7 maja



Nie będę opisywał wydarzeń wieczoru i nocy, które nastąpiły po zniknięciu jego wysokości. Zresztą główną troską osób wtajemniczonych w zaszłe wypadki było utrzymanie tajemnicy, dlatego na zewnątrz wszystko wyglądało tak, jakby zupełnie do niczego nie doszło. Jedynie co minuta dzwoniły telefony, no i może jeźdźcy przemierzali zbyt rozpaczliwym galopem ulice trójkąta Ermitaż-pałac Piotrowski-rezydencja generała-gubernatora.

Cała ta ściśle skrywana, lecz nader aktywna (żeby nie powiedzieć: gorączkowa) działalność nie dała absolutnie żadnych rezultatów, ponieważ niezrozumiałe było najważniejsze: komu i po co potrzebne było porwanie malutkiego kuzyna jego majestatu.

Zagadka wyjaśniła się dopiero rankiem, kiedy ze zwykłą miejską korespondencją dostarczono do Ermitażu list bez stempla - sam pocztylion nie był w stanie wyjaśnić, skąd się taki wziął w jego torbie.

Z powodu tego właśnie listu najjaśniejszy pan, który rankiem zdążył już przyjąć swoich wdzięcznych azjatyckich poddanych - jego ekscelencję emira Buchary i jego wysokość chana Chiwy - w ostatniej chwili odwołał pod pretekstem deszczowej pogody paradę na Polu Chodyńskim, a sam potajemnie, w zwyczajnej krytej karecie, z osobistym kamerdynerem Dormidontem Sielezniowem, na koźle i w asyście jednego tylko naczelnika policji pałacowej, przybył do nas do Ermitażu. Właśnie wtedy ujawniła się największa zaleta usytuowania naszego pałacu, utrwalona w jego nazwie - oddalenie i odosobnienie.

W równie konspiracyjny sposób przybyli wujowie najjaśniejszego pana, ich wysokości wielcy książęta Kirył i Symeon Aleksandrowiczowie - pierwszy sam (na koźle siedział jego sługa, Luka Jemieljanowicz), drugi z adiutantem, księciem Glińskim (powoził najbardziej szanowany ze sług, można by rzec: starszy naszego cechu - Foma Anikiejewicz).

U nas w domu o nadzwyczajnej sytuacji - oprócz rodziny - wiedzieliśmy tylko ja, mademoiselle Declique, Anglicy (ponieważ utrzymanie tego przed nimi w sekrecie i tak było niemożliwe) i lejtnant Endlung (z tego samego powodu, zwłaszcza że Paweł Gieorgijewicz nie miał tajemnic przed swoim rozpustnym przyjacielem). Służbie niczego nie wyjaśniałem, tylko zakazałem pod jakimkolwiek pretekstem opuszczania murów Ermitażu. Nikt z rodowej służby dworu żadnych pytań nie zadawał. A moskwianom, którzy kwaterowali nad stajnią, oznajmiono, że jego wysokość wyjechał do Ilińska, do podmiejskiej rezydencji wuja, generała-gubernatora.

Katarzyny Joannowny w Petersburgu, rozumie się, o niczym nie poinformowano. Po co niepotrzebnie denerwować jej wysokość? Zresztą aż do nadejścia złowieszczego listu mieliśmy wszyscy nadzieję, że doszło do jakiegoś nieporozumienia i Michał Gieorgijewicz szybko wróci do Ermitażu cały i zdrowy.

Czy trzeba mówić, że nocą praktycznie nie zmrużyłem oczu? Majaczyły mi się obrazy, jeden straszniejszy od drugiego. To mi się zwidziało, że jego wysokość wpadł w jakąś zasłoniętą trawą rozpadlinę, i przed północą, kolejny już raz, posłałem służbę z pochodniami na przeszukiwanie parku, zmyślając, jakoby Ksenia Gieorgijewna zgubiła diamentowy kolczyk. Potem nagle sobie wyobraziłem, że Michał Gieorgijewicz stał się ofiarą jakiegoś sprośnego cudaka, polującego na malutkich chłopców, i z przerażenia zacząłem szczękać zębami, tak że musiałem wypić krople walerianowe. Ale najbardziej prawdopodobne było przypuszczenie, że wielki książę został porwany przez wspólników fałszywego brodacza o przezwisku „Blizna”. Podczas gdy walczyliśmy z jednymi bandytami o Ksenię Gieorgijewnę, drudzy porwali bezbronnego Michała Gieorgijewicza - niedaleko od przeklętej polany znaleziono ślady kół innej karety, z wyglądu całkiem świeże.

Ta myśl, mimo swej potworności mniej absurdalna niż poprzednie, też mnie męczyła. Jak on teraz się czuje, jego wysokość, pośród obcych, złych ludzi? Książę, malutki Mika, delikatny, rozpuszczony chłopczyk, który wyrósł w przekonaniu, że wszyscy dookoła go kochają, że wszyscy są jego przyjaciółmi? Przecież nawet nie wie, co to takiego strach. Nigdy nie zaznał niczego straszniejszego od lekkiego klapsa w dolną część pleców. Jego wysokość, taki otwarty, taki ufny!

Do mademoiselle aż bałem się podejść. Cały wieczór była jak skamieniała i nawet nie próbowała się usprawiedliwiać, tylko załamywała ręce i gryzła wargi do krwi - dostrzegłem to i chciałem podać jej swoją chusteczkę, ponieważ nawet nie zauważyła spływającej purpurowej kropli, ale odstąpiłem od tego zamiaru, żeby nie stawiać jej w niezręcznej sytuacji. Nocą także nie spała - widziałem światło w szczelinie pod drzwiami i słyszałem kroki. Jak tylko moskiewski oberpolicmajster Łasowski skończył ją przesłuchiwać, mademoiselle Declique zamknęła się w swoim pokoju. Nocą dwa czy nawet trzy razy podchodziłem do jej drzwi i nasłuchiwałem. Ciągle chodziła tam i z powrotem jak nakręcona zabawka. Bardzo chciałem - pod jakimkolwiek pretekstem - zastukać do niej i powiedzieć, że nikt nie uważa jej za winną tego nieszczęścia, a ja osobiście jestem zachwycony jej odwagą. Ale stukać do damy w środku nocy byłoby postępkiem zupełnie niedopuszczalnym. A zresztą i tak nie wiedziałbym, jak z nią rozmawiać.

Tajna narada, w obecności najjaśniejszego pana, odbyła się na górze, w małej bawialni - jak najdalej od Anglików, którzy zresztą z wrodzoną dla tej nacji delikatnością od razu po przybyciu szlachetnego gościa wyszli do ogrodu, chociaż niemiłosiernie lało i pogoda nie zachęcała do spaceru.

Obsługiwałem sam. Rozumie się, żadnego z lokajów na tajne posiedzenie nie można było wpuścić, nie mówiąc już o tym, że w każdej sytuacji uważałbym za obowiązek i zaszczyt osobiście usługiwać tak świetnemu towarzystwu.

Niewtajemniczonemu trudno sobie przedstawić całą złożoność tej wyższej sztuki. Wymagana jest tutaj absolutna koncentracja, spostrzegawczość i idealny rozsądek, a co szczególnie ważne - musisz jakby przekształcić się w cień, w niewidzialnego człowieka, którego bardzo szybko przestaje się zauważać. W żadnym razie nie należy rozpraszać uwagi uczestników ważnego posiedzenia gwałtownymi ruchami czy dźwiękami, nawet nieświadomym prześlizgiwaniem się cienia po stole. W takich chwilach lubię sobie wyobrażać, że jestem bezcielesnym gospodarzem zaczarowanego zamku z bajki Purpurowy kwiatuszek, częstującym drogich gości: napoje same się nalewają do pucharów i kieliszków, zapałki zapalają się i unoszą ku cygarom bez czyjejkolwiek pomocy, z popielniczek w cudowny sposób znika popiół. Kiedy Symeon Aleksandrowicz upuścił na podłogę ołówek (jego wysokość ma nawyk ciągłego rysowania na papierze diabełków i amorków), byłem przygotowany - nie wszedłem pod stół, co zwróciłoby na mnie uwagę, tylko w tej samej chwili podsunąłem generałowi-gubernatorowi drugi ołówek, dokładnie taki sam.

Powinienem z dumą powiedzieć, że nikt z uczestników tej delikatnej, wpływającej na losy dynastii rady ani razu nie zniżył głosu - moim zdaniem to najwyższy wyraz uznania dla sługi. Co prawda rozmowa od czasu do czasu przechodziła na francuski, ale brało się to po prostu stąd, że dla najjaśniejszego pana i ich wysokości nie było w istocie różnicy, czy rozmawiają po rosyjsku, czy po francusku. Jeśli uznaliby za konieczne utajnić przede mną tę czy inną część rozważań, przeszliby na angielski, albowiem, jak już informowałem, mało kto ze służby starszego pokolenia włada tym językiem, a po francusku mówią prawie wszyscy. A właściwie nie mówią, tylko rozumieją, ponieważ byłoby zupełnie nie na miejscu, gdybym ja, Afanasij Ziukin, nagle zwrócił się do kogokolwiek z najjaśniejszej rodziny czy dworu po francusku. Trzeba znać swoje miejsce i nie udawać kogoś, kim się nie jest - oto złota reguła, której przestrzegać doradzałbym wszystkim, niezależnie od pochodzenia i zajmowanego stanowiska.

Najjaśniejszy pan, znany ze swego patriotyzmu, jedyny z obecnych rozmawiał tylko po rosyjsku. Okazało się, że jego cesarska mość pamięta mnie dobrze z czasów, kiedy nakrywałem do stołu w jadalni nieboszczyka cesarza. Jeszcze na dole, przy wejściu, pozwolił sobie zwrócić się do mnie:

- Witajcie, Afanasiju Stiepanowiczu. To wy poleciliście wywiesić baldachim z moim monogramem? Piękny czyn, dziękuję.

Wyszukana grzeczność najjaśniejszego pana i jego porażająca zdolność zapamiętywania twarzy i nazwisk są ogólnie znane. Prawdę mówiąc, wszystkich wielkich książąt od wczesnego dzieciństwa ćwiczy się w rozwoju pamięci, opracowano w tym celu nawet specjalną metodę, ale zdolności cesarza są rzeczywiście niezwykłe. Raz zobaczywszy człowieka, najjaśniejszy pan zapamiętuje go na zawsze, co na wielu wywiera piorunujące wrażenie. A co do grzeczności, to z całej najjaśniejszej rodziny tylko cesarz i cesarzowa zwracają się do sług przez „wy”. Może dlatego też my, słudzy, odczuwamy dla najjaśniejszej pary stosowną i należną cześć, równocześnie niezbyt... lepiej zamilknę. O takich rzeczach się nie mówi. I nawet nie myśli.

Najjaśniejszy pan siedział u szczytu stołu, zasępiony i mrukliwy. Obok swoich statecznych, wysokich wujów wydawał się zupełnie mały i niezauważalny, wyglądał prawie jak podrostek. O naszym Gieorgiju Aleksandrowiczu nawet nie ma co mówić - prawdziwy człowiek-góra: piękny, zażywny, ze świetnie podkręconymi wąsiskami, w lśniącym admiralskim mundurze, przy którym skromny, pułkownikowski mundur cesarza wyglądał wyjątkowo ubogo. Symeon Aleksandrowicz, najwyższy i najprzystojniejszy z braci nieboszczyka cesarza, z twarzą o regularnych, jakby wyciętych w lodzie rysach, jest podobny do średniowiecznego hiszpańskiego granda. A najstarszy, wielki książę Kirył Aleksandrowicz, dowodzący gwardią cesarską, choć nie tak piękny jak jego bracia, ma za to imponującą, wielką i groźną postać, albowiem odziedziczył po cesarzu dziadku osławiony wzrok bazyliszka. Zdarzało się, że oficerowie, którzy za przewinienia na służbie stawali do raportu, od tego spojrzenia tracili przytomność.

Młody Paweł Gieorgijewicz w obecności trybunów cesarskiego domu zachowywał się jak trusia i nawet nie śmiał zapalić. W spotkaniu uczestniczył także naczelnik policji dworskiej, pułkownik Karnowicz, milkliwy mężczyzna o wielkich możliwościach, prawie zupełnie pozbawiony sentymentów, ten w ogóle nie zasiadł za stołem, tylko znalazł sobie miejsce w kącie.

W korytarzu, na krześle, czekał nasz wczorajszy wybawca, pan Fandorin. Otrzymałem polecenie ulokować go w pałacu i z powodu braku jakiegokolwiek wolnego pokoju ofiarowałem mu dziecinny, słusznie uznając, że ten pan będzie przebywał w Ermitażu tylko do powrotu Michała Gieorgijewicza. Japończyka chciałem odkomenderować do stajni, ale on wolał zamieszkać razem ze swoim panem. Spędził noc na podłodze, podłożywszy sobie pod głowę pluszowego niedźwiedzia, i - sądząc po jego lśniącej fizjonomii - doskonale się wyspał. Fandorin zaś nie położył się wcale, do samego świtu myszkując po parku z elektryczną latarką. Czy wykrył coś - nie wiedziałem. Nie zechciał złożyć żadnych wyjaśnień ani oberpolicmajstrowi, ani tym bardziej mnie, rzekł jedynie, że złoży raport o wszystkim, co wie, tylko osobiście najjaśniejszemu panu.

Właśnie o tym zagadkowym osobniku zaczęto dyskutować już na samym początku zebrania.

Wszystko jednak zaczęło się nie od rozmowy, tylko od czytania - każdy z siedzących po kolei zapoznał się z treścią (albo uczynił to ponownie) dostarczonego listu.

Potem wszyscy zwrócili się do cesarza. Wstrzymałem oddech, żeby dokładnie usłyszeć, jakimi słowy najjaśniejszy pan otworzy to nadzwyczajne zebranie.

Jego cesarska mość odkaszlnął zażenowany, przyjrzał się spode łba twarzom obecnych i cicho powiedział:

- To koszmar. Prawdziwy koszmar. Wujku Kiryle, co teraz mamy robić?

Cesarz rzekł swoje, etykiecie stało się zadość i przewodnictwo obrad - jakoś tak samo z siebie - przeszło w ręce Kiryła Aleksandrowicza, który przy nowym władcy zamierzał wzmocnić swoją i tak już znaczącą pozycję.

Jego wysokość oznajmił z powagą:

- Przede wszystkim, Niki, trzeba zachować cierpliwość. Od tego, jak ty będziesz się trzymał w ryzach, zależy los dynastii. W owe dni w ciebie wycelowane są tysiące oczu, a wśród nich i te najbardziej przenikliwe. Najmniejszego zdenerwowania ani cienia trwogi - zrozumiałeś mnie?

Najjaśniejszy pan niepewnie skinął głową.

- Wszyscy musimy sprawiać wrażenie, że nic się nie stało. Rozumiem, Dżordżi - Kirył Aleksandrowicz zwrócił się do Gieorgija Aleksandrowicza - jak ci ciężko. Ty jesteś ojcem. Ale i ty, i Pauli, i Ksenia powinniście być weseli i beztroscy. Jeśli rozejdą się pogłoski, że jacyś aferzyści na oczach całego świata porwali kuzyna rosyjskiego cara, prestiż Romanowów, i bez tego już nadszarpnięty nieszczęsnym zabójstwem ojca, zostanie zupełnie pogrzebany. A przecież do Moskwy przybywa ośmiu cudzoziemskich następców tronu, czternastu premierów, trzy dziesiątki ambasadorów nadzwyczajnych...

Symeon Aleksandrowicz, rzucając na stół ołówek, przerwał starszemu bratu.

- To po prostu bzdura! Co to za doktor! Kto to? Co to? To zwyczajny wariat! Dać mu „Orłowa”! Co za bezczelność!

Nic nie zrozumiałem ze słów moskiewskiego generała-gubernatora. Doktor? Orłow? Który z Orłowów - oberkamerher czy doradca ministra spraw wewnętrznych?

- Tak, tak, rzeczywiście - zgodził się jego wysokość. - Czy coś wiadomo o tym doktorze Lindzie?

Kirył Aleksandrowicz odwrócił się do naczelnika dworskiej policji, którego obowiązkiem było wiedzieć o wszystkim, co stanowiłoby choć najmniejsze zagrożenie dla członków najjaśniejszej rodziny, a więc w ogóle wszystko o wszystkim na całym świecie.

- Co powiecie, Karnowicz?

Pułkownik wstał, poprawił okulary z niebieskimi szkłami i wyrzekł cichym, lecz wyraźnym głosem:

- Przestępcy o takim nazwisku na terytorium cesarstwa rosyjskiego dotychczas nie było.

I znowu usiadł.

Nastąpiła pauza i wyczułem, że nadeszła chwila, kiedy powinienem wyjść z roli bezcielesnego cienia.

Ostrożnie odkaszlnąłem, a ponieważ w bawialni panowało zupełne milczenie, ten dźwięk zabrzmiał dostatecznie wyraźnie. Kirył i Symeon Aleksandrowiczowie odwrócili się zdziwieni, jakby po raz pierwszy zauważyli moją obecność (zresztą niewykluczone, że tak właśnie było), a Gieorgij Aleksandrowicz, dobrze wiedząc, że prędzej się udławię własnym kaszlem, niż ośmielę bez potrzeby zwrócić na siebie uwagę, spytał:

- Chcesz coś powiedzieć, Afanasij?

Teraz na mnie spoczęły spojrzenia i wszystkich zgromadzonych tu najwyższych osób, do czego zupełnie nie przywykłem, tak że nie potrafiłem powstrzymać całkowicie drżenia mojego głosu.

- O panu Fandorinie, tym samym, który wczoraj... okazał się świadkiem przestępstwa. - Poradziłem sobie jakoś z tremą i kontynuowałem już bardziej równomiernym głosem: - Dzisiaj rano, kiedy z wiadomego powodu u nas w domu panowało pewne zaniepokojenie, pan Fandorin siedział na tarasie i najspokojniej palił papierosa...

Symeon Aleksandrowicz przerwał mi z rozdrażnieniem:

- Czy naprawdę przypuszczasz, że my i najjaśniejszy pan niezwłocznie powinniśmy się dowiedzieć, jak spędził poranek pan Fandorin?

Natychmiast zamilkłem i skłoniłem się jego wysokości, nie śmiąc kontynuować.

- Milcz, Sem! - krzyknął ostro na młodszego brata Gieorgij Aleksandrowicz.

Symeon Aleksandrowicz ma pewną nieszczęśliwą cechę - nikt go nie lubi. Ani krewni, ani najbliżsi, ani moskwianie, ani nawet własna małżonka. Takiego człowieka trudno pokochać. Mówi się, że nieboszczyk cesarz dlatego powierzył mu stanowisko generała-gubernatora Moskwy, żeby jak najrzadziej go widzieć. A także dlatego, by oddalić z dworu otoczenie jego wysokości, wszystkich tych ładniutkich adiutancików i podmalowanych sekretarzy. Niestety, obyczaje Symeona Aleksandrowicza dla nikogo nie są sekretem - plotkuje o nich całe społeczeństwo. Nawet dzisiaj, ledwie wszedł do przedpokoju (a przybył na samym końcu, nawet po najjaśniejszym panu), jego wysokość z ożywieniem mnie spytał: „A co to za pięknisia spotkałem tam na polanie? Takiego szczuplutkiego, o żółtych włosach?” Z szacunkiem wyjaśniłem wielkiemu księciu, że to z pewnością był Anglik, mister Carr, ale sam przeżyłem wstrząs wewnętrzny - jak można, znając powód, dla którego zwołano nadzwyczajną radę, folgować swoim namiętnościom? Sprawa przecież nawet nie w samych skłonnościach - jego wysokość ma po prostu nadzwyczaj niedobry charakter.

- Mów dalej, Afanasij - polecił Gieorgij Aleksandrowicz. - Słuchamy ciebie wszyscy z uwagą.

Nie mogę nie wspomnieć z szacunkiem o wytrwałości i męstwie mojego pana. Zwykły człowiek, ojciec porwanego dziecka, rzucałby się, krzyczał, rwał włosy z głowy, a jego wysokość ani na chwilę nie stracił kontroli nad sobą, jedynie palił papierosy, jednego za drugim. W takich chwilach szczególnie się czuje, jaka to cześć i niewypowiedzianie wielka odpowiedzialność służyć osobom cesarskiej krwi. To nadzwyczajni ludzie.

- Ośmielam się zameldować - kontynuowałem - że taki spokój ze strony osoby w pełni znającej nieszczęsne wydarzenia wydał mi się dziwny. Podszedłem do pana Fandorina i spytałem, czy udało mu się znaleźć w parku jeszcze jakieś ślady. Odpowiedział: „Druga kareta, która stała blisko polany i którą wywieziono chłopczyka, pojechała w kierunku Wielkiej Kałuskiej. Stróż przy parkowej bramie widział rozpędzony zaprzęg ze szczelnie zasuniętymi storami w oknach”. „Dlaczego więc pan milczy? - zapytałem. - Trzeba to natychmiast zameldować policji!”. A on mi z pewnością siebie odrzekł: „I jaki z tego pożytek? Teraz już nic się nie zdziała”. I dodał...

W tym momencie celowo zrobiłem króciutką pauzę i powtórzyłem słowa Fandorina tak, jak je zapamiętałem:

- „Trzeba czekać na list od Linda”. Właśnie tak: „Trzeba czekać na list od Linda”. Oczywiście nie zrozumiałem, o jakim liście mówi, a ostatniego słowa w ogóle nie pojąłem. Ale teraz dokładnie sobie przypominam, rzekł „Lind”. Potem wezwano mnie do telefonu i rozmowa się skończyła. Jednak z tego wynika, że pan Fandorin wiedział wcześniej o liście i o Lindzie. Pozwolę sobie także zwrócić uwagę najjaśniejszego pana i waszych cesarskich wysokości na tę okoliczność, że wczoraj pan Fandorin pojawił się na miejscu porwania wyraźnie nie bez powodu. Jak na przypadkowego przechodnia działał zbyt zdecydowanie, mówił dziwne rzeczy i rozpoznał szefa napastników. Podał jego nazwisko: Penderecki.

Pułkownik Karnowicz odezwał się ze swojego krzesła:

- Jeśli chodzi o Lecha Pendereckiego, o przezwisku „Blizna” lub „Szrama”, co nieco już wyjaśniłem. To jeden z przywódców przestępczego półświatka Królestwa Polskiego. Rozbójnik, szantażysta, zabójca, ale ostrożny i sprytny - dotąd nie udało się go przyłapać na gorącym uczynku. Wedle pogłosek „Blizna” miał kontakty ze środowiskami kryminalnymi wielu krajów Europy. Trupa wysłaliśmy wagonem chłodnią na identyfikację do Warszawy, ale sądząc po charakterystycznych cechach, to rzeczywiście Penderecki.

- Skąd Fandorin wiedział wszystko o tym osobniku? - spytał w zamyśleniu Kirył Aleksandrowicz.

Symeon Aleksandrowicz uśmiechnął się złośliwie.

- No, to łatwo można wyjaśnić. Należy aresztować Fandorina i porządnie przesłuchać. Wszystko powie. Mój Łasowski umie rozwiązywać języki. Jak wrzaśnie - nawet i mnie robi się nietęgo.

I jego wysokość zaśmiał się, bardzo zadowolony z własnego żartu, ale nikt z obecnych nie podzielił jego radości.

- Wujku Kirze, wujku Semie - rzekł miękko najjaśniejszy pan - wymawiacie nazwisko tego pana Fandorina tak, jakby było wam już znane. Kto to taki?

Za wielkich książąt odpowiedział naczelnik policji dworu. Wyjął z kieszeni jakiś papierek, zaraportował:

- Fandorin, Erast Piotrowicz. Lat czterdzieści. Prawosławny. Rodowy szlachcic. Kawaler... licznych orderów, wszystkich nie da się wymienić. Dymisjonowany radca stanu. Prawie dziesięć lat był urzędnikiem do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze, księciu Dołgorukim.

- Mmm... tak, znowu Fandorin - wycedził przeciągle Kirył Aleksandrowicz, patrząc w okno, jakby przypominał sobie jakąś dawną historię. - Ciekawe, gdzie on się podziewał przez te wszystkie lata?

Z tych słów wywnioskowałem, że jego wysokość rzeczywiście zna dymisjonowanego radcę stanu.

Wtem okazało się, że Symeon Aleksandrowicz zna tego pana jeszcze lepiej, przy czym, wydaje się, nie z samej tylko pochlebnej strony.

- Fandorin przez pięć lat nie wściubiał nosa do Moskwy - oznajmił, krzywiąc usta. - Wie, szelma, że u mnie w mieście nie ma dla niego roboty. To, Niki, awanturnik najgorszego rodzaju. Podstępny, cwany, śliski, podejrzanej konduity. Jak mi meldowano, po wyjeździe z Rosji odnosił sukcesy w jakichś ciemnych sprawkach. Zdążył dać się poznać i w Europie, i w Ameryce, a nawet w Azji. Przyznaję, śledzę wędrówki tego pana, ponieważ mam z nim do wyrównania pewien rachunek... Doniesiono mi zatem z godnych zaufania źródeł, że Fandorin upadł tak nisko, że niżej się już nie da: prowadzi śledztwa na zamówienie osób prywatnych i nie krępuje się pobierać wynagrodzenia; jak się wydaje, niemałego. Problem w tym, że wśród jego klientów - to słowo Symeon Aleksandrowicz wymówił ze specjalnym obrzydzeniem - trafiają się rekiny finansjery, a nawet, niestety, zagraniczni władcy. W ciągu pięciu lat Fandorin zyskał określoną sławę, zajmując się tymi paskudztwami. Nie wątpię, że zna wiele brudnych tajemnic, ale w naszej rodzinnej sprawie obejdziemy się bez jego wątpliwych usług. Moja policja pracuje wyśmienicie, a Łasowski wyłowi tego doktora w dwa pacierze.

- Proszę o wybaczenie, wasza wysokość - wtrącił z niewzruszoną miną Karnowicz - ale ochrona interesów rodziny cesarskiej leży w kompetencjach mojego resortu i, śmiem zapewnić, doskonale uporamy się z tym zadaniem bez udziału moskiewskiej policji, a tym bardziej bez pomocy detektywów amatorów. - Pułkownik lekko się uśmiechnął i już całkiem cicho, jakby do siebie, dorzucił: - Też mi się znalazł Sherlock Holmes.

- O, pułkowniku, Fandorin to już na pewno nie amator - sprzeciwił się Kirył Aleksandrowicz. - To nadzwyczaj utalentowany człowiek. Jeśli ktokolwiek może nam pomóc w tej skomplikowanej i delikatnej sprawie, to tylko on. Zwłaszcza że już coś wie o tym łajdaku Lindzie. I niemałą rolę odgrywa też fakt, że będąc osobą prywatną, Fandorin zupełnie nie musi przebierać w metodach. Nie, Niki, bez tego człowieka się nie obejdziemy. Jestem nawet skłonny przypuścić, że sam Bóg nam go zesłał.

- Bzdura! Kompletna bzdura! - Symeon Aleksandrowicz odrzucił ołówek w kąt pokoju i wyjął z kieszeni następny. - Stanowczo się sprzeciwiam!

Kirył Aleksandrowicz, nieprzywykły do takich zachowań, a i w ogóle - o ile mi wiadomo - odnoszący się do młodszego brata z nieskrywanym obrzydzeniem, skłonił lwią głowę i wpił w generała-gubernatora swoje słynne, spopielające spojrzenie. Symeon Aleksandrowicz zaś z uporem wysunął do przodu podbródek, co upodobniło jego nikłą brodę do okrętowego bukszprytu, i przywołał na twarz wyraz stanowczej odmowy.

W powietrzu zawisła przeciągająca się pauza.

- To co zdecydujemy z tym Fandorinem? - spytał żałośnie cesarz. - Wezwać go tutaj czy nie? Poprosić o pomoc czy też aresztować?

Ani jeden, ani drugi nie odpowiedział najjaśniejszemu panu, żaden nawet nie odwrócił wzroku. Właśnie ujawniła się stara nienawiść, która zrodziła się, kiedy obecnego cesarza nie było jeszcze na świecie. Tylko, jak to się mówi wśród ludu, za „cienki” jest Symeon Aleksandrowicz przeciw Kiryłowi Aleksandrowiczowi. Nigdy się nie zdarzyło, aby wygrał ze starszym bratem.

Gieorgij Aleksandrowicz, choćby z samej swojej kompleksji, był bardziej spokojny i dobroduszny od nich obu, ale jeśli się rozgniewał - to drzyjcie! Teraz zaczął niespodziewanie zalewać się malinową barwą, cały jakoś tak się nadął, że aż się wystraszyłem, czy nie trzasną mu czasem haftki przy kołnierzyku! Stało się jasne: zaraz wybuchnie burza.

Najjaśniejszy pan nie widział tego strasznego obrazu, ponieważ patrzył na Kiryła i Symeona Aleksandrowiczów. Gdyby dostrzegł - już na pewno by zamilkł, a tak rozpoczął przymilnym głosem:

- Wujku Semie, wujku Kiryle, wysłuchajcie mojego zdania...

I wtedy padł grom. Gieorgij Aleksandrowicz tak trzasnął pięścią w stół, że przewróciły się dwa puchary, pękła filiżanka do kawy, przewróciła popielniczka, a Symeon Aleksandrowicz z wrażenia aż podskoczył na krześle.

- Milcz, Niki! - zaryczała głowa Zielonego Domu. - I wy obaj milczcie! To mojego syna porwano i ja będę decydował! I nie zapominajcie, że tylko dzięki niemu... jak mu tam, do diabła... no, temu na „F”, została uratowana moja córka! Niech nam powie wszystko, co wie!

I kwestia została rozstrzygnięta.

Bezszelestnie wyślizgnąłem się z bawialni, żeby wezwać Fandorina. Zaraz za drzwiami wisi pluszowa kotara, tuż za nią jest korytarz, gdzie polecono oczekiwać „detektywowi amatorowi”, jak go nazwał Karnowicz.

- Wasze wąsiki to cudo! I nie wyrównuje pan ich szczypczykami? A używa pan fiksatuaru?

Usłyszałem coś dziwnego i na wszelki wypadek wyjrzałem zza portiery, żeby zobaczyć, któż to wyraża się w takiej manierze.

Erast Piotrowicz Fandorin siedział tam, gdzie go zostawiłem, założył nogę na nogę i przebierał w palcach zielony nefrytowy różaniec. Głos nie należał do niego, tylko do adiutanta generała-gubernatora, księcia Glińskiego, eleganckiego młodzieńca o dziewczęcej twarzy. O takich wśród ludu mawia się: „Szkoda, że nie panna, a to i żenić by się można”. Kniaź stał nad Fandorinem, pochylony, i uważnie się przypatrywał cieniutkim, dokładniutkim wąsom dymisjonowanego urzędnika. Wąsiki samego Glińskiego były napomadowane - teraz dokładnie to widziałem - a usta, wydaje się, podmalowane. Zresztą, czemu się dziwić?

- Nie, panie, nie używam fiksatuaru - odrzekł grzecznie Fandorin, patrząc z dołu na młodzieńca i nawet próbując się odsunąć.

- Boże, a jakie ma pan rzęsy! - westchnął adiutant. - Wszystko bym oddał za takie długie, czarne, podgięte na końcach. To naturalny kolor?

- Zupełnie naturalny - tak samo grzecznie zapewnił go Erast Piotrowicz.

Przerwałem wtedy tę dziwaczną rozmowę, zapraszając radcę stanu, by poszedł za mną.


* * *

Zadziwiające, ale kiedy Erast Piotrowicz stanął przed tak licznym gremium złożonym z najwyższych osób, nie okazał cienia nieśmiałości. Lekki, chociaż pełen szacunku ukłon, skierowany jakby do wszystkich obecnych, ale równocześnie w największym stopniu do najjaśniejszego pana, przyniósłby zaszczyt nadzwyczajnemu i pełnomocnemu posłowi każdego mocarstwa.

Kirył Aleksandrowicz, dopiero co wymieniający zasługi i zalety Fandorina, bez żadnych słów powitania, ostro i, jak mi się wydało, nieprzyjaźnie zażądał:

- Opowiedzcie, co wiecie o doktorze Lindzie i o całej tej historii,

Fandorin skłonił głowę, jakby dawał do zrozumienia, że pojął pytanie, ale rzekł zupełnie nie to, czego od niego oczekiwano. Spojrzenie chłodnych, niebieskich oczu prześlizgnęło się po twarzach siedzących i zatrzymało na arkusiku leżącym pośrodku stołu.

- Widzę, że list już o-otrzymano. Czy mogę zapoznać się z jego treścią?

- Uprzedzałem, że to arogant jakich mało! - wykrzyknął z oburzeniem Symeon Aleksandrowicz, ale Fandorin nawet nie spojrzał w jego stronę.

Również Kirył Aleksandrowicz nie zwrócił uwagi na słowa brata.

- Tak, Dżordżi, przeczytaj list na głos. Każde słowo w nim jest ważne.

- Tak, tak - podchwycił najjaśniejszy pan. - Ja też posłucham jeszcze raz.

Gieorgij Aleksandrowicz z obrzydzeniem wziął arkusik ze stołu i zaczął czytać posłanie, napisane po francusku:


Panowie Romanowowie!

Proponuję zyskowną transakcję: małego księcia Romanowa o wadze 10 kilogramów zamienię na malutkiego hrabiego „Orłowa” o wadze 190 karatów. Do wymiany dojdzie jutro i proszę nie próbować podkładać podróbki - mam swojego jubilera. Jeśli wyrażacie zgodę, dokładnie w południe dajcie odpowiedź semaforem z pałacu Aleksandrowskiego. Jeśli nie, książę zostanie Wam natychmiast zwrócony. Po kawałku.

Szczerze oddany

doktor Lind


PS. Załączam szyfr do sygnału świetlnego.


Akurat brałem się do nalewania jego wysokości kawy i tak zastygłem, z czajniczkiem w rękach, przy czym z nerwów uroniłem kilka kropel na podłogę, co mi się nigdy w życiu nie zdarzyło. Okropna treść pisma przeszła moje najgorsze wyobrażenia. Jego wysokość - w kawałkach?! Boże, Boże...

- Co to za semafor? - Tylko to w tym koszmarnym przesłaniu zainteresowało Fandorina.

Zadawanie pytań w obecności najjaśniejszego pana jest czynem niedopuszczalnym, jednak cesarz nie tylko odniósł się łaskawie do wołającego o pomstę do nieba naruszenia zasad etykiety, ale też ze swoją zwykłą grzecznością odpowiedział sam:

- Stary, świetlny. Został ustawiony na dachu jeszcze za czasów mojego pradziada, a za panowania dziada wyposażono go w światło elektryczne, aby mógł działać nocą oraz przy pochmurnej pogodzie. Semaforem można przesłać dowolne sygnały świetlne, dostrzegalne praktycznie z każdego punktu miasta.

Zamiast wiernopoddańczo podziękować cesarzowi za łaskawe wyjaśnienie, Fandorin jedynie w zamyśleniu pokiwał głową i uściślił:

- „Orłow” to, jak przypuszczani, t-ten sam diament, którym ozdobiono cesarskie berło?

- Tak - potwierdził krótko najjaśniejszy pan. - Ten sam, kupiony przez hrabiego Orłowa w Amsterdamie w tysiąc siedemset siedemdziesiątym trzecim roku na zlecenie Katarzyny Wielkiej.

- Niemożliwe, zupełnie niewyobrażalne - uciął Symeon Aleksandrowicz. - O żadnej wymianie nie może być mowy. To przecież relikwia!

- Niemożliwe - zgodził się Kirył Aleksandrowicz. - Za pięć dni nastąpi uroczyste wyniesienie regaliów cesarskich, a dwa dni później - koronacja. Bez berła ceremonia nie dojdzie do skutku. Każda suma pieniędzy - niech będzie, ale „Orłowa” nie oddamy w żadnym wypadku.

Wszyscy, jakby się zmówili, zwrócili się ku Gieorgijowi Aleksandrowiczowi, którego zdanie - zdanie ojca - miało tutaj specjalną wagę.

I wielki książę okazał się godny swojego tytułu i pozycji. W jego oczach pojawiły się łzy, ręka nieświadomie rozpięła ciasny kołnierzyk, ale głos jego wysokości pozostał twardy.

- Niemożliwe. Życie jednego z wielkich książąt, nawet... mojego syna - tu głos Gieorgija Aleksandrowicza mimo wszystko zadrżał - nie może stanąć ponad interesem państwa i Korony.

Oto co nazywam cesarską wielkością - to szczyt osiągalny jedynie dla tych, których wybrał i pomazał sam Bóg. Socjaliści i liberałowie piszą w swoich gazetkach i ulotkach, że dom imperatora pławi się w przepychu. To nie przepych, to świecąca aureola rosyjskiej państwowości, a każdy członek rodźmy cesarskiej gotowy jest w imię Rosji oddać w ofierze własne życie - i życie tych, których kocha.

Pokój zatańczył mi przed oczyma, pobłyskując tęczowo; zamrugałem powiekami, strzepując z rzęs łzy.

- A jeśli zastąpić diament atrapą? - rozległ się z kąta głos pułkownika Karnowicza. - Można sporządzić taką kopię, że nikt się nie pozna.

- W tak krótkim czasie przygotowanie fałszywego kamienia jest niemożliwe - odpowiedział mu Fandorin. - W dodatku Lind pisze, że ma własnego jubilera.

Kirył Aleksandrowicz wzruszył ramionami.

- Jednego nie rozumiem: dlaczego jest mu potrzebny właśnie „Orłow”? Przecież ten kamień nie ma nawet ceny rynkowej. Znany jest na całym świecie, sprzedaż nie wchodzi w rachubę!

- Niezupełnie, wasza wysokość - sprzeciwił się pułkownik. - Można go pociąć na trzy, cztery wielkie diamenty i kilkadziesiąt małych, średnich i drobniutkich.

- Za ile to wszystko można sprzedać?

Karnowicz pokiwał głową, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Trochę się na tym znam - rzekł Fandorin. - Trzy wielkie diamenty, takie po pięćdziesiąt karatów, mogą kosztować przykładowo po pół miliona rubli w złocie każdy. Drobne... no, załóżmy, jeszcze z pół miliona.

- Dwa miliony? - Twarz cesarza rozjaśniła się. - Ależ nie poskąpimy za naszego kochanego Miszkę takiej sumy!

Fandorin westchnął.

- Najjaśniejszy panie, sprawa zupełnie nie dotyczy pieniędzy. Znam metodę Linda. To szantaż, i to na z-znacznie większą skalę, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Nie chodzi tu o życie jednego z jedenastu kuzynów waszego majestatu. Lind dokonuje zamachu na samą koronację, doskonale rozumiejąc, że bez „Orłowa” ceremonia jest niemożliwa. A życie chłopczyka to jedynie środek n-nacisku. Sens zagrożenia tkwi nie tyle w zabójstwie wielkiego księcia, ile w zerwaniu koronacji. Lind zhańbi Rosję i dynastię Romanowów na całym świecie, podrzucając części ciała chłopczyka w najbardziej ludnych miejscach.

Wszystkim obecnym, ze mną włącznie, wyrwał się jęk przerażenia, a Fandorin bezlitośnie kontynuował:

- Rzekliście, wasza wysokość, że na całym świecie nie z-znajdzie się kupiec na „Orłowa”. Tymczasem kupiec już się znalazł, i to taki, który nie może odmówić. Jest nim dom Romanowów. W gruncie rzeczy będziecie musieli wykupić u Linda nie wielkiego księcia, tylko diament „Orłow”, w dodatku po cenie, którą wyznaczy sprzedawca, jako że stawką w tej grze jest prestiż cesarstwa. Boję się, że to będzie kosztowało więcej niż dwa miliony. Znacznie, znacznie więcej. Lecz, co najgorsze, na tym nie koniec. - Fandorin ze smutkiem opuścił głowę i zobaczyłem, że zaciska pięści. - Zapłacicie za ocalenie kamienia i powrót wielkiego księcia, ale Lind nie odda chłopczyka żywego. To nie leży w jego obyczajach...

Zapadła złowieszcza cisza, lecz tylko na kilka sekund, ponieważ Paweł Gieorgijewicz, dotąd cicho siedzący w odległym końcu stołu, nagle zakrył twarz dłońmi i zapłakał.

- Pauli, weź się w garść - rzekł surowo Kirył Aleksandrowicz. - A wy, Fandorin, przestańcie nas straszyć. Lepiej opowiedzcie o Lindzie.


* * *

- To najbardziej niebezpieczny przestępca na świecie - rozpoczął swoją opowieść Fandorin. - Nie wiem, d-dlaczego nazywają go doktorem. Być może dlatego, że posiada wiedzę w najbardziej zaskakujących dziedzinach. Na przykład włada wieloma językami. Możliwe, że i rosyjskim - to by mnie nie zdziwiło.

O Lindzie mamy b-bardzo mało wiarygodnych świadectw. Zapewne jest stosunkowo młody, ponieważ jeszcze dziesięć lat temu nikt o nim nie słyszał. Skąd pochodzi - nie wiadomo. Najprawdopodobniej jest Amerykaninem, ponieważ swoich pierwszych przestępstw, które przyniosły mu sławę bezczelnego i b-bezlitosnego złoczyńcy, dokonał w Stanach Zjednoczonych. Rozpoczął od napadów na banki i wagony pocztowe, a później m-mistrzowsko opanował szantaż, wymuszenia i uprowadzania ludzi.

Fandorin mówił, patrząc w stół, jakby w polerowanej powierzchni widział jakieś obrazy z przeszłości, dostępne jedynie jego wzrokowi.

- Podsumowując: co w końcu w-wiem o tym człowieku? Zdeklarowany antyfeminista. W jego otoczeniu nigdy nie ma k-kobiet - ani kochanek, ani towarzyszek. Szajka Linda to wyłącznie mężczyźni. Jeśli ktoś woli, to męski klub. Doktor jest jakby pozbawiony ludzkich słabostek, dlatego trafić na jego ślad jeszcze nikomu się nie udało. Podwładni są mu wierni jak psy, a to w grupach przestępczych zdarza się niesłychanie rzadko. Dwukrotnie złapałem ludzi doktora żywych i w obu wypadkach niczego nie osiągnąłem. Jednego skazano na dożywotnią katorgę, drugi targnął się na własne życie, ale żaden nie wydał prowodyra... Wpływy Linda w międzynarodowych kręgach przestępczych są zaiste nieograniczone, a jego autorytet ogromny. Kiedy potrzebuje specjalisty w jakiejkolwiek profesji - najemnego zabójcy, nożownika, hipnotyzera, włamywacza - najlepsi mistrzowie przestępczych nauk uważają za honor udzielić mu pomocy. Sądzę, że doktor jest b-bajecznie bogaty. Jedynie w ciągu tego krótkiego czasu, kiedy się nim interesuję - a to ciut więcej niż półtora roku - i to tylko w sprawach, o których mi wiadomo, w jego ręce wpadło nie mniej niż dziesięć milionów.

- Franków? - spytał z zainteresowaniem Gieorgij Aleksandrowicz.

- Miałem na myśli d-dolary. To około dwudziestu milionów rubli.

- Dwadzieścia milionów! - Jego wysokość aż się żachnął. - A mnie skarb wydaje żałosne dwieście tysięcy rocznie! To przecież sto razy mniej! I on, łajdak, jeszcze śmie żądać ode mnie pieniędzy!

- Nie od ciebie, wujku Dżordżi - zauważył sucho najjaśniejszy pan. - Ode mnie. „Orłow” jest własnością Korony.

- Niki, Dżordżi! - krzyknął Kirył Aleksandrowicz. - Niech pan mówi dalej, Fandorin.

- Miałem dwa spotkania z doktorem Lindem - rzekł Erast Piotrowicz i zamilkł.

W pokoju zapadła cisza. Tylko zaskrzypiało krzesło pod pułkownikiem Karnowiczem, który wysunął się do przodu.

- Prawdę mówiąc, nie wiem, czy można to nazwać spotkaniami, ponieważ nie widzieliśmy swoich twarzy. Ja byłem w przebraniu i ucharakteryzowany, Lind - w masce... Zawarliśmy znajomość półtora roku temu w Nowym Jorku. Być może rosyjskie gazety pisały o porwaniu dwunastoletniego syna milionera Barwooda. W Ameryce ta historia nie schodziła z pierwszych stron gazet p-przez cały miesiąc... Mister Barwood poprosił mnie o pośrednictwo w przekazaniu okupu. Zażądałem od porywaczy, żeby najpierw pokazali mi jeńca. Lind sam zaprowadził mnie do s-sekretnego pokoju. Doktor miał czarną maskę, zakrywającą prawie całą twarz, długi płaszcz i kapelusz. Dlatego zauważyłem jedynie, że jest średniego wzrostu i ma wąsy - zresztą możliwe, że doklejone. Nie wymówił przy mnie ani jednego słowa, tak że jego g-głosu także nie słyszałem. - Fandorin ścisnął usta, jakby walcząc ze wspomnieniem. - Chłopczyk siedział w pokoju żywy, z zaklejonymi ustami. Lind pozwolił mi do niego podejść, a potem wyprowadził mnie na korytarz, zamknął drzwi na trzy zamki i wręczył mi klucze. Zgodnie z wcześniejszą umową, przekazałem mu okup - pierścień Kleopatry o wartości półtora miliona dolarów - i przygotowałem się do walki, ponieważ ich było siedmiu, a ja jeden. Ale Lind uważnie obejrzał pierścień przez lupę, skinął i oddalił się w eskorcie swoich ludzi. Długo otwierałem zamki, ponieważ okazało się, że trudniej jest je otworzyć niż zamknąć, a kiedy w końcu dotarłem do pokoju, Barwood junior już nie żył.

Erast Piotrowicz znowu zacisnął usta. Wszyscy cierpliwie czekali, aż zapanuje nad sobą - najjaśniejsze osoby są wyrozumiałe dla zwykłych śmiertelników, nieposiadających ich ponadludzkiego opanowania.

- Nie od razu zrozumiałem, dlaczego chłopczyk się nie rusza i nisko opuścił głowę. Dopiero kiedy podszedłem całkiem blisko, zobaczyłem, że wprost w serce wbito mu cieniutki sztylet! Nie w-wierzyłem własnym oczom. Przecież uprzednio, spodziewając się podstępu, dokładnie obejrzałem pomieszczenie w poszukiwaniu zamaskowanego wejścia albo tajnych drzwi i niczego podejrzanego nie zauważyłem. Tylko poniewczasie przypomniałem sobie, jak Lind, przepuszczając mnie przodem, zatrzymał się przy krześle - na sekundę, nie dłużej. Ale jemu wystarczyła i ta sekunda. Co za dokładność ciosu, co za bezlitosne wyrachowanie!

Wydawało mi się, że w głosie Fandorina, oprócz goryczy i wściekłej, niestłumionej przez upływ czasu złości, dźwięczy mimowolny podziw dla sprytu i sprawności szatańskiego doktora.

- Odtąd porzuciłem wszystkie pozostałe s-sprawy, postanawiając do końca rozliczyć się z Lindem. Nie skrywam, największą rolę w tej decyzji odegrały urażona miłość własna i piętno odciśnięte na mojej reputacji przez tę historię. Ale nie tylko samolubność mnie do tego skłoniła... - Fandorin zmarszczył wysokie czoło. - Tego człowieka należy zatrzymać, ponieważ jest rzeczywistym geniuszem zła, obdarzonym wielką fantazją i bezgraniczną ambicją. Czasami wydaje mi się, że postawił sobie za cel zdobyć sławę największego przestępcy wszech czasów, a k-konkurentów na tym polu ma wielu. Czułem, że wcześniej czy później przygotuje jakąś aferę na skalę państwową, lub nawet międzynarodową. I d-dokładnie do tego właśnie doszło...

Znowu zamilkł.

- Siadajcie, Eraście Piotrowiczu - poprosił Kirył Aleksandrowicz, a ja zrozumiałem, że słowa Fandorina wywarły na jego wysokości przychylne wrażenie. Przesłuchanie zamieniło się w rozmowę. - Proszę opowiedzieć, jak pan ścigał doktora Linda.

- Najpierw p-przewróciłem do góry nogami cały Nowy Jork, ale osiągnąłem jedynie tyle, że doktor przeniósł się z Nowego do Starego Świata. Nie będę zamęczał najjaśniejszego pana i waszych wysokości opisem swoich poszukiwań, ale po pół roku udało mi się odkryć siedzibę Linda w Londynie. I zobaczyłem doktora po raz drugi - dokładniej biorąc, jego cień, uciekający przed prześladowcami t-tunelem londyńskiego metra i ostrzeliwujący się z przerażającą celnością. Doktor dwoma wystrzałami położył trupem konstabli ze Scotland Yardu, a trzecią kulą o mało i mnie nie wyprawił na tamten świat. - Fandorin uniósł znad czoła kosmyk czarnych włosów i można było dostrzec bliznę, przecinająca wąską białą linią jego skroń. - Drobiazg, zadrapanie po stycznej, ale na minutę straciłem przytomność, a w tym czasie Lind umknął pościgowi... Stąpałem mu po piętach, przenosząc się z kraju do kraju, i ciągle trochę się spóźniałem. A w Rzymie, jakieś pół roku temu, doktor przepadł jak kamień w wodę. Dopiero przed dwoma tygodniami dowiedziałem się z pewnego źródła, że sławny warszawski bandyta Blizna pochwalił się w wąskim kręgu znajomych, jakoby sam doktor Lind zaprosił go do Moskwy na jakiś wielki skok. Będąc rosyjskim poddanym, Penderecki dobrze znał świat przestępczy Moskwy - i ten z Chitrowki, i ten z Suchariewki. Widać właśnie z tego powodu był potrzebny Lindowi, który nigdy wcześniej nie działał w Rosji. Cały czas łamałem sobie głowę, co w patriarchalnej Moskwie zwróciło uwagę doktora. Teraz to już jasne...

- Wykluczone, zupełnie wykluczone! - rzekł z wściekłością Symeon Aleksandrowicz, zwracając się nie do Fandorina, lecz do najjaśniejszego pana. - Moi z Chitrowki i Suchariewki nigdy nie wzięliby udziału w bandyckim napadzie na cesarską rodzinę! Ukraść, zarżnąć - ile tylko chcecie. Ale ci apasze mają we krwi wierność tronowi! Nieraz kryminaliści pomagali wyłapywać terrorystów. Na przykład teraz, na czas uroczystości koronacyjnych, Łasowski zawarł swego rodzaju dżentelmeńską umowę z prowodyrem złodziei z Chitrowki, niejakim Królem. Policja nie będzie zatrzymywała kieszonkowców, a ci będą w zamian natychmiast donosić o broni i innych podejrzanych przedmiotach, jakie znajdą w kieszeniach publiczności. Król ochoczo przystał na te warunki, oznajmiając, że na swój sposób on też jest samowładcą, a monarchowie powinni sobie wzajemnie pomagać. Nie ręczę, że użył dokładnie takich słów, ale ich sens był właśnie taki.

Ta mowa trochę rozładowała ponury nastrój zebranych, a ośmielony uśmieszkami Symeon Aleksandrowicz dorzucił jeszcze:

- Swoją obietnicę chitrowski monarcha wzmocnił klątwą: „Kundlem będę”. Łasowski twierdzi, że to najbardziej przekonująca z bandyckich klątw.

- Jak, jak? - zainteresował się najjaśniejszy pan. - „Kundlem będę?” Kundel to nierasowy pies, nie tak? Opowiem Alix, spodoba się jej.

- Niki, Sem - powiedział surowo Kirył Aleksandrowicz - niech pan Fandorin dokończy. Posłuchajmy.

- Król to nie jedyny prowodyr na Chitrowce, a już w żadnym w-wypadku nie samodzierżawca. - Choć Erast Piotrowicz odpowiadał na replikę generała-gubernatora, to nie patrzył na niego, tylko na cesarza. - Mówi się nawet, że dni Króla są już policzone, że jeśli nie dziś, to jutro „skreślą” go, czyli zabiją, tak zwane pędy - młodzi, ambitni bandyci, którzy zaczynają narzucać swój styl na Chitrowce i rynku Suchariewskim. Jest banda Raneta, dorabiającego się na nowym przemyśle - handlu opium, jest niejaki Żwir - ten s-specjalizuje się w „mokrej” robocie i wymuszaniu - pojawił się jeszcze niejaki Kikut, w którego bandzie przestrzega się porządku i konspiracji bardziej surowo niż w neapolitańskiej kamorze.

- Kikut? - spytał ze zdziwieniem najjaśniejszy pan. - Jakie dziwne nazwisko.

- Tak. B-barwna postać. Amputowano mu prawą dłoń, a kikut zaślepiono płytką, do której, zależnie od potrzeb, może wkręcić łyżkę, hak czy nóż albo łańcuch z żelazną kulką na końcu. Opowiadają, że to straszna broń, zabija na miejscu. „Pędy”, wasza wysokość, w ogóle nie boją się krwi, nie uznają złodziejskich praw, a Król nie jest dla nich żadnym wodzem. Przypuszczam, że Penderecki był w kontakcie z którymś z nich. Śledziłem Bliznę i jego ludzi od samej Warszawy, ale bardzo ostrożnie, żeby ich nie wystraszyć. Dwukrotnie przychodził na Chitrowkę do knajpy „Zierientuj”, znanej z tego, że nie płaci haraczu Królowi. Wciąż miałem nadzieję, że Blizna naprowadzi mnie na ślad doktora, ale na próżno. W ciągu dziesięciu dni, które warszawiacy spędzili w Moskwie, Penderecki codziennie chodził na pocztę do okienka poste restante, często kręcił się wokół pałacu Aleksandrowskiego i parku Nieskucznego. Przynajmniej czterokrotnie przechodził przez ogrodzenie i penetrował park wokół Ermitażu. Jak teraz rozumiem, szukał dogodnego miejsca na zasadzkę. Wczoraj od południa on i jego bandyci wystawali przy wyjeździe z parku na Wielką Kałuską i obok czekała kareta. O siódmej wyjechał z bramy zaprzęg z herbem wielkoksiążęcym i warszawiacy podążyli za nim. Domyśliłem się, że zbliża się rozwiązanie. My - ja i mój pomocnik - w dwóch fiakrach jechaliśmy ich tropem. Potem z wielkoksiążęcej kolasy wysiadły dwie damy, chłopczyk i mężczyzna w zielonej kamizeli. - Fandorin spojrzał w moją stronę. - Penderecki zdążył przylepić fałszywą brodę, tak że nawet nie poznałem go od razu, kiedy za nimi poszedł. Kareta z pozostałymi bandytami jechała po cichu z tyłu. Wtedy ja z pomocnikiem weszliśmy do parku z drugiej strony i ruszyliśmy na spotkanie spacerującym. Ciągle wypatrywałem, czy nie pojawi się Lind... - Erast Piotrowicz westchnął ze skruchą. - Jak mogłem się tak p-przeliczyć! Do głowy mi nie przyszło, że jest nie jedna karoca, tylko dwie. To oczywiste. Lind przygotował dwie karety, ponieważ planował porwać i chłopaczka, i dziewczynę, a potem przewieźć ich w różne miejsca. Dlatego Blizna złapał tylko wielką księżnę. Dla wielkiego księcia przeznaczono drugą karetę. Z pewnością Lind tam był, co mnie szczególnie doprowadza do wściekłości. Guwernantka niechcący ułatwiła porywaczom robotę, odnosząc dziecko właśnie tam, gdzie s-skrywała się w zasadzce druga grupa. Plan zrealizowali tylko w połowie, ale to niczego nie zmienia. Lind i tak trzyma Rosję za gardło...

Przy tych słowach najjaśniejszy pan rozejrzał się z miną wyrażającą paniczny strach. Zrobiłem malutki kroczek w przód, próbując odgadnąć życzenie imperatora, ale nie starczyło mi wyobraźni.

- Wujku Dżordżi, gdzie tu macie ikonę? - spytał władca.

Gieorgij Aleksandrowicz, zdziwiony, spojrzał na krewniaka i wzruszył ramionami.

- Ach, Niki, na rany Chrystusa! - nasępił się Kirył Aleksandrowicz. - Tylko bez „pomazańca bożego”! A właściwie to ciebie jeszcze nie namaścili. A jeśli nie dojdzie do koronacji, to i nie namaszczą.

Najjaśniejszy pan odpowiedział na to z pełnym przekonania wyrazem twarzy.

- Nie widzę niczego, co nam tu może pomóc, oprócz modlitwy. Wszystko w rękach Wszechmogącego. Jeśli On zdecydował się poddać mnie, słabego i grzesznego, takiej próbie, to znaczy, że jest w tym jakiś wielki zamysł. Trzeba się podporządkować Jego woli, a On nas zbawi.

Przypomniałem sobie, że widziałem w gabinecie jego wysokości jakiś zakopcony obrazek z pociemniałą od starości wieczną lampką. Bezgłośnie wyszedłem na minutkę i przyniosłem cesarzowi ikonę - tylko przetarłem ją wpierw serwetką.

Dopóki monarcha z żarliwą wiarą i nawet ze łzami w oczach wymawiał słowa modlitwy, wielcy książęta czekali cierpliwie, tylko Symeon Aleksandrowicz, ziewając, polerował i tak nieskazitelne paznokcie.

- Możemy kontynuować, Niki? - spytał beznamiętnie Kirył Aleksandrowicz, kiedy najjaśniejszy pan przeżegnał się po raz ostatni i zwrócił mi ikonę. - A zatem podsumujemy smutne wnioski. Mika został porwany przez okrutnego i przebiegłego złoczyńcę, który grozi nam nie tylko zabójstwem chłopczyka, ale i niedopuszczeniem do koronacji. Co oprócz wezwania na pomoc Najwyższego jeszcze możemy zrobić?

Karnowicz powstał i wyszemrał ze swojego kąta:

- Odnaleźć jego wysokość i uwolnić.

- Świetny pomysł - zwrócił się do niego Kirył Aleksandrowicz ze złośliwym ukłonem. - Szukajcie, pułkowniku. Pan Lind dał nam termin do południa. Ma pan jeszcze półtorej godziny.

Naczelnik policji dworu znowu przysiadł na krześle.

Teraz po raz pierwszy odezwał się Paweł Gieorgijewicz. Ze skrzywioną, jeszcze nieobeschłą od łez twarzą powiedział drżącym głosem:

- Może jednak oddać? Przecież Mika jest żywym człowiekiem, a „Orłow” w końcu to tylko kamień...

Wieczni nieprzyjaciele, Kirył i Symeon Aleksandrowiczowie, wykrzyknęli razem:

- Nie!

- W żadnym razie!

Najjaśniejszy pan spojrzał na kuzyna z cierpieniem i delikatnie rzekł:

- W dodatku, Pauli, pan Fandorin dostatecznie przekonująco nam wyjaśnił, że oddanie diamentu i tak nie uratuje naszego Miki...

Paweł Gieorgijewicz chlipnął i nieładnie, rękawem, wytarł policzek.

- Wyjdź, Pauli - rzekł surowo ojciec. - Poczekaj u siebie w pokoju. Wstyd mi za ciebie.

Paweł Gieorgijewicz podniósł się gwałtownie i wybiegł za drzwi. Ja sam z trudem zachowywałem obojętny wyraz twarzy, chociaż na mnie nikt i tak nie zamierzał patrzeć.

Biedny Paweł Gieorgijewicz, niełatwo mu nieść brzemię odpowiedzialności cesarskiego rodu. W wychowaniu wielkich książąt główny nacisk kładzie się na wypracowanie samokontroli, umiejętności panowania nad sobą w każdych okolicznościach. Od wczesnego dzieciństwa przyzwyczaja się ich wysokości do uczestniczenia w długich i męczących wykwintnych obiadach, przy czym celowo wyznacza się im miejsca obok najbardziej nierozgarniętych i okropnych gości. Mają uważnie słuchać, o czym mówią dorośli, nie mogą okazać, że ich towarzystwo jest nudne albo nieprzyjemne, muszą śmiać się z żartów, a im są głupsze, tym bardziej przekonujący powinien być śmiech. Ile ich kosztuje wysiadywanie na uroczystościach wielkanocnych z udziałem oficerów i niższych szarż podległych pułków! Innym razem trzeba w ciągu dwóch godzin wycałować się z ponad tysiącem osób! I nie daj Boże ujawnić zmęczenie czy wstręt. Ale Paweł Gieorgijewicz zawsze był żywym i bezpośrednim chłopcem, kiepsko wypełniał ćwiczenia z opanowania, a i teraz, choć jego wysokość stał się już pełnoletni, powinien jeszcze wiele się nauczyć.

Kiedy już za wielkim księciem trzasnęły drzwi, zapadła długa, posępna cisza. Wszyscy zadrżeli, gdy zegar wybił za kwadrans jedenastą.

- Jednak jeśli nie oddamy „Orłowa” - otrząsnął się najjaśniejszy pan - ten Lind zabije Mikę i jutro podrzuci ciało na plac Czerwony albo pod cerkiew Chrystusa Zbawiciela. Pohańbi rosyjskiego cara przed całym cywilizowanym światem, wystawi pod pręgierz światowej opinii!

- A razem z tobą cały dom Romanowów - zauważył Symeon Aleksandrowicz.

- I całą Rosję - dorzucił ponuro Kirył Aleksandrowicz.

- Bóg świadkiem - westchnął gorzko najjaśniejszy pan - nigdy nie chciałem korony, ale widać taki jest mój krzyż. Nie bez powodu przyszedłem na świat w dniu Hioba Męczennika. Boże, wskaż, podpowiedz, co czynić.

Zamiast Boga odpowiedział Fandorin, wyraźnie wymawiając jedno jedyne słowo:

- W-wynająć.

- Co? - Najjaśniejszy pan ze zdziwieniem podniósł brwi.

Mnie też wydało się, że nie dosłyszałem.

- Trzeba wynająć „Orłowa” od Linda na okres koronacji.

Symeon Aleksandrowicz pokiwał głową.

- On bredzi!

Najstarszy z wielkich książąt zmrużył oczy, próbując skoncentrować się, wniknąć w sens dziwnej propozycji. W końcu zapytał:

- Jak to „wynająć”?

Fandorin z zimną krwią wyjaśnił:

- Trzeba powiadomić Linda, że jego warunki zostały przyjęte, jednak do koronacji ze zrozumiałych powodów wypełnione być nie mogą. Dlatego za każdy dzień opóźnienia doktor będzie otrzymywał określoną sumę, znaczną sumę - jakbyśmy wynajęli u niego „Orłowa”. Przecież do ceremonii pozostał jeszcze tydzień.

- A co to nam da? - Gieorgij Aleksandrowicz złapał się za piękny wąs.

- Jak to co, Dżordżi? Czas! - wykrzyknął Kirył Aleksandrowicz. - Cały tydzień!

- I możliwość uratowania dziecka - dorzucił Fandorin. - Nasze warunki będą następujące: spłaty uiszczamy codziennie i za każdym razem musimy mieć niewątpliwy dowód na to, że chłopczyk jest wśród żywych. To s-siedem dodatkowych dni życia dla jego wysokości. I siedem szans znalezienia tropu, który doprowadzi nas do doktora. Jakkolwiek byłby chytry ten Lind, może popełnić błąd. A ja będę czuwał.

Gieorgij Aleksandrowicz podskoczył i wyprostował się, a wzrostu był słusznego.

- Tak, teraz widzę, że to doskonały pomysł!

Pomysł rzeczywiście wydawał się świetny - nawet Symeon Aleksandrowicz nie znalazł powodu do protestu.

- A na pośrednika wyznaczę najbardziej roztropnego z moich agentów - zaproponował Karnowicz.

- Mam u siebie w ochranie prawdziwe lwy! - wykrzyknął natychmiast moskiewski generał-gubernator. - I doskonale znają miasto, nie to co wasze szczurzyska z Carskiego Sioła.

- P-przypuszczam, że będzie lepiej, jeśli w roli pośrednika wystąpię ja sam - rzekł cicho Erast Piotrowicz. - Rozumie się, jakoś przebrany. Znam dobrze i Moskwę, i podstępy Linda.

Kirył Aleksandrowicz zakończył spór, twardo oznajmiając:

- O tym zdecydujemy potem. Najważniejsze, że mamy jakiś plan działania. Niki, ty także się na to zgadzasz?

Pytanie zadano wyłącznie ze względów formalnych, albowiem nie było przypadku, żeby najjaśniejszy pan sprzeciwił się czemukolwiek, co zaakceptował starszy z jego wujów.

- Tak, tak, wujku Kirze, całkowicie.

- Doskonale. Pułkowniku, proszę usiąść i napisać zaszyfrowaną odpowiedź... - Jego wysokość założył ręce za plecy, przeszedł się po bawialni. - „Zgoda. Konieczne odroczenie na siedem dni. Za każdy dzień gotowi jesteśmy zapłacić po sto... nie, po dwieście tysięcy rubli. Przekazujemy w ratach, codziennie, w dowolnym miejscu i czasie, ale pod nieodwołalnym warunkiem zobaczenia krewniaka”. No, jak? - spytał, przy czym, co dziwne, nie swoich cesarskich krewnych, lecz Fandorina.

- Nieźle - odpowiedział ten impertynencko. - Ale ja bym d-dorzucił: „Inaczej do interesu nie dojdzie”. Lind musi zrozumieć, że uznajemy jego karty za mocne i nie uchylamy się od wysokiej zapłaty, ale nie pozwolimy wieść się na postronku.


* * *

Wysocy goście nie rozjechali się zaraz po podjęciu tej trudnej decyzji, albowiem Fandorin wyraził silne przekonanie, że odpowiedź od Linda przyjdzie możliwie najszybciej: może takimi samymi sygnałami świetlnymi, może telegraficznie (w pałacu Aleksandrowskim był odpowiedni aparat), może telefonicznie albo w jakikolwiek inny, zupełnie nieprzewidywalny sposób. Kiedyś, w podobnych okolicznościach, wiadomość od doktora wleciała przez okno razem ze strzałą, wypuszczoną z dużej odległości.

Pomyśleć tylko - samodzierżawca Wszechrosji we własnej osobie, generał-admirał marynarki, dowódca gwardii i moskiewski generał-gubernator cierpliwie czekali, kiedy zechce im odpowiedzieć jakiś tam typ spod ciemnej gwiazdy! Jestem pewny, że do niczego podobnego nie doszło w całej rosyjskiej historii od czasu negocjacji w Tylży z Korsykaninem, ale Bonaparte, cokolwiek by o nim mówić, był chociaż cesarzem.

Żeby nie tracić na darmo czasu, wielcy książęta rozpoczęli instruktaż najwyższego krewniaka w kwestii przyjmowania cudzoziemskich posłów i osób krwi królewskiej, przybywających na uroczystości. Właśnie w takich spotkaniach kryją się najważniejsze cele i polityczna rola samej koronacji, albowiem pod pozorem oficjalnych audiencji nierzadko rozwiązuje się najsubtelniejsze kwestie i problemy stosunków międzypaństwowych, składa się najbardziej odpowiedzialne dyplomatyczne demarches, konstruuje nowe alianse.

Bez wątpienia jego wysokość był jeszcze zbyt niedoświadczony w podobnych subtelnościach i potrzebował wskazówek. Nie mówiąc już o tym, że nieboszczyk najjaśniejszy pan, mający niezbyt wysokie mniemanie o intelektualnych zdolnościach cesarzewicza, nie uważał za konieczne wprowadzać go w sekrety wyższej dyplomacji. Dla przykładu: nowy imperator dopiero po wstąpieniu na tron, a i to nie od razu, dowiedział się, że rosyjska polityka zagraniczna potajemnie zmieniła kierunek na całkowicie przeciwny: chociaż wedle wszelkich oznak można sądzić, że pozostajemy przyjaciółmi jego wysokości kajzera, Rosja zawarła niejawny obronny sojusz z największym wrogiem Germanów - Francją. I nie była to jedyna siurpryza, jaka oczekiwała młodego władcę.

Instruktaż miał wyjątkowo drażliwy charakter, toteż upewniwszy się, że na stole znajduje się wszystko, co nieodzowne, uznałem za swój obowiązek się oddalić. Cała sytuacja zresztą była drażliwa, i to nie tyle z powodu tajności samych informacji, ile ze względu na rodzinny charakter, jakiego nabrała rozmowa. Problem w tym, że najjaśniejszy pan niezbyt bystro pojmował to, co mu mówiono, i cesarscy wujowie zaczynali tracić cierpliwość, od czasu do czasu nawet używając pod adresem krewniaka wyrażeń, które są zapewne dopuszczalne pomiędzy bliskimi krewnymi, ale nie w obecności służby.

No cóż, ja miałem własnych gości, choć mniej znamienitych, ale na pewno bardziej wyszukanie dobierających słowa. Ulokowałem pana Fandorina, pułkownika Karnowicza i księcia Glińskiego w wielkiej bawialni, gdzie mój pomocnik Somow podał im kawę i papierosy, i skierowałem się do pokoju lokajskiego, maleńkiego i wygodnego pomieszczenia na parterze, usytuowanego obok kuchni. Tam pili herbatę sługa generała-gubernatora Foma Anikiejewicz, służący najstarszego z wielkich książąt Luka Jemieljanowicz, kamerdyner najjaśniejszego pana Dormidont Sielezniow i Japończyk Fandorina, Masa. Poprosiłem mademoiselle Declique, by od czasu do czasu zajrzała do moich gości, żeby nie czuli się opuszczeni - i jeszcze po to, żeby zająć czymkolwiek biedną kobietę, przytłoczoną nieszczęściami, które na nią spadły. Wiem doskonale z własnego doświadczenia, że w chwilach ciężkich cierpień duszy nie ma lepszego medykamentu niż wypełnianie obowiązków towarzyskich. To pomaga wziąć się w garść.

Wchodząc do lokajówki, znalazłem tam, oprócz bladej, ale na oko zupełnie spokojnej guwernantki, jeszcze i mister Freyby’ego, siedzącego nieco z dala od reszty towarzystwa, z nieodłączną książką w rękach. Dziwić się zresztą nie było czemu. Na dworze lał deszcz, angielscy dżentelmeni udali się na swoją wymuszoną przechadzkę, a mister Freyby najpewniej znudził się siedzeniem w swoim pokoju. Każdy służący wie, że lokajówka to coś w rodzaju bawialni albo - wyrażając się w stylu brytyjskim - klubu dla starszej służby.

W pierwszej chwili obecność Anglika trochę mnie zdetonowała, ponieważ miałem zamiar zwołać z moimi gośćmi własną tajną naradę. Ale od razu sobie przypomniałem, że mister Freyby nie rozumie po rosyjsku ani jednego słowa. Niech więc sobie siedzi i czyta.

Obsługiwał nas nowy lokaj Lipps, o którego doświadczeniu i wyszkoleniu miałem już okazję się przekonać. On sam doskonale rozumiał, jaki ważny egzamin teraz zdaje, i wykonywał wszystko nieskazitelnie - przyglądałem się mu z całą podejrzliwością, ale nie dostrzegłem żadnych niedociągnięć. Poleciłem Lippsowi oczekiwać za drzwiami, ponieważ nie powinien słyszeć naszej rozmowy, i kiedy trzeba było coś przynieść albo sprzątnąć ze stołu, korzystałem z dzwoneczka. Fin szybko, ale bez pośpiechu - to jest właśnie tak, jak należy - wypełniał to, czego odeń żądano, i znowu znikał za drzwiami.

Bardziej wymagających i obytych znawców sztuki usługiwania niż moi goście z pewnością nie udało by się znaleźć na całym wielkim świecie. Szczególnie dotyczyło to zacnego Fomy Anikiejewicza.

Muszę wyjaśnić, że my, słudzy, mamy własną hierarchię, zupełnie niezwiązaną ze statusem naszych panów, lecz zależną wyłącznie od doświadczenia i zalet osobistych. I wedle tej hierarchii przewodził wśród nas, bez najmniejszych wątpliwości, Foma Anikiejewicz, sługa jego wysokości Symeona Aleksandrowicza, najmłodszego z wujów cesarza. Luka Jemieljanowicz zajmował mniej więcej ten sam szczebel co ja, a Dormidont, kamerdyner cesarza, przy całym blasku piastowanego przezeń stanowiska, zaliczał się w naszym kręgu jeszcze do podmistrzów. Sam znał swoje miejsce, siedział skromnie, nie opierając się o krzesło, starał się mniej mówić, a raczej słuchać. Ogólna ocena była następująca: zdolny, spostrzegawczy, umie się uczyć i daleko zajdzie. Pochodzi z dobrej dworskiej rodziny, widać to zresztą od razu po jego imieniu - Dormidont Kuźmicz. Wszyscy słudzy dworu otrzymują na chrzcinach najprostsze, stare imiona, żeby na świecie panował właściwy porządek i każda ludzka istota miała imię zgodne ze swym przeznaczeniem. Co to za lokaj czy kelner, który nazywa się - na przykład - Wsiewołod Apołłonowicz albo Jewgienij Wiktorowicz? Tylko śmiech i gmatwanina!

Przez półtora roku nowego panowania Dormidont znacznie poprawił swoją ocenę w oczach dworskich znawców. Ile wart był chociażby ten przypadek w Liwadii, zaraz po agonii poprzedniego cara, kiedy nowy monarcha, kompletnie roztrzęsiony, o mało nie wyszedł do składających kondolencje w pagonach i bez czarnej kokardy! Sielezniow ujął go za łokieć, gdy drzwi już się otwarły, i w ciągu pięciu sekund zamienił pagony na epolety, a w dodatku zdążył przyczepić do akselbantu żałobną krepę. A to byłaby konfuzja!

No, rzecz jasna, do takich ortów jak Foma Anikiejewicz albo nieboszczyk Prokop Swiridowicz jeszcze mu daleko. Fomie Anikiejewiczowi przypadł ciężki krzyż - służyć takiej osobie jak Symeon Aleksandrowicz. Krótko mówiąc, nie do pozazdroszczenia. Ile razy Foma Anikiejewicz ustrzegł jego wysokość od wstydu i sromoty! Jeżeli władza generała-gubernatora Moskwy zachowała jeszcze jakikolwiek autorytet, to tylko dzięki wielkiej księżnej Elżbiecie Fiodorownie i kamerdynerowi.

A o Prokopie Swiridowiczu, który służył jako kamerdyner Aleksandra Wyzwoliciela, krążą wśród nas legendy.

Pewnego razu podczas kampanii bałkańskiej, w samym środku trzeciej bitwy o Plewnę, zbłąkany turecki granat upadł tuż przed cesarzem, który akurat zechciał jeść podwieczorek. Prokop Swiridowicz, jak należy, był obok, trzymając tacę. Na tacy stała filiżanka bulionu, leżały bułeczka i serwetka.

A tu niespodziewanie pojawia się ognista kula! Granat wpadł w porośniętą trawą jamkę - syczy tam, podskakuje, pluje dymem, zaraz wybuchnie. Cała stojąca wokół świta zamarła, tylko jeden kamerdyner nie stracił głowy: nie gubiąc tacy, zrobił dwa maleńkie kroki w stronę jamki i wylał bulion na granat! Lont zgasł. Ale najciekawsze było to, że najjaśniejszy pan, zajęty przekąską, w ogóle tego epizodu nie zauważył i tylko się zdziwił, że w serwowanej filiżance jest tak mało bulionu. Komissarow, który uchylił wymierzony w cara pistolet zamachowca Karakozowa, otrzymał szlachectwo, a Prokop Swiridowicz - jak to się mówi - dostał figę z makiem, ponieważ żaden ze świadków, generałów i fligeladiutantów, nic carowi nie opowiedział. Wstydzili się, że kamerdyner okazał się bardziej śmiały i zdecydowany od nich, a sam Prokop Swiridowicz nie był z tych, co się swoimi zasługami chwalą.

Ale jeszcze większą odwagą ten znakomity służący wykazał się na innym froncie - intymnym. Można powiedzieć: ocalił pokój i harmonię carskiej rodziny. Kiedyś, w imieniny cesarzowej, najjaśniejszy pan popełnił nietakt - wyjmując z kieszeni podarek, pierścień z wielkim szafirem w formie serduszka i inicjałami najjaśniejszej pani, upuścił na podłogę drugi, identyczny, tyle że z inicjałami księżnej Twerskiej.

- Co to, Sandy? - spytała cesarzowa. Miała krótki wzrok i aby przyjrzeć się, co to za kółeczko turla się po dywanie, wyciągnęła z torebki lorgnon.

Najjaśniejszy Pan zamarł i nie znalazł odpowiedzi. A Prokop Swiridowicz szybko się schylił, podniósł pierścionek i natychmiast połknął. Następnie z szacunkiem wyjaśnił:

- To ja jestem winny, wasza cesarska wysokość, wypadło mi lekarstwo. Na nieżyt żołądka. Mam z nim ostatnio spore problemy.

Taki to był człowiek - później sam Pirogow usuwał mu z żołądka pierścień.

Właśnie przykład Prokopa Swiridowicza natchnął mnie, kiedy zeszłego roku, mam śmiałość tak uznać, zręcznie wyratowałem Gieorgija Aleksandrowicza z podobnej katastrofy, która przybrała postać listu od baleriny Snieżniewskiej. Dzięki Bogu, papier nie szafir. Obeszło się bez interwencji chirurga.


Kiedy dołączyłem do szlachetnego grona, rozmawiano o nadchodzących uroczystościach. Dormidont, wyraźnie się denerwując, co zresztą jest w pełni zrozumiałe - nieczęsto mu się zdarzało przemawiać w takim kręgu - opowiadał ciekawostki o najjaśniejszym panu. Foma Anikiejewicz i Luka Jemieljanowicz z przychylnością słuchali. Japończyk, nadymając policzki i wytrzeszczając kose oczka, pił herbatę ze spodeczka. Mademoiselle kiwała głową, ale po oczach można było poznać, że myślami jest daleko stąd (wydaje mi się, że już wspominałem, że przy całym swoim opanowaniu nie w pełni potrafi kontrolować mimikę). Mister Freyby pykał sobie z fajeczki i kartkował książkę.

- ...hartują charakter - mówił Dormidont, kiedy wszedłem do lokajówki. Zobaczywszy mnie, z szacunkiem uniósł się z krzesła, po czym kontynuował: - Sami są bardzo przesądni, ale chcą za wszelką cenę pokonać fatum. Datę przyjazdu do Moskwy specjalnie wyznaczyli na nieszczęśliwy dzień, dzień Hioba Męczennika, a przeprowadzkę z miasta na Kreml - na trzynastego, chociaż można by i wcześniej. Moim zdaniem niepotrzebnie tak kuszą los. Oto i macie wczorajszego Hioba; sami widzicie, czym się zakończył. - I spojrzał grzecznie w moją stronę, widać, przypuszczając, że dalsza, szczegółowa opowieść o tym nieszczęsnym wydarzeniu, które przytrafiło się Zielonemu Domowi, byłaby nie na miejscu.

- A co wy na ten temat powiecie, Luko Jemieljanowiczu? - spytał Foma Anikiejewicz.

Sługa Kiryła Aleksandrowicza, człowiek stateczny i rozważny, chwilkę pomyślał i rzekł:

- No cóż, hartowanie siły woli i charakteru to dla monarchy sprawa niebłaha. Najjaśniejszemu panu nie zaszkodziłoby mieć charakter bardziej stanowczy.

- Takie jest wasze zdanie? - Foma Anikiejewicz pokiwał głową. - A ja sądzę, że źle to wygląda. Rządzić, tak jak i żyć, lepiej lekko i radośnie, los takich kocha. A kto sam sobie naprasza nieszczęścia, u tego zjawi się ono gromadnie. Nasze państwo i tak niezbyt jest wesołe, a jeśli jeszcze najjaśniejszy pan zacznie krakać... Przecież wiadomo, że charakter ma melancholijny. Kiedy zaś z czasem sam zacznie rządzić, to i ministrów wybierze sobie takich samych - ponurych pechowców. Wiadomo - jaki pan, taki kram.

Poraziło mnie nie to, że Foma Anikiejewicz tak swobodnie ocenia cesarza (to w naszym kręgu dopuszczalne i korzystne dla sprawy), ale to, że wcale nie boi się obcego człowieka - Japończyka. Widocznie podczas mojej nieobecności sługa Fandorina czymś sobie zasłużył na szczególne zaufanie Fomy Anikiejewicza. To człowiek przenikliwy, ludzi widzi na wskroś i doskonale wie, przy kim o czym można mówić, a o czym i z kim - nie wolno.

Z gładkiej, beznamiętnej twarzy Azjaty nie dało się wyczytać, czy rozumie on, o czym się rozmawia, czy też tylko opija się herbatą.

- A co wy o tym sądzicie, Afanasiju Stiepanowiczu? - Foma Anikiejewicz obrócił się do mnie i po jego wyczekującym wzroku poznałem, że zadał mi to pytanie, co innego mając na myśli: czy uważam za stosowne rozważać główny problem, czy też będę wolał się ograniczyć do rozmowy na tematy ogólne.

- Pożyjemy, zobaczymy - odpowiedziałem, siadając i dzwoniąc na Lippsa, aby i mnie nalał herbaty. - Zdarzało się już w historii, że następcy o wyjątkowo słabej woli po jakimś czasie potrafili się zaprezentować wyjątkowo godnie. Weźmy dla przykładu choćby Aleksandra Błogosławionego albo tego, no, Franciszka Józefa.

Mówiłem jedno, a myślałem o czymś innym: czy mam prawo mówić o podjętej na górze decyzji?

Japończyk, tak czy inaczej, dowie się o niej od swojego pana. Mademoiselle także nie należy trzymać w niewiedzy - to byłoby zbyt okrutne. Foma Anikiejewicz i Luka Jemieljanowicz mogą podsunąć cenną radę. Jedyny problem stwarzała obecność mister Freyby’ego.

Czując moje spojrzenie, Brytyjczyk oderwał wzrok od książki i wyburczał coś niezrozumiałego - fajka zachwiała się w górę i w dół.

- Wszystko wiem - przetłumaczyła mademoiselle na rosyjski, wymawiając „wsistko”. - Milord opowiedział.

Butler znowu zagłębił się w książkę, dając mi do zrozumienia, że można nie zwracać na niego uwagi.

No cóż, widać w Anglii panowie nie mają sekretów przed sługami. Tym lepiej.

Krótko opowiedziałem swoim towarzyszom o liście, złowieszczym doktorze i decyzji podjętej na tajnej naradzie. Słuchali mnie w milczeniu, tylko kiedy wspomniałem, że doktor Lind nie oddaje jeńców żywych, mademoiselle nie wytrzymała, jęknęła i ścisnęła nad stołem krzepkie piąstki. Żeby pomóc jej się opanować, zmieniłem odrobinę temat, opowiadając o nadzwyczajnym spokoju, jaki okazał Gieorgij Aleksandrowicz. Ale reakcja mademoiselle (jak to zresztą często bywało) zadziwiła mnie.

- Geohgij Aleksandhowicz ma sześciu synów z jej wysokością i jeszcze dwóch z tą malutką balehiną. Jeśliby doktoh Lind pohwał jedyną cóhkę jego wysokości... o, wtedy zachowywałby się zupełnie inaczej.

Przyznaję, że byłem wstrząśnięty - zarówno samą jej opinią (możliwe, że niepozbawioną podstaw, ponieważ ulubienicą Gieorgija Aleksandrowicza rzeczywiście była Ksenia Gieorgijewna), jak i nietaktowną wzmianką o pani Snieżniewskiej.

Foma Anikiejewicz zmienił wątek i tym samym zatuszował ową niestosowność:

- Czy my, sługi, możemy cokolwiek zrobić?

Oto co znaczy prawdziwy sługa - w kilku skąpych słowach odrzucił plewy i wyłuskał ziarno problemu. Tak czy siak, my wszyscy przy nim jesteśmy tylko karzełkami.

- Wybaczcie, Afanasiju Stiepanowiczu, że to powiedziałem - z właściwą sobie grzecznością kontynuował Foma Anikiejewicz - jednak sprawa dotyczy nie tylko życia Michała Gieorgijewicza, ale i materii jeszcze bardziej ważkiej - losu monarchii i samej rosyjskiej państwowości. Przy wszystkich naszych wewnętrznych wstrząsach, problemach i omyłkach, przy jawnej słabości i braku doświadczenia cesarza - jeszcze taki cios, i to na oczach społeczeństwa i całego świata! Teraz można się spodziewać najgorszych konsekwencji. My, sługi domu Romanowów, nie możemy do tego dopuścić.

Japończyk upuścił spodek na stół i tak szybko pochylił czoło ku obrusowi, że aż wystraszyłem się, czy to nie apopleksja. Ale nie, okazało się, że to taki ukłon. Skłaniając głowę do samego blatu, Azjata z uczuciem zwrócił się do Fomy Anikiejewicza:

- Oto srowa plawdziwego samulaja. Foma-sensei, pan jest szlachetny mąż.

Samuraj to taki japoński rycerz, czytałem kiedyś. Co oznaczało słowo sensei, nie wiedziałem. Należy przypuścić, że jakiś uniżony wschodni zwrot typu cher maitre.

Foma Anikiejewicz odpowiedział grzecznym ukłonem i Japończyk się wyprostował.

- Czeba pamagać mojemu banu - ogłosił swoim dziwacznym, ale w pełni zrozumiałym rosyjskim. - Mój ban sam jeden może ulatować marenkiego odzi i cześć impelii.

- Wiele słyszałem o Eraście Piotrowiczu, panie Masa - rzekł Foma Anikiejewicz. - Zdaje się, że za czasów gubernatorowania księcia Dołgorukiego dokonał tu, w Moskwie, wielu heroicznych uczynków.

Nie przypuszczałem, że Foma Anikiejewicz wie coś o Fandorinie, ale wcale się nie zdziwiłem.

Japończyk zaś poważnie odpowiedział:

- Tak, baldzo, baldzo wiele. Ale to nieważne. Ważne, ze mój ban nie będzie żyć, jeśli żywy będzie doktol Rind.

Wypowiedź nie była zbyt jasna, ale jej sens zrozumiałem doskonale.

Mademoiselle, z zupełnie innym akcentem, znacznie przyjemniejszym dla ucha, spytała:

- Ale co on może zhobić, ten wasz pan?

- Wszystko - odciął się Masa. - Ban może żłobić wszystko. Doktol Rind żyć nie będzie.

Foma Anikiejewicz westchnął, co najwidoczniej oznaczało: oby wasze słowa się spełniły.

- Pani, panowie, proponuję następujące postępowanie...

Od razu zapadła cisza i nawet mister Freyby oderwał się od księgi, z ciekawością patrząc sponad okularów na Fomę Anikiejewicza.

- Naszych panów, na nieszczęście, wiele dzieli. To może zaszkodzić sprawie. Umówmy się, że w takim razie chociaż my, służący, ustanowimy jedność. Będziemy uprzedzać się nawzajem i strzec najjaśniejszego pana i ich wysokości przed błędami. Na miarę naszych sił.

Tak rzekł - prosto i mądrze.

Akurat wtedy do pokoju wsunął głowę mój pomocnik Somow i przyłożywszy rękę do piersi, przeprosił:

- Afanasiju Stiepanowiczu, panowie, proszę wybaczyć, ale mademoiselle Declique proszą do jej wysokości.

I w tym samym momencie, skłoniwszy się, zniknął.

- Ach, tak, monsieur Ziukin - zwróciła się do mnie guwernantka. - Biedna Ksenia o niczym nie wie. Co ja jej mogę powiedzieć?

- Nie należałoby mówić jej cesarskiej wysokości o pogróżkach Linda - rzekłem surowo, trochę niezadowolony ze zbytniej familiarności mademoiselle w stosunku do Kseni Gieorgijewny. - Po prostu powiedzcie jej cesarskiej wysokości, że porywacze żądają okupu i że będzie on zapłacony.

Moim zdaniem została w należyty sposób utemperowana.

Już po minucie pożałowałem nieobecności mademoiselle, ponieważ mister Freyby nagle otworzył usta i wyrzekł jakieś krótkie słowo.

- Co pan zechciał powiedzieć? - spytał Foma Anikiejewicz.

- On rzekł „spieg” - przerwał Masa, który, jak się okazało, rozumiał po angielsku.

- W jakim sensie „szpieg”? - nie skojarzyłem.

Brytyjczyk spojrzał z nadzieją na Fomę Anikiejewicza i ten nagle zasępił się, zatroskany.

- Pan Freyby ma całkowitą rację. Tutaj nie mogło się obejść bez szpiega. Porywacze zbyt dobrze wiedzieli o waszych wczorajszych posunięciach. Nie chcę pana denerwować, Afanasiju Stiepanowiczu, ale to bardzo prawdopodobne, że wśród waszych podwładnych jest wtyczka doktora Linda. Czy możecie poręczyć za swoich ludzi?

Poczułem, że blednę.

- Zupełnie nie. Za petersburżan ręczę. Wszyscy oprócz Lippsa - tego, który nam podaje - to sprawdzone stare sługi. Ale mam tu u siebie tymczasową grupę dziewięciu ludzi, a i jeszcze dochodzących. Miejscowych nie znam wcale, nimi zarządza Somow.

- To oznacza, że konieczna jest wyjątkowa ostrożność - stwierdził poważnie Luka Jemieljanowicz.

A Foma Anikiejewicz rzekł do Anglika:

- Dziękuję wam, mister Freyby, za rozsądną uwagę.

Ten wzruszył ramionami, nie rozumiejąc. Przypomniałem sobie, że mam w kieszeni podarowany słownik.

„Dziękować” po angielsku brzmiało „tenk”. „Wam” jeszcze prościej - „ju”.

Tak więc powiedziałem:

- Tenk ju, mister Freyby.

Butler skinął głową i znowu zagłębił się w swojego Trollope’a (sprawdziłem w bibliotece - to taki angielski powieściopisarz).

Jeszcze przez jakiś czas omawialiśmy sposoby, za pomocą których możemy się ze sobą komunikować, a potem narada została przerwana - znowu pojawił się Somow i po wyrazie jego twarzy poznałem, że zdarzyło się coś niezwykłego. Przeprosiwszy, wyszedłem na korytarz.

- Proszę - powiedział Somow nie wiadomo dlaczego szeptem, podając mi jakąś białą kopertę. - Znaleźli. Szwajcar podniósł. Skąd się wzięło, nie mam pojęcia.

Wziąłem kopertę i przeczytałem napisane ołówkiem słowa:

AVEC LES COMPLIMENTS DE DR. LIND*. [Z pozdrowieniami od dr. Linda (fr).]

Jedynie niesłychanym wysiłkiem woli potrafiłem zachować niewzruszony wyraz twarzy.

- Gdzie znaleziono?

- Na ganku, przed samymi drzwiami. Szwajcar wyszedł popatrzeć, czy jeszcze pada, a to leżało.

To znaczy, że mogli podrzucić i z zewnątrz - pomyślałem. Przeszli przez ogrodzenie i podrzucili, to proste. Zrobiło mi się lżej na sercu. Ale tylko troszeczkę.

Otwierać koperty, rzecz jasna, nie próbowałem, chociaż nie była zaklejona - szybko zaniosłem ją na bel etage. Gdyby nie obserwował mnie Somow, to pewnie bym pobiegł.

U drzwi małej bawialni zatrzymałem się na chwilę. Zawsze tak postępuję, i to wcale nie dlatego, aby podsłuchiwać, tylko żeby nie przeszkodzić swoim stukaniem w czymś ważnym albo intymnym.

Z wnętrza dobiegł mnie wściekły głos Kiryła Aleksandrowicza.

- Niki, no nie można być takim bałwanem! Podczas audiencji Li Hun-czana nie wolno nawet wspominać o koncesji! W żadnym wypadku! Wszystko zepsujesz!

Mimowolnie pokiwałem głową, myśląc, że długo tak trwać nie może. Najjaśniejszy pan już nie jest taki zupełnie bezwolny, jak się wydaje ich wysokościom. I jest pamiętliwy.

Głośno zastukałem, przekazałem list i natychmiast wyszedłem na korytarz.

Nie czekałem nawet pięciu minut. Gieorgij Aleksandrowicz wyjrzał i przywołał mnie palcem. Jego wzrok wydał mi się jakiś dziwny. Tak samo patrzył na mnie najjaśniejszy pan i wszyscy pozostali wielcy książęta - jakby widzieli mnie po raz pierwszy albo, powiedzmy, po raz pierwszy zauważyli, że na świecie żyje niejaki Afanasij Stiepanowicz Ziukin. Bardzo mi się to nie spodobało.

- Znasz francuski? - spytał Kirył Aleksandrowicz. - Masz, poczytaj.

Nie bez drżenia zacząłem czytać rozwinięty arkusik.


Warunki przyjęte, ale opłata za każdy dzień opóźnienia - milion. Jutro o trzeciej po południu Wasz pośrednik, sam, w otwartym powozie, powinien jechać po Sadowym Koku od strony placu Kałuskiego w stronę ulicy Żytniej. Pieniądze mają być w walizce, w formie asygnat państwowych o wartości dwudziestu pięciu rubli. Przy najmniejszym sygnale nieuczciwego postępowania z Waszej strony uznam się za zwolnionego z jakichkolwiek obowiązków i zwrócę Wam księcia - tak jak obiecałem, po kawałku.

I ostatnie. Pośrednikiem ma zostać ten sługa, który był w parku: z brodawką na policzku i psimi bakenbardami.

Wasz oddany

doktor Lind


Pierwszym uczuciem, które mną owładnęło, była obraza. Favoris de chien* [Psie bakenbardy (fr.).]? To on tak pisze o moich zadbanych bakenbardach?!

Dopiero potem dotarł do mnie cały straszny sens tego listu.

Загрузка...