugi raz potknąłem się o znajome szczątki, zrozumieliśmy, że krążymy w kółko. Wtedy Fandorin rzekł:
- Wiecie, Ziukin, tak nic z tego nie wyjdzie. Chcecie, żeby po naszych żebrach biegały szczury?
Zadrżałem.
- I ja nie chcę. A to oznacza, że nie starczy już nadzieja, że „jakoś to będzie”. Potrzebny jest system. Teraz będziemy poruszać się tak: dokładnie liczymy z-zakręty. I zawsze - jeden w prawo, następny w lewo. Naprzód!
Ale po wprowadzeniu „systemu” szliśmy jeszcze bardzo długo, zanim w końcu dostrzegliśmy w oddali słabe światełko. Pierwszy rzuciłem się w jego kierunku. Korytarz zwęził się, podłoga zrobiła nierówna, trzeba było czołgać się na czworakach, ale to mi wcale nie przeszkadzało, ponieważ światło stawało się coraz mocniejsze. Już na samym skraju złapałem się ręką zimnego, gładkiego korzenia, a ten nagle z wściekłym sykiem wyrwał mi się z dłoni. Żmija! Jęknąłem, cofnąłem się i trzepnąłem głową o kamień. Na wąskim łbie uciekającego gada dostrzegłem żółte plamki - to był zwykły zaskroniec. Ale serce i tak biło mi jak oszalałe.
Labirynt wyprowadził nas na podmyty brzeg rzeki. Zobaczyłem owiniętą w poranną mgłę ciemną barkę, dachy magazynów, a nieco w głębi łuki mostu kolejowego.
- Niedaleko odeszliśmy - stwierdził Fandorin, prostując się i otrzepując swój poplamiony kaftan woźnicy. Długiej czarnej brody zdążył się już pozbyć, kapelusz z szerokim rondem zgubił, jak mi się wydaje, jeszcze w piwnicy kapliczki.
Podążyłem za jego spojrzeniem. O kilkaset kroków od nas, oświetlone porannymi promieniami słońca, miękko pobłyskiwały kopuły monasteru Nowodiewiczego.
- Widać tym przejściem mnisi potajemnie przekradali się do rzeki - odezwał się Fandorin. - Ciekawe, w jakich celach.
Mnie wcale to nie interesowało.
- O, tam jest kaplica! - wskazałem. - Chodźmy szybciej. Panowie Karnowicz i Łasowski pewnie się nas naszukali. I to nie tyle nas, ile „Orłowa”. Ale się ucieszą!
Uśmiechnąłem się. W tej chwili - za sprawą przestrzeni, światła, porannej świeżości przepełniało mnie szczególne poczucie pełni życia, którego ongiś, najpewniej, doznał wskrzeszony Łazarz.
- Chcecie zwrócić „Orłowa” Karnowiczowi? - spytał z niedowierzaniem Fandorin.
Z początku wydało mi się, że się przesłyszałem, ale potem pojąłem, że pan Fandorin, tak jak ja, cieszy się z pomyślnego zakończenia koszmarnej nocy i dlatego jest skory do żartów. No cóż, bywają takie okoliczności, w których i Ziukin lubi pożartować, choćby nawet z niezbyt przyjemnym rozmówcą.
- Nie, chcę go odnieść doktorowi Lindowi - odpowiedziałem, lekkim uśmiechem dając do zrozumienia, że doceniłem żart i odpowiadam w tym samym tonie.
- No właśnie. - Erast Piotrowicz z powagą skinął głową. - Jeśli oddamy b-brylant władzom, to więcej go nie zobaczymy. A wtedy chłopczyk i Emilia zostaną skazani.
Dopiero teraz do mnie dotarło, że on wcale nie żartuje.
- Naprawdę chcecie dokończyć wymiany z doktorem Lindem? - upewniłem się na wszelki wypadek.
- Tak, a jak można inaczej?
Zamilkliśmy obaj, patrząc na siebie z taką samą niepewnością. Z mojej radości i podniosłego nastroju nie pozostał nawet cień. W gardle mi wyschło od okropnych przeczuć.
Fandorin obrzucił mnie wzrokiem od stóp do głów i spytał, jak mi się wydawało, z zaciekawieniem:
- Z-zaraz, Ziukin, czyż nie kochacie malutkiego Mikiego?
- Bardzo kocham - odparłem ze zdziwieniem.
- A... Emilia także nie jest wam obojętna?
Czułem się bardzo zmęczony, obaj byliśmy umazani błotem, gliną i kurzem, wokół pachniało trawą i rzeką - to wszystko tworzyło nierealny klimat, w którym zwykłe konwenanse tracą sens. I tylko dlatego odpowiedziałem na to rażąco nietaktowne pytanie.
- Nie jest mi obojętny los mademoiselle Declique.
- A zatem, na tę kartę postawiono życie d-dwojga ludzi. Ludzi, których wy... no, powiedzmy, „których los nie jest wam obojętny”. I gotowi jesteście poświęcić ich życie dla kawałka oszlifowanego węgla?
- Są rzeczy, które więcej znaczą niż miłość - powiedziałem cicho i nagle przypomniałem sobie, że to samo Fandorin nie tak dawno mówił Kseni Gieorgijewnie.
To wspomnienie było dla mnie bardzo nieprzyjemne i uznałem za konieczne uściślić:
- Na przykład honor. Wierność. Prestiż cesarstwa. Narodowe świętości.
Wyjaśniając takie oczywiste sprawy, czułem się dosyć głupio, ale co innego mogłem zrobić?
Po chwili milczenia Fandorin rzekł:
- Macie, Ziukin, wybór. Widzicie łańcuch policjantów przy kapliczce? Albo pójdziecie tam i powiecie, że Fandorin się ukrył, z-zabierając „Orłowa”, albo razem spróbujemy uratować Emilię i chłopczyka. Decydujcie.
Mówiąc te słowa, wyjął z kieszeni czarną brodę i kosmatą perukę - okazuje się, że je zachował - i przymocował sobie do głowy, przekształcając się w prostackiego i trochę zdziczałego człowieka, jednego z tych, co przyjeżdżają do wielkich miast w poszukiwaniu zarobku.
Nie wiem, czemu z nim pozostałem. Słowo honoru, nie wiem. Nie powiedziałem ani słowa, lecz nie ruszyłem się z miejsca.
- To co, idziemy na k-katorgę w jednych k-kajdanach? - spytał Fandorin z całkiem niestosowną wesołością i wyciągnął do mnie rękę.
Jego uścisk był silny - mój wątły.
- Posiedźcie tu i lepiej się nie pokazujcie. Idę na zwiad.
Poszedł w stronę monastyru, a ja przykląkłem nad wodą. Była czysta, krystaliczna; najpierw się jej napiłem, a potem, kiedy toń się uspokoiła, przyjrzałem się odbiciu swojej twarzy. Wydawało się, że nic się w niej nie zmieniło: wąsy, bakenbardy, wypukłe czoło z zakolami. Nie była to już jednak twarz hoffirera Ziukina, sługi Zielonego Domu i wiernego poddanego tronu, tylko oblicze zbrodniarza stanu.
* * *
Powrót Erasta Piotrowicza wyrwał mnie ze smętnego otępienia, lecz mój nastrój się nie poprawił.
Okazuje się, że policjanci i żołnierze otoczyli nie tylko kapliczkę, ale i cały monaster. Pod ziemią, w labiryncie, już od wielu godzin trwały poszukiwania. Policjant miejski, z którym rozmawiał Fandorin, powiedział, że do wszystkich posterunków policji rozesłano portret opisowy dwóch niebezpiecznych przestępców, którzy popełnili jakieś nieznane, ale wedle wszystkich oznak bardzo ciężkie przestępstwo. Moskwa była zamknięta, wyjazdy ściśle kontrolowane i złapanie złodziei wydawało się kwestią czasu. Jeden z nich to szczupły, młodo wyglądający brunet z cienkim wąsikiem; cechy szczególne - siwizna na skroniach i charakterystyczne jąkanie. Drugi... i tu Fandorin opisał moją skromną osobę, w dodatku znacznie dokładniej. Dowiedziałem się, że nos mam typu chrząstkowo-rozdwojonego, moja brodawka nie znajduje się po prostu na policzku, tylko w dolnej jednej trzeciej lewego policzka, a oczy są koloru brązowożółtego o migdałowym wykroju.
- Jak wam się udało porozmawiać z policjantem? - zdziwiłem się. - I czy nie zwrócił uwagi, że się jąkacie?
- Żeby nieznany człowiek wszystko wam powiedział, potrzebna jest znajomość psychologii i fizjonomiki - wyjaśnił z ważną miną Erast Piotrowicz. - A co do jąkania, to przeobrażając się w jakąś inną osobę, zmieniam i głos, i sposób rozmawiania, i wszystkie charakterystyczne cechy wymowy. To już zupełnie nie ja, albo nie całkiem ja. Jąkanie to rezultat d-dawnej kontuzji, poniesionej przez Fandorina, a nie przez jakiegoś chłopinę ze stepów, który z takim szacunkiem rozmawiał z panem policjantem miejskim.
Machnąłem tylko ręką:
- Cała wasza psychologia psu na budę w tych okolicznościach. Nikogo nie możemy uratować. Lepiej, żeby nas samych ktoś wybawił. Nasze rysopisy są znane policji. Lepiej pójść i samemu oddać się w jej ręce. Wyjaśnimy, co i jak - wybaczą.
Fandorin z oburzającą lekkomyślnością wzruszył ramionami.
- Co tam rysopisy! Zmienimy wygląd. Przefarbujemy się na b-blondynów, ubierzemy jak urzędnicy, wąsy z bakenbardami zgolimy...
- Za nic w świecie! - krzyknąłem. - Noszę je już ponad dwadzieścia lat!
- Jak chcecie, ale z tymi, jak to określił Lind, favoris de chien, rzeczywiście łatwo można was rozpoznać. W ten sposób skazujecie się na siedzenie w czterech ścianach, podczas gdy ja będę poruszał się po mieście zupełnie swobodnie.
Ta groźba zupełnie mnie nie wystraszyła. Już myślałem o czymś innym.
- Ich wysokości nijak nie mogą sobie wytłumaczyć mojego nagłego zniknięcia - wymamrotałem ponuro.
- Wręcz przeciwnie - poprawił mnie Fandorin. - Na oko sytuacja wydaje się całkiem jednoznaczna. Rzecz jasna, wszyscy przyjęli, że dogadaliśmy się z Lindem, a może nawet, że współdziałaliśmy z nim od samego początku. Albo że sami zdecydowaliśmy się skorzystać z okazji i p-przywłaszczyć sobie „Orłowa”. Właśnie dlatego policja tak się nami interesuje.
Jęknąłem. Rzeczywiście, właśnie tak wygląda nasze postępowanie!
Nachmurzył się i Fandorin. Widocznie i do niego w końcu dotarło, w jakie położenie wpędziła nas jego żądza do przygód. Ale nie, jak się okazało, zasmuciło go coś całkiem innego.
- Ach, Ziukin, jaką operację zawaliłem! P-podmiana woźnicy - to było takie proste i prawie g-genialne. Z opowieści Emilii domyśliłem się, że woźnica jest głuchoniemy. To i jeszcze ten opuszczony na oczy kapelusz i g-gęsta czarna b-broda ułatwiły zadanie. Woźnica teraz znajduje się w rękach policji, ale żadnej korzyści z niego nie będzie. Nie dość, że niemy, to jeszcze przygłupi. To dlatego Lind nie bał się go w-wystawić. Wszystko powinno było pójść jak po maśle! I chłopczyka byśmy uratowali, i Linda wzięli. - Z rezygnacją machnął ręką. - No, jeśli nie wzięli żywcem, to zabili na miejscu, strata dla ludzkości n-niewielka. Wystarczyłoby, żebym tylko zszedł na dół. Kto mógł przewidzieć, że ten jubiler nie przestraszy się kindżału? I przez to wszystko się posypało. Jakże ci ludzie oddani są Lindowi! I czym on ich tak do siebie przekonuje? Nie, to wprost nieprawdopodobne! - Erast Piotrowicz, zdenerwowany, wstał raptownie. - Diabelski Belg myślał nie o sobie, tylko o Lindzie. To już nie zwykły bandycki honor, to najprawdziwsza nieodwzajemniona miłość!
- Skąd wiecie, że jubiler był Belgiem?
- Co? - spytał z roztargnieniem. - A, rozpoznałem po wymowie. Belg z Antwerpii, bez żadnej wątpliwości. Ale to nieważne. Liczy się coś innego. Jak rozumiecie słowa Emilii? Pamiętacie, krzyknęła: „I Lind tu jest! To...” Co to oznacza? Mam wrażenie, że chciała podać jakieś znane nam nazwisko albo jakąś charakterystyczną lub nieoczekiwaną osobliwość. Jeśli nazwisko, to czyje? Jeśli cechę, to jaką? „To g-garbus”? „To Chińczyk”? „To kobieta”? - Fandorin zmarszczył się. - Jeśli chodzi o Chińczyka albo o kobietę, to wszystko możliwe, ale że Lind nie jest garbusem, wiem na pewno - zauważyłbym... No nic, szybko się wszystkiego dowiemy.
Ostatnie słowa wymówił z taką spokojną pewnością siebie, że poczułem nadzieję.
- Zatem, Ziukin, przeanalizujmy plusy i minusy naszej sytuacji. - Erast Piotrowicz usiadł obok mnie na piasku, podniósł kilka kamyczków i narysował linię. - Chłopczyk w dalszym ciągu znajduje się w rękach Linda. To źle. - Jeden kamyczek, czarny, spoczął po lewej stronie linii. - Emilia także została zakładniczką. To też źle.
Do pierwszego czarnego kamyka dołączył drugi.
- A czy w ogóle jest w tym coś dobrego? - nie wytrzymałem. - Dodajcie, że cała policja cesarstwa, zarówno zwykła, jak i tajna, poluje nie na doktora Linda, tylko na nas. Że jego wysokość po strasznych przeżyciach jest ciężko chory, a nawet, co całkiem możliwe, na granicy śmierci. I że, jak sami powiedzieliście, Lind nie pozostawia świadków przy życiu!
Fandorin przytaknął i dołożył jeszcze trzy czarne kamyki.
- A teraz p-popatrzymy na sprawę z innej s-strony. Dobrze, że mamy „Orłowa” i jeśli nie będzie innego wyjścia, jesteśmy gotowi pójść na wymianę - to raz. Dobrze też, że Lind stracił większość s-swojej bandy. Praktycznie prawie wszystkich: czterech w dzień porwania, potem cała szajkę Kikuta, a wczoraj jeszcze pięciu. Emilia krzyknęła: „Ich jest trzech!”. Wychodzi na to, że Lindowi zostało tylko dwóch ludzi, a na początku miał ich prawie dwudziestu - to dwa. I wreszcie, wczoraj zdążyłem podać Lindowi swoje nazwisko i oznajmić, na jakich warunkach możliwa jest wymiana - to trzy.
Spojrzałem na pięć czarnych kamieni, na trzy białe i przypływu brawury nie poczułem.
- I co z tego? Przecież nie wiemy, gdzie go teraz szukać. A nawet gdybyśmy wiedzieli! Mamy związane ręce. Nie możemy zrobić nawet kroku po Moskwie - od razu nas aresztują.
- Wysunęliście dwie tezy, z których jedna nie istnieje, a druga jest nieprawdziwa - z profesorską miną sprzeciwił się Erast Piotrowicz. - To nieprawda, że mamy ograniczoną możliwość p-poruszania się. Jak już miałem honor wam oznajmić, zmiana wyglądu jest zupełnie prostą czynnością. To Lind nie może się przemieszczać bez ograniczeń, nie my. On ma na nogach kajdany - dwoje jeńców: chore dziecko i kobietę o zdecydowanym charakterze. Zabić ich nie będzie śmiał, ponieważ zdążył mnie już dobrze p-poznać i wie, że ja nie dam się oszukać. O, mamy jeszcze jeden plus. - Dołożył czwarty biały kamień. - A co do waszej pierwszej tezy, to ona nie istnieje z bardzo p-prostej przyczyny: nie będziemy szukać Linda, ponieważ owies za szkapą nie chodzi. Lind sam nas znajdzie.
Och, jak mnie wyprowadzała z równowagi ta jego beztroska maniera, ten mentorski ton! Ale starałem się trzymać nerwy na wodzy.
- Wytłumaczcie mi, z jakiego to powodu Lind będzie nas poszukiwał? I najważniejsze - jak?
- Teraz zamiast dwóch tez pojawiły się dwa pytania. - Fandorin uśmiechnął się z nieznośnym tupetem. - Pozwólcie, że odpowiem na pierwsze. Między nami a doktorem w-wytworzyła się klasyczna sytuacja handlowa: jest towar i jest kupiec. A dokładnie dwóch kupców i każdy ma swój towar. Towar, którego my potrzebujemy, a którym dysponuje Lind, to, po pierwsze, malutki Mika, po drugie, Emilia, po trzecie, sam doktor Lind. A teraz nasz towar, budzący zainteresowanie doktora: po pierwsze, dwustukaratowy brylant, bez którego cała moskiewska eskapada szanownego pana doktora okaże się hańbiącą porażką, a do tego Lind nie przywykł; po drugie, moje życie. Zapewniam was, rachunki między mną a doktorem narosły ogromne i wciąż nie zostały spłacone. Tak więc obaj będziemy się targować.
Erast Piotrowicz miał taką minę, jakby szło nie o walkę z najniebezpieczniejszym przestępcą współczesnego świata, tylko o zajmującą przygodę czy partię winta. Nigdy nie lubiłem pozerstwa, szczególnie w poważnych sprawach, i brawura Fandorina wydała mi się nie na miejscu.
- Teraz wasze drugie pytanie - kontynuował, nie bacząc na moje ściągnięte brwi. - Jak Lind nas odnajdzie? No, to będzie proste. Dzisiaj wieczorem przejrzymy reklamy i prywatne ogłoszenia we wszystkich moskiewskich gazetach. Z pewnością znajdziemy coś ciekawego. Nie wierzycie? Gotów jestem iść o z-zakład, chociaż z zasady nigdy tego nie robię.
- Zakład? - spytałem ze złością, ostatecznie zirytowany jego fanfaronadą. - Proszę bardzo. Jeśli przegracie, jeszcze dziś oddamy się w ręce policji.
Roześmiał się beztrosko.
- A jeśli wygram, zgolicie wasze z-znakomite bakenbardy i wąsy. Ręka?
I umowa została potwierdzona uściskiem dłoni.
- Trzeba odwiedzić Ermitaż - rzekł już poważnie Fandorin. - Zabrać Masę, bardzo nam się przyda, i jeszcze wyciągnąć stamtąd pewne rzeczy. Na przykład p-pieniądze. Idąc na akcję, nie wziąłem portfela. Przewidywałem, że spotkanie z Lindem nie obejdzie się bez skoków, wymachiwania rękoma czy bieganiny, a w takiej sytuacji każdy z-zbędny ładunek, choćby najmniejszy, jest przeszkodą. I macie teraz kolejne potwierdzenie starej prawdy: pieniądze nigdy nie są zbędnym obciążeniem. Ile macie przy sobie?
Wsunąłem rękę do kieszeni i stwierdziłem, że podczas nocnych pogoni i upadków zgubiłem portfel. Jeśli się nie mylę, było tam osiem rubli i drobne. Wyjąłem garstkę poczerniałych srebrnych monet i popatrzyłem na nie z goryczą.
- To wszystko, co macie? - Erast Piotrowicz wziął jeden nierówny krążek, poobracał go w palcach. - Moneta z Piotrowych czasów. Wątpliwe, że coś za nią kupimy. W antykwariacie chętnie nabędą wasze skarby, ale z naszym obecnym wyglądem nie możemy się pokazać w miejscu publicznym. Zatem sytuacja jest paradoksalna: posiadamy b-brylant o wartości nie wiadomo ilu milionów, a nie mamy za co kupić sobie kawałka chleba. Tym bardziej musimy wpaść do Ermitażu.
- Ale w jaki sposób? - Podniosłem się z porastającej brzeg trawy. Wzdłuż rzeki i wokół pustkowia stali żołnierze i policjanci. - Cały teren jest otoczony. A jeśli nawet przedrzemy się przez kordon, to przecież nie będziemy mogli iść tak w biały dzień przez miasto!
- Od razu widać, Ziukin, że w ogóle nie znacie starej stolicy. Co to jest, waszym zdaniem? - Fandorin wskazał podbródkiem rzekę.
- Jak to co? Rzeka Moskwa.
- A co widzicie codziennie z okien Ermitażu? T-takie mokre, zielonkawe, powoli płynące w kierunku Kremla? Będę musiał p-popełnić jeszcze jedno przestępstwo, choć nie tak efektowne jak kradzież „Orłowa”.
Podszedł do wątłej łódeczki przycumowanej u brzegu, obejrzał ją i pokiwał głową.
- Ujdzie. Co prawda nie ma wioseł, ale tu leży całkiem sposobna deska. Właźcie, Ziukin. Nie przyjdzie im na myśl szukać na rzece, a płynąć nie musimy daleko. Żal mi tylko gospodarza tej łódki. Dla niego ta strata z pewnością będzie większa niż dla Romanowów utrata „Orłowa”. No, dajcie to wasze trofeum.
Bezceremonialnie sięgnął do mojej kieszeni, wygrzebał monety, położył je obok kołka, do którego była przywiązana łódeczka, i lekko przysypał z wierzchu piaskiem.
- No, co tak stoicie? Siadajcie! Tylko ostrożnie, bo nam się ten p-pancernik przewróci.
Siadłem, mocząc buciki w wodzie, która zgromadziła się na dnie łódki. Fandorin odepchnął się deską i powolutku odpłynęliśmy. Z zapałem zaczął wymachiwać swoim niezgrabnym wiosłem, na przemian to z lewej, to z prawej strony. Był to syzyfowy trud, bo nasze czółno praktycznie się nie poruszało.
Dziesięć minut później, kiedy nie dotarliśmy nawet na środek rzeki, zapytałem:
- A tak w ogóle, jak daleko jest rzeką do parku Nieskucznego?
- P-przypuszczam... że... ze trzy wior... sty - z trudem odpowiedział poczerwieniały od wysiłku Fandorin.
Nie mogłem się powstrzymać od sarkazmu:
- Z taką prędkością do jutrzejszego ranka pewnie dopłyniemy. Prąd tu jest bardzo wolny.
- Co tam prąd! - wymamrotał Erast Piotrowicz. Zamachał deską jeszcze szybciej i dziób łódki utkwił wśród bierwion - parowy holowniczek ciągnął za sobą kolejny sznur tratew.
Fandorin przywiązał cumę do obrąbanego sęka, deskę rzucił na dno łódki i przeciągnął się z błogością.
- Koniec, Ziukin. Pół godzinki odpoczniemy i będziemy u celu.
Po lewej niespiesznie przepływały łąki i ogrody; za nimi bielały mury monasteru Nowodiewiczego, których widok - prawdę mówiąc - wychodził mi już bokiem. Po prawej wznosił się wysoki lesisty brzeg. Zobaczyłem białą cerkiew z okrągłą kopułą, eleganckie altanki, grotę.
- Widzicie przed sobą park Worobjowski, zaprojektowany na wzór angielski i imitujący naturalne lasy - powiedział Fandorin głosem wytrawnego przewodnika. - Zwróćcie uwagę na wiszący most, przerzucony przez wąwóz. Dokładnie taki sam most widziałem w Himalajach, tylko że tamten był spleciony z bambusowych pni. No i pod nim był nie dwudziestosążniowy wąwóz, tylko dwuwiorstowa przepaść. Inna sprawa, że dla spadającego ta różnica nie jest istotna... A co to takiego?
Schylił się i wyciągnął spod ławki prymitywną wędkę. Przyjrzał się jej z ciekawością, potem pokręcił głową w prawo i w lewo i z radosnym okrzykiem zdjął z burty zieloną gąsienicę.
- No, Ziukin, na szczęście!
Zarzucił wędkę i prawie od razu wyciągnął z wody srebrzystą płotkę wielkości dłoni.
- Ale bierze, no nie?! - krzyknął podekscytowany Erast Piotrowicz, podsuwając mi pod nos swą trzepoczącą się zdobycz. - Widzieliście? Nawet minutka nie m-minęła! Dobry znak! Tak samo złowimy i Linda!
Po prostu chłopaczek! Nieodpowiedzialny samochwał, smarkacz. Wsunął mokrą rybkę do kieszeni, która zaczęła poruszać się jak żywa.
A przed nami ukazał się już znajomy most - ten sam, który był widoczny z okien Ermitażu. Niedługo przez korony drzew dostrzegłem zielony dach pałacu.
Fandorin odwiązał cumę od sęka. Tratwy popłynęły swoją drogą, a my wzięliśmy kurs na prawy brzeg i w kwadrans później znaleźliśmy się przy ogrodzeniu parku Nieskucznego.
Tym razem pokonałem tę przeszkodę bez jakichkolwiek trudności - zebrane doświadczenie zaowocowało. Zagłębiliśmy się w gąszcz, ale zbliżać się do Ermitażu Fandorin nie zechciał.
- Tutaj nas na pewno nie będą szukać - oznajmił, wyciągając się na trawie. - Ale mimo wszystko lepiej poczekać do zmroku. Chcecie jeść?
- Tak, bardzo. Macie ze sobą jakieś zapasy? - spytałem z nadzieją, ponieważ, muszę się przyznać, już od dawna ssało mnie z głodu w żołądku.
- Proszę. - Wyjął z kieszeni swój połów. - Nigdy nie kosztowaliście surowej ryby? W Japonii wszyscy je jedzą.
Rzecz jasna, wyrzekłem się takiego niesłychanego posiłku i nie bez wstrętu patrzyłem, jak Erast Piotrowicz z apetytem zajada śliską, chłodną płotkę, zgrabnie wyjmując i wysysając drobne ości.
Zakończywszy tę barbarzyńską ucztę, wytarł palce chusteczką, wyjął zapałki i z wewnętrznej kieszeni dobył cygaro. Potrząsnął pudełkiem i radośnie stwierdził:
- Wyschły. O ile wiem, nie palicie?
Zaciągnął się ze smakiem, położył rękę pod głowę.
- Ale mamy piknik, nie? Wyśmienicie. Prawdziwy raj.
- Raj? - Aż się zatrząsłem, takie ogarnęło mnie wzburzenie. - Na naszych oczach świat się wali, a wy nazywacie to rajem? Chwieją się fundamenty monarchii, niewinne dziecię zamęczają złoczyńcy, najdostojniejsza z kobiet może w tej samej chwili... - urwałem, bo nie wszystko można wypowiadać na głos. - Chaos, oto co to jest. Na świecie nie ma nic straszniejszego od chaosu, w którym dochodzi do szaleństw łamiących wszystkie prawa...
Zakrztusiłem się, nie dokończywszy myśli, ale Fandorin mnie zrozumiał i przestał się uśmiechać.
- Wiecie, Afanasiju Stiepanowiczu, jaki popełniacie błąd? - powiedział ze znużeniem, zamykając oczy. - Wierzycie, że świat istnieje zgodnie z jakimiś zasadami, że jest w nim jakiś sens i porządek. A ja już dawno zrozumiałem: życie to nic innego, tylko chaos. Nie ma w nim żadnego porządku ani żadnych praw.
- Jednak sami stwarzacie wrażenie człowieka o bardzo twardych zasadach. - Nie mogłem się powstrzymać od sarkazmu, spojrzawszy akurat na jego idealny przedziałek, którego nie zdołały naruszyć wszystkie nasze przygody i wstrząsy.
- Tak, ja mam zasady. Ale to moje własne z-zasady, które wymyśliłem dla siebie samego, a nie dla całego świata. Niech sobie świat żyje po swojemu, a ja będę żył po swojemu. O ile to tylko możliwe. Własne prawa, Afanasiju Stiepanowiczu, to nie chęć uporządkowania całego świata, tylko próba zorganizowania przestrzeni, która b-bezpośrednio nas otacza. Nic więcej. I nawet taki drobiazg niezbyt mi się udaje... Dobrze, Ziukin. Spróbuję się zdrzemnąć.
Przewrócił się na bok i z łokciem pod policzkiem natychmiast zasnął. Niepojęty człowiek!
Nie wiem, co męczyło mnie bardziej: głód czy też gniew, a może poczucie bezsilności. Chociaż nie, wiem - strach. O życie Michała Gieorgijewicza, Emilii, własne.
Tak, własne. I to był najgorszy ze wszystkich znanych mi rodzajów strachu. Ogromnie się lękałem nie bólu i nawet nie śmierci, lecz hańby. Przez całe życie najbardziej bałem się zhańbić i tym samym utracić poczucie własnej godności. Co mi zostanie, jeśli utracę szacunek? Kim wtedy będę? Samotnym, starzejącym się nikczemnikiem - z pomarszczonym czołem, szyszkowatym nosem i „psimi bakenbardami” - który nie wiadomo po co roztrwonił swoje życie.
Przepis na zachowanie godności znalazłem już dawno, jeszcze w młodości. Czarodziejska formuła okazała się bardzo prosta: ze wszystkich sił wystrzegać się rzeczy nieoczekiwanych, i to zarówno smutnych, jak i radosnych. Kompromitujące sytuacje powstają w wyniku naruszenia ustalonego porządku, to jest gdy następuje coś nieoczekiwanego. A to oznacza, że trzeba umieć przewidywać, być przygotowanym na wszystko, uczciwie wypełniać swoje obowiązki i nie ulegać kaprysom. Tak też żyłem. A rezultat? Afanasij Ziukin to złodziej i oszust, przestępca działający na szkodę państwa. W każdym razie tak uważają ludzie, których opinia jest dla mnie cenna.
Słońce zaczęło już powoli opadać ku zachodowi. Przestałem się miotać po polance, usiadłem. Lekki wiaterek szeleścił świeżym listowiem, wśród dmuchawców basem bzyczał trzmiel, po szmaragdowym niebie powoli płynęły koronkowe obłoki.
I tak nie usnę - pomyślałem i oparłem się plecami o pień wiązu.
* * *
- O-obudźcie się, Ziukin. Musimy iść.
Otworzyłem oczy. Obłoki dalej płynęły tak samo wolno, tylko z białych stały się różowe, a niebo pociemniało.
Słońce już zaszło, a to oznaczało, że pospałem sobie co najmniej do dziewiątej.
- Nie wytrzeszczajcie oczu - rześko rzekł Fandorin. - Pora szturmować Ermitaż.
Zdjął długopoły kaftan, pozostając tylko w satynowej kamizelce i niebieskiej koszuli - na tle gęstniejącego zmroku był prawie niewidoczny.
Przez pusty park szybko przeszliśmy do pałacu.
Kiedy zobaczyłem oświetlone okna Ermitażu, ogarnęła mnie ogromna tęsknota. Dom był podobny do białego parowca, spokojnie i pewnie żeglującego poprzez mrok, a ja, jeszcze tak niedawno goszczący na jego luksusowym pokładzie, wypadłem za burtę i teraz macham rękoma wśród ciemnych fal, nie śmiąc nawet zawołać: „Ratunku!”
Fandorin przerwał moje gorzkie myśli.
- Czyje to okno? Na parterze, trzecie od lewej. Nie tam patrzycie... o, tam, otwarte, ale bez światła.
- To pokój mister Freyby’ego.
- Potraficie się wdrapać? Dobrze, naprzód!
Przebiegliśmy przez łąkę, przywarliśmy do ściany i podeszliśmy pod ciemne okno. Erast Piotrowicz splótł dłonie i tak zręcznie mnie podsadził, że bez trudności pokonałem parapet. Fandorin wszedł za mną.
- Zostańcie tutaj. Sz-szybko się uwinę.
- A jeśli wejdzie mister Freyby? - spytałem w panice. - Jak mu wytłumaczę swoją obecność?
Fandorin obejrzał się, wziął ze stołu butelkę, w której znajdowała się bura ciecz - pewnie osławiona whisky, którą niegdyś ugaszczał mnie butler.
- O, weźcie. Stukniecie go w głowę, zwiążecie i w-wsuniecie w usta knebel - na przykład tę serwetkę. Nic na to nie poradzimy, Ziukin, okoliczności są nadzwyczajne. Później go przeprosicie. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby Anglik podniósł krzyk! Nie trzęście się tak, ja szybko wrócę.
Rzeczywiście wrócił szybko, nie było go niecałe pięć minut. W ręku trzymał sakwojaż.
- Tutaj jest wszystko, co n-najpotrzebniejsze. U mnie w pokoju była rewizja, jednak niczego nie ruszyli. Masy nie spotkałem. Pójdę go p-poszukać.
Znowu zostałem sam i znowu po upływie paru minut drzwi się otworzyły.
Tym razem jednak nie był to Erast Piotrowicz, lecz mister Freyby. Wyciągnął rękę, potarł pokrętło olejowej lampy i pokój zalało światło. Zamrugałem z roztargnieniem.
Złapałem butelkę, niepewnie zrobiłem krok. Biedny butler, nie był niczemu winien.
- Dobry wieczór - powiedział grzecznie Freyby, z zaciekawieniem patrząc na butelkę. - I didn’t realize that you liked my whisky so much.
Wyciągnął z kieszeni słownik i z wyjątkową sprawnością - widać często się nim posługiwał - przerzucał stroniczki.
- Ja... nie być... znać... że wy... lubić... moja whisky... tak... licznie.
Wtedy się zmieszałem i kompletnie straciłem głowę. Stuknąć człowieka, który rozpoczął z tobą rozmowę - tego w żadnym razie nie mógłbym uczynić.
Spojrzawszy na moją skonfundowaną twarz, Anglik chrząknął dobrodusznie, poklepał mnie po ramieniu i wskazał na butelkę.
- A present. Podarek.
Butler zauważył, że w drugiej ręce trzymam sakwojaż.
- Going on travel? Tuuuu-tu-tv? - udał gwizd parowozu i w końcu do mnie dotarło: Freyby pomyślał, że wyruszam w podróż i postanowiłem wziąć ze sobą butelkę trunku, który mi zasmakował.
- Tak - wymamrotałem. - Wojaż. Tenk ju.
I szybko wypadłem za drzwi. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Bóg wie, co Freyby sobie pomyślał o rosyjskich służących. Ale teraz daleki byłem od troski o honor narodu.
W sąsiednim pokoju, u mister Carra, zabrzęczał dzwonek wzywający służbę.
Ledwo zdążyłem schować się za portierę - korytarzem biegł rysią młodszy lokaj Lipps. Ech, jaki z niego zuch! Oto co znaczy porządek w domu. Mnie nie ma, a wszystko idzie jak w zegarku.
- Czym mogę służyć? - spytał Lipps, otwierając drzwi.
Mister Carr wyrzekł coś leniwym głosem - zrozumiałem tylko słowo „atrament”, wymówione z okropnym akcentem - i lokaj oddalił się tą samą, godną pochwały rysią. Ja zaś skręciłem w boczny korytarz wiodący do mojego pokoju - zdecydowałem, że na razie tam posiedzę. Zrobiłem kilka drobnych kroczków, przyciskając do piersi sakwojaż i butelkę, i nagle dotknąłem plecami czegoś miękkiego. Odwróciłem się - o Boże, Somow!
- Witajcie, Afanasiju Stiepanowiczu - wyszeptał mój pomocnik. - Dobry wieczór. Przenieśli mnie do waszego pokoju...
Przełknąłem ślinę, zachowując milczenie.
- Powiedzieli, że wy jakoby zbiegliście... Że was i pana Fandorina szybko odnajdą i aresztują. A Japończyka już zabrali. Mówią, że jesteście przestępcami - dokończył szeptem.
- Wiem - odparłem szybko. - Tylko że to nieprawda. Kornieju Sielifanowiczu, mieliście mało czasu, by mnie poznać, ale przysięgam, że cokolwiek robię, to tylko dla dobra Michała Gieorgijewicza.
Somow patrzył na mnie bez słowa i z wyrazu jego twarzy nie mogłem wywnioskować, o czym teraz myśli. Krzyknie czy też nie - jedynie to interesowało mnie w tej chwili. Na wszelki przypadek mocniej uchwyciłem szyjkę butelki.
- Tak, rzeczywiście miałem zbyt mało czasu, aby poznać was bliżej, ale wielkiego sługę potrafię od razu docenić - rzekł cicho Somow. - Pozwolę sobie na śmiałość i powiem, że podziwiam was, Afanasiju Stiepanowiczu, i pragnąłbym wam dorównać. I... i jeśli potrzebujecie mojej pomocy, to tylko dajcie znać. Uczynię wszystko, co należy.
Zaschło mi w gardle i pomyślałem ze strachem, że zaraz się rozpłaczę.
- Dziękuję - wydukałem w końcu. - Jestem wdzięczny, że mnie nie wydaliście.
- Jak mógłbym wydać kogoś, kogo nie widziałem? - Wzruszył ramionami, ukłonił się i wyszedł.
Przez tę pokrzepiającą rozmowę zupełnie zapomniałem o ostrożności i skręciłem za róg, nie wyjrzawszy wpierw, by sprawdzić, czy nie ma czasem kogoś w korytarzu. A tam, jak się okazało, obracała się przed lustrem pokojówka jej wysokości, Liza Pietriszczewa.
- Aj! - pisnęła Liza, dziewczyna głupia, lekkomyślna, a w dodatku przyłapana in flagranti z kamerdynerem Fandorina.
- Tsss! - syknąłem. - Cicho, Pietriszczewa, tylko nie krzycz.
Z wrażenia zachwiała się na nogach i nagle zaczęła uciekać z przeraźliwym wrzaskiem:
- Straż! Zabije! On jest tuuuuuuu!!!
Rzuciłem się w przeciwnym kierunku, do wyjścia, ale dobiegły mnie stamtąd wzburzone męskie głosy. Gdzie się schować?
Na bel etage, innej drogi nie ma.
Błyskawicznie wbiegłem po schodach. W zaciemnionym przejściu ujrzałem białą postać. Ksenia Gieorgijewna!
Zastygłem w miejscu.
- Gdzie on jest? - szybko spytała jej wysokość. - Gdzie Erast Piotrowicz?
Na dole słychać było tupot licznych nóg.
- Tu jest Ziukin! Szukać go! - usłyszałem bas kierującego pościgiem.
Wielka księżna chwyciła mnie za rękę.
- Do mnie!
Zatrzasnęliśmy drzwi, a po półminucie korytarzem przebiegło kilku ludzi.
- Przeszukać pokoje! - rozkazał ten sam bas.
Nagle na dole rozległy się krzyki. Ktoś wrzasnął:
- Stój! Stój, łajdaku!
Huknął wystrzał, potem jeszcze jeden.
Ksenia Gieorgijewna jęknęła, zachwiała się. Musiałem złapać ją za ręce. Jej twarz zrobiła się biała jak prześcieradło, a oczy poczerniały od rozszerzonych źrenic.
Na parterze zadźwięczało rozbite szkło.
Jej wysokość mocno mnie odepchnęła i rzuciła się do okna. Ja za nią. Zobaczyliśmy na dole ciemną postać, która najwidoczniej właśnie zeskoczyła na dziedziniec.
To był Fandorin - poznałem kamizelkę.
W następnej chwili przez to samo okno wyskoczyły jeszcze dwie osoby - po cywilnemu - i schwyciły Erasta Piotrowicza za ręce. Ksenia Gieorgijewna przenikliwie krzyknęła.
Jednak Fandorin wykazał się nadzwyczajną gibkością. Nie wyswobadzając rąk, pochylił się sprężyście i uderzył jednego przeciwnika kolanem w pachwinę, a potem dokładnie tak samo potraktował drugiego. Obaj agenci zgięli się wpół, a Erast Piotrowicz lotem błyskawicy pokonał łąkę i zniknął w krzewach.
- Bogu dzięki! - wyszeptała jej wysokość. - Uratowany!
Wokół pałacu zbiegli się ludzie - niektórzy w mundurach, inni po cywilnemu. Ktoś popędził aleją ku bramie, inni rzucili się w pościg za uciekinierem. Ale prześladowców nie było już wielu - może z dziesięciu. Gdzie im się ścigać w ciemnym, rozległym parku ze sprytnym panem Fandorinem?
O Erasta Piotrowicza już nie trzeba się niepokoić. Ale co będzie ze mną?
Do drzwi głośno zastukano.
- Wasza cesarska wysokość! W pałacu jest przestępca! Czy u was wszystko w porządku?
Ksenia Gieorgijewna gestem poleciła mi schować się za szafą, sama zaś otworzyła drzwi.
- Mam straszną migrenę, a wy tak krzyczycie i łomoczecie - powiedziała głosem zdradzającym niezadowolenie. - Łapcie waszego przestępcę, a mnie więcej nie przeszkadzajcie!
- Wasza wysokość, w takim razie choć zamknijcie drzwi na klucz.
- Dobrze.
Usłyszałem dźwięk przekręcanego klucza i wyszedłem na środek pokoju.
- Ja wiem - przemówiła Ksenia Gieorgijewna gorączkowym szeptem, otulając się ramionami tak, jakby było jej zimno. - To wszystko nieprawda. On nie mógł ukraść. I ty, Afanasij, także nie jesteś do tego zdolny. Domyśliłam się od razu. Chcecie uratować Mikę. Nie proszę, abyś mi opowiadał, co sobie zaplanowaliście. Powiedz tylko - czy dobrze się domyśliłam?
- Tak.
I rzeczywiście o nic więcej mnie nie pytała. Padła na kolana przed ikoną i zaczęła bić pokłony do ziemi. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby jej wysokość okazywała taką nabożność, nawet w dzieciństwie. Wydało mi się, że coś jeszcze szeptała - pewnie modlitwę, ale słów nie mogłem zrozumieć.
Ksenia Gieorgijewna modliła się nieznośnie długo. Przypuszczam, że nie krócej niż z pół godziny. A ja stałem i czekałem. Spakowałem tylko butelkę do sakwojażu. Przecież nie mogłem pozostać w pokoju wielkiej księżnej.
Dopiero kiedy w domu wszystko ucichło i z parku, głośno rozmawiając, wrócili prześladowcy, jej wysokość podniosła się z kolan. Podeszła do sekretery, zabrzęczała tam czymś, a potem mnie wezwała.
- Trzymaj, Afanasij. Wam będą potrzebne pieniądze. Ja ich nie mam, sam wiesz. Ale to są opalowe kolczyki i brylantowa brosza. Moje własne, nie rodzinne. Te rzeczy można sprzedać. Pewnie są drogie.
Próbowałem się sprzeciwić, ale nie chciała nawet słuchać. Aby nie wdawać się w długi spór, który teraz byłby zupełnie nie na miejscu, wziąłem biżuterię, stanowczo sobie obiecując, że zwrócę ją jej wysokości nienaruszoną.
Potem Ksenia Gieorgijewna wyjęła z szafy długi jedwabny sznur od chińskiego szlafroka.
- Przywiąż go do baskwila i uciekaj przez okno. Do ziemi nie dosięgnie, będziesz musiał skakać. Ale ty przecież jesteś odważny, nie będziesz się bał. Niech Bóg cię chroni.
Przeżegnała mnie i nagle pocałowała w policzek. Straciłem głowę. I pewnie dlatego spytałem:
- Czy przekazać coś panu Fandorinowi?
- Że go kocham - odpowiedziała krótko jej wysokość i popchnęła mnie ku oknu.
Na ziemię dotarłem bez obrażeń ciała. Park przeszedłem też bez przygód. Przy ogrodzeniu, za którym ciągnęła się Wielka Kałuska, prawie pusta o tak późnej godzinie, zatrzymałem się. Odczekałem, aż w pobliżu nie będzie żadnych przechodniów, i bardzo sprawnie przeprawiłem się na drugą stronę - w sztuce łażenia przez płoty rzeczywiście udało mi się odnieść niemałe sukcesy.
Jednak co mam czynić dalej, nie wiedziałem. Pieniędzy i tak nie miałem, nie mogłem nawet wziąć fiakra. A zresztą, dokąd właściwie miałbym jechać?
Stałem niezdecydowany.
Ulicą szedł gazeciarz. Zupełnie mały, miał z dziewięć lat. Krzyczał, ile sił w piersi, choć tutaj nie było właściwie nikogo, kto mógłby kupić jego gazetę.
- Świeży „Grosik”! Gazeta „Grosik”! Gazeta z ogłoszeniami! Komu kawalera, a komu narzeczoooooną! Komu kwaterę, a komu pracę wymarzooooną!
Przypomniałem sobie o zakładzie z Fandorinem. Pogrzebałem w kieszeniach w nadziei odnalezienia jakiegoś zapomnianego miedziaka czy kopiejki. Za podszewką wyczułem coś okrągłego, płaskiego. Starodawna srebrna moneta.
No nic, może w ciemności nie zauważy.
Wezwałem gazeciarza, wyciągnąłem z jego torby złożony arkusik, rzuciłem do kubeczka srebrnika - zadźwięczał nie gorzej niż miedź. A chłopak, jakby nigdy nic, poszedł dalej, wykrzykując swoje niezgrabne wiersze.
Podszedłem do latarni, rozwinąłem szary papier.
I zobaczyłem - pośrodku pierwszej szpalty, literami werszkowej wysokości:
Mój orle! Diamencie mój korundowy! Wybaczam. Kocham. Czekam na wieść.
Twoja Linda.
Pisz na Pocztę Główną, dla okaziciela banknotu nr 137078859
To, to! Żadnych wątpliwości! A przecież jak chytrze skomponowane - ktoś postronny, kto nie wie ani o diamencie, ani o wymianie, nic nie skojarzy!
Ale czy Fandorin zobaczy tę gazetę? Jak go zawiadomić? Gdzie go teraz szukać? To pech!
- No, jak? - rozległ się z ciemności znajomy głos. - Oto co znaczy p-prawdziwa miłość. To namiętne ogłoszenie wydrukowano we wszystkich wieczornych gazetach.
Odwróciłem się, wstrząśnięty tak szczęśliwym spotkaniem.
- No, Ziukin, co się tak dziwicie? Przecież było jasne, że jeśli uda się wam wyrwać z pałacu, to wyjdziecie przez płot. Nie wiedziałem tylko, w k-którym dokładnie miejscu. Musiałem nająć czterech gazeciarzy, żeby spacerowali wzdłuż płotu i jak najgłośniej krzyczeli o prywatnych anonsach. Musieliście się na to złapać. Koniec, Ziukin, zakład przegraliście. Możecie się pożegnać z waszymi wytwornymi podwąsikami i bakenbardami.