Ten dziwaczny i nieprzyjemny mężczyzna zginął na moich oczach.
Wszystko stało się tak szybko... tak szybko.
Równocześnie z trzaskiem wystrzałów rzuciło go na linę.
Upuścił swój maleńki rewolwer, złapał się chybotliwej poręczy i zastygł w miejscu, odchyliwszy do tyłu głowę. Błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła, zasłonięta czarnym mnisim welonem.
- Eraście Piotrowiczu! - krzyknąłem, po raz pierwszy nazywając go po imieniu. A może tylko chciałem krzyknąć?
Niepewny pomost chwiał się pod jego nogami. Głowa nagle opadła w przód, jakby od silnego uderzenia, a ciało zaczęło napierać piersią na linę i po kolejnej sekundzie, przewracając się niezgrabnie, już leciało w dół... w dół... w dół.
Drogocenna szkatułka wypadła mi z rąk, uderzyła o kamień i roztrzaskała się. Oślepiającymi iskrami wystrzeliły różnobarwne bryłki diamentów, szafirów, szmaragdów, ale nawet nie spojrzałem na te niezliczone skarby, które rozsypały się po trawie.
Z wąwozu dobiegł miękki, tępy odgłos uderzenia. Jęknąłem. Rozpędzona czarna kula potoczyła się po stromym stoku i zatrzymała w swoim przerażającym pędzie dopiero na brzegu potoku. Jedna ręka bezwładnie upadła w wodę, reszta ciała, twarzą do ziemi, legła na otoczakach.
Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem, żeby na zawsze zniknął z naszego życia. Jednak nie życzyłem mu śmierci.
Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, ale z jakiegoś powodu nigdy nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.
Nie wiem, jak długo stałem tak, osłupiały, patrząc w dół. Pewnie niezbyt długo. Ale czas jakby się rozpadł, a ja zanurzyłem się w jego pęknięciu, powracając do poprzedniego, spokojnego życia, które skończyło się dokładnie dwa tygodnie temu.
Tak, wtedy też był poniedziałek. Szósty maja.