15 maja



- ...i w dodatku pomocnik bufetowego stłukł półmisek do dziczyzny z sewrskiego serwisu. Na razie wyznaczyłem dla niego karę w wysokości połowy miesięcznej wypłaty, a reszta - wedle waszej opinii. Teraz o pokojowej jej wysokości, Pietriszczewej. Lokaj Kriuczkow doniósł, że widziano ją w krzakach z kamerdynerem pana Fandorina w niedwuznacznej sytuacji. Nie uczyniłem jeszcze nic w tej sprawie, ponieważ nie wiem, jak u was w takich wypadkach przyjęto postępować.

- Za pierwszym razem - nagana - wyjaśniłem Somowowi, odrywając się od talerza. - Na drugi raz - na zbity pysk. Jeśli brzemienna - odprawa pieniężna. U nas surowo na to patrzą.

Za oknami świtało, a w kuchni płonął ogień. Z wielkim apetytem zjadłem podgrzaną zupę i wziąłem się do kotletów a la Rohan. Od ponad doby nic w ustach nie miałem - to nie żarty!

Kiedy Foma Anikiejewicz wywlókł nas z lochów, rozstałem się z lejtnantem. On poszedł do „Varietes”, żeby się przebrać. Zapraszał i mnie, mówił, że dziewczynki nocują w pokojach przy teatrze, więc nakarmią, napoją, utulą.

Ale ja miałem na głowie poważniejsze sprawy. I wcale do nich nie zaliczałem obowiązków gospodarskich, toteż pomocnika słuchałem ze stosunkowo niewielką uwagą.

- Jak się udała koronacja? - spytałem, zastanawiając się, czy Somow może coś wiedzieć o wczorajszej akcji. W zasadzie nie powinien, ale, jak się wydaje, człek z niego przenikliwy i niegłupi. W każdym razie nie próbował ze mnie wydobyć przyczyn mojej nieobecności. Jak by tu delikatnie zapytać, czy nie przywieźli czasem z Ilińska Michała Gieorgijewicza?

- Wspaniale. Nadzwyczaj. Ale - Somow zniżył głos - wśród naszych mówią, że były złe wróżby, znaki...

Zaniepokoiłem się. Złe wróżby w taki dzień - to nie byle co. Koronacja jest wydarzeniem wyjątkowym, tutaj każdy drobiazg ma swoje znaczenie. Pośród nas, sług dworu, są tacy wróżowie, którzy przebieg ceremonii analizują godzina po godzinie, żeby określić, jak będzie wyglądało panowanie i kiedy należy oczekiwać wstrząsów. Możliwe, że to przesąd, ale zdarzają się znaki, których nie sposób lekceważyć. Na przykład na wieczornym przyjęciu po koronacji Aleksandra Wyzwoliciela ni z tego, ni z owego pękła na stole butelka z szampanem, jakby wybuchła bomba. Wtedy, w 1856 roku, o terrorystach jeszcze nawet nie słyszano, dlatego nikt nie wiedział, jak wyjaśnić taki casus. Dopiero po upływie ćwierci wieku znak stał się zrozumiały. A w czasie minionej koronacji najjaśniejszy pan przedwcześnie włożył koronę na czoło i nasi zaszeptali, że panowanie będzie niedługie. Tak też się stało.

- Najpierw - zaczął opowiadać Somow, obejrzawszy się na drzwi - kiedy wielki cyrulik przymierzał koronę do fryzury najjaśniejszej pani, z nerwów zbyt mocno wetknął szpilkę - tak że cesarzowa aż krzyknęła. Ukłuł do krwi... A potem, już po ruszeniu orszaku, jego wysokości nagle oderwał się łańcuch Orderu Andriejewskiego i ten upadł wprost na ziemię! O szpilce tylko nasi wiedzą, ale wypadek z orderem zauważyło wielu.

Tak, niedobrze - pomyślałem. Ale mogło być znacznie gorzej. Najważniejsze, że doszło do koronacji; mimo wszystko doktor Lind nie przeszkodził temu wielkiemu wydarzeniu.

- A jak Anglicy? - spytałem jakby mimochodem, nie wiedząc, czy w Ermitażu słyszeli o pojedynku.

- Lord Banville wyjechał. Wczoraj w południe. Nawet nie był obecny na koronacji. Zostawił liścik do jego wysokości i ruszył w drogę. Blady i zły. Albo się obraził, albo zachorował. Zostawił szczodre wynagrodzenie dla całego starszego personelu. Wam, Afanasiju Stiepanowiczu, złotą gwineę.

- Wymieńcie na ruble i w moim imieniu rozdajcie po równo Lippsowi i obu woźnicom, oni dobrze pracowali - rzekłem, zdecydowawszy, że nie wezmę napiwku od zabójcy. - A mister Carr?

- Nadal tu jest. Lord zostawił mu swojego sługę. Wyjechał sam.

- A mademoiselle Declique? Nie nudzi się bez swojego wychowanka? - z udawaną obojętnością zbliżałem się do najważniejszego.

W korytarzu rozległy się czyjeś ciche kroki. Odwróciłem się i zobaczyłem Fandorina. Był w domowej węgierskiej kurtce ze sznurem, w siateczce na włosach i w wojłokowych pantoflach. Cały gładziutki, miękko stąpający, z migającymi w półmroku oczyma, jak kot.

- Nocny szwajcar powiedział mi, że wróciliście. A gdzie Endlung? - spytał bez powitania.

Wywnioskowałem z tego, że Paweł Gieorgijewicz opowiedział mu o naszej wyprawie. Bez względu na silną wrogość, którą budził we mnie ten mężczyzna, chciałem jak najszybciej z nim porozmawiać.

- Starczy, Kornieju Sielifanowiczu - rzekłem pomocnikowi i ten, roztropny człowiek, natychmiast się oddalił. - Z panem kamerjunkrem wszystko w porządku - odrzekłem krótko i żeby uprzedzić dalsze nieprzyjemne pytania, dodałem: - Niestety, straciliśmy czas na próżno.

- Nam też nie całkiem gładko poszło - rzekł Fandorin, przysiadając się. - Zniknęliście przecież p-przedwczoraj wieczorem, kiedy Emilia jeszcze nie wróciła. Doskonale poradziła sobie z zadaniem i dokładnie zlokalizowaliśmy kryjówkę Linda. Okazało się, że skrywa chłopczyka w grobowcu księżnej Bachmietowej, to taka kaplica z podziemiem, zbudowana w pobliżu muru monasteru Nowodiewiczego. Księżna popełniła samobójstwo z miłości przeszło sto lat temu, nie pozwolono jej pochować w monasterze, więc niepocieszeni rodzice wznieśli coś w rodzaju mauzoleum. Od tego czasu ród Bachmietowów wygasł, kaplica zmurszała, na drzwiach wisi zardzewiała kłódka. Ale to tylko z zewnątrz tak wygląda. Mademoiselle opowiadała, że kiedy wprowadzali ją z zawiązanymi oczyma do zimnego pomieszczenia, za każdym razem słyszała dźwięk dobrze nasmarowanych drzwi. Nie udało nam się odnaleźć planów architektonicznych budynku, wiadomo tylko, że sam grobowiec mieści się w katakumbach.

Erast Piotrowicz zaczął rysować palcem po stole.

- Wczoraj p-przygotowaliśmy się jeszcze o świcie. To - postawił talerz na chleb - monastyr. To kaplica. - Obok dostawił solnicę. - Dookoła pusto, a tu strumień. - Wylał na ceratę trochę herbaty. - Podsumowując: niepostrzeżenie nie da się podejść. Rozstawiliśmy dookoła ludzi, w szerokim promieniu, zamaskowaliśmy. Do środka nie zdecydowaliśmy się wkroczyć.

- Dlaczego? - spytałem.

- Problem w tym, Ziukin, że wokół monasteru Nowodiewiczego cała ziemia zryta jest podziemnymi przejściami jeszcze z czasów smuty. To Polacy je zajmowali, to Dymitr Samozwaniec, później podkopywali się strzelcy, żeby carównę Zofię uwolnić. Jestem pewny, że Lind, jako osobnik ostrożny i p-przewidujący, nie bez przyczyny wybrał takie właśnie miejsce. Tam musi być zapasowe wyjście, to jego stała taktyka. Dlatego zdecydowałem się działać inaczej. - Zmarszczył brwi, westchnął.

- Wczoraj przekazanie kamienia miało się odbyć o piątej p-po południu, jako że koronacja powinna była zakończyć się o drugiej. Zaraz po ceremonii „Orłowa” wyjęto z berła...

- Otrzymano zgodę na wymianę?! - wykrzyknąłem. - To znaczy, że się pomyliła i jednak zdecydowano się uratować Michała Gieorgijewicza!

- Jaka ona? - od razu chciał wiedzieć Fandorin, jednak poznał po mojej minie, że odpowiedzi nie będzie, i kontynuował: - „Orłowa” powierzono mi pod jednym warunkiem. Dałem gwarancję, że kamień w żadnym wypadku nie zostanie u Linda. W żadnym wypadku - powtórzył z naciskiem.

Skinąłem głową.

- To znaczy, że jeśli trzeba będzie wybierać między życiem jego wysokości a brylantem...

- Dokładnie tak.

- Ale jak można być pewnym, że „Orłow” nie wpadnie w ręce doktora? Czyżby mademoiselle Declique mogła mu przeszkodzić? A oprócz tego, sami mówiliście, podziemne korytarze...

- Postawiłem Lindowi jeden warunek, przedstawiony mu przez Emilię jeszcze przedwczoraj. Ponieważ tym razem idzie nie o przekazanie zwykłych klejnotów, tylko świętej relikwii, b-brylant nie może zostać p-powierzony słabej kobiecie. Guwernantce będzie towarzyszył ochroniarz. Jeden, bez broni, tak że napaści Lind może się nie obawiać...

- Kto był tym ochroniarzem?

- Ja - rzekł Fandorin ze smutkiem. - Nieźle wymyśliłem, prawda?

- No i co?

- Nic z tego nie wyszło. Przebrałem się za starego, zgarbionego kamerlokaja, widać niezbyt starannie. Staliśmy z Emilią ponad godzinę w świątyni. Nikt do nas nie podszedł. A przedwczoraj, kiedy przyszła sama, nie było żadnych problemów. Znowu liścik, zamknięta kareta w jednym z p-pobliskich zaułków, i tak dalej. Wczoraj czekaliśmy prawie do siódmej i wróciliśmy z niczym.

- Czyżby Lind wycofał się z wymiany? - spytałem łamiącym się głosem.

- Nie całkiem. W Ermitażu czekał na nas list, dostarczony już wcześniej przez pocztyliona, ale bez stempla. O, p-przeczytajcie, tym bardziej że ma to bezpośredni związek z waszą osobą.

Zaniepokojony wziąłem arkusik, który delikatnie, prawie niewyczuwalnie pachniał perfumami.

- „Hrabia Essex”?

- Ten sam. Ale czytajcie, czytajcie.

- „Zdecydowałem się ofiarować dynastii Romanowów szczodry podarunek z okazji koronacji” - przeczytałem po francusku pierwsze zdanie, i wszystko rozmazało mi się przed oczami. Czyżby...?

Ale nie, moja radość była przedwczesna. Zamrugałem rzęsami, żeby rozpędzić mgłę sprzed oczu, i przeczytałem list do końca:


Zdecydowałem się ofiarować dynastii Romanowów szczodry podarunek z okazji koronacji. Cena podarku - milion. Przecież dokładnie na taką sumę wyceniono jednodniową ratę za „Orłowa”, którego uprzejmie wynająłem rosyjskiej monarchii. Możecie władać więc kamieniem jeszcze jeden dzień, zupełnie bezpłatnie. W końcu zakłócenie Wam tak uroczystego dnia byłoby z mojej strony czynem wyjątkowo niegrzecznym.

Zakończymy naszą malutką transakcję jutro. Niech guwernantka przybędzie do soboru o siódmej wieczorem. Rozumiem Waszą niechęć powierzenia kobiecie takiego skarbu i nie sprzeciwiam się obecności jednego człowieka - jej eskorty. Ale powinien to być człowiek, którego znam, zatem tylko monsieur Psie Bakenbardy.

Szczerze oddany

doktor Lind


Poczułem mocne bicie serca.

- Ach, więc dlatego chcieliście, bym to zobaczył?

- Tak. - Fandorin badawczo spojrzał mi w oczy. - Pragnę was prosić, Afanasiju Stiepanowiczu, abyście wzięli udział w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu. Nie jesteście agentem policji ani wojskowym, nie macie obowiązku ryzykować życia dla r-racji stanu, jednak okoliczności układają się tak, że bez waszej pomocy...

- Zgadzam się - przerwałem mu. W tej chwili wcale się nie bałem. Myślałem tylko o jednym: będziemy z Emilią razem. Wydaje mi się, że wtedy po raz pierwszy nazwałem ją w myśli po imieniu. Po krótkiej pauzie Erast Piotrowicz wstał.

- Teraz odpoczywajcie, wyglądacie na zmęczonego. O d-dziesiątej przyjdźcie do bawialni. Poinstruuję was i Emilię, co macie robić.


* * *

Późne słońce nagrzało aksamitne zasłony i w zacienionej bawialni mocno pachniało kurzem. Z aksamitem zawsze są kłopoty - taka to tkanina: jeśli wisi latami bez regularnego prania, jak na przykład tutaj, w Ermitażu, to kurz, który się w nią wgryzł, już nie da się wyczyścić. Zanotowałem sobie w myśli, aby zarządzić wymianę wszystkich stor. Jeśli, oczywiście, wrócę z operacji żywy.

A szczęśliwe zakończenie planowanej akcji wydawało się co najmniej wątpliwe. Na ostatniej - czy raczej ostatecznej - naradzie obecni byli tylko ci, którzy bezpośrednio uczestniczyli w samej misji: ja z mademoiselle, pan Fandorin i dwaj pułkownicy, Karnowicz i Łasowski, trzymający się cichutko na uboczu i zwracający się do Erasta Piotrowicza z uniżonym szacunkiem, już nie wiem, prawdziwym czy udawanym.

Na szerokim stole leżał rozłożony plan okolicy monasteru i bulwaru Nowodiewiczego, wyrysowany szczegół po szczególe. Kółeczkami zaznaczono skryte pikiety, otaczające pustkowie ze wszystkich stron: starszy agent (Fandorin podał jego nazwisko - Kuziakin) w dziupli wielkiego dębu na rogu skweru Wsieleńskiego; sześciu „sanitariuszy” w baraku przychodni dziecięcej, której okna wychodzą na strumień; jedenastu „mnichów” na murach monasteru; siedmiu „przewoźników” i „robotników portowych” nad rzeką; jeden przebrany za handlarza u wylotu ulicy Pogodinskiej; trzech „żebraków” przed wrotami monasteru; dwóch „rybaków” nad strumieniem - ci byli najbliżej serca akcji. Łącznie pierwszy łańcuch okrążenia tworzyło trzydziestu jeden agentów.

- Kolejność działań podczas wymiany powinna być taka - wyjaśniał Fandorin, pokazując na pikiety. - Was dwoje podwożą do kapliczki i wprowadzają do środka. Ż-żądacie zdjęcia przepasek. Tam z pewnością mają swojego jubilera. Oddajecie mu „Orłowa” do ekspertyzy, po czym zabieracie go z powrotem. Wtedy mademoiselle Declique schodzi do piwnicy po chłopczyka. Kiedy go wyprowadzi, oddacie kamień. Na tym wasza, Ziukin, misja się kończy.

Nie wierzyłem własnym uszom. Awanturnicze obyczaje pana Fandorina znałem już dostatecznie dobrze, ale nawet po nim nie spodziewałem się takiej nieodpowiedzialności. A najbardziej wstrząsające było to, że naczelnik policji dworu i oberpolicmajster wysłuchali tego bezmyślnego planu z poważnymi minami i nie sprzeciwili się ani jednym słowem!

- Co za bzdura! - krzyknąłem z niezwyczajną dla mnie, ale w pełni uzasadnioną okolicznościami wściekłością. - Będę sam, bez broni, mademoiselle także się nie przejmą. Po prostu odbiorą mi brylant, kiedy się upewnią, że jest prawdziwy. A zwrócić Michała Gieorgijewicza nawet nie spróbują! Po prostu odejdą jakimś podziemnym przejściem, a nas troje zarżną. Wspaniała to będzie operacja! Nie byłoby lepiej poczekać, aż mademoiselle i mnie wprowadzą do środka, i wziąć grobowiec szturmem?

- Nie, nie lepiej - odpowiedział krótko Fandorin.

A Karnowicz wyjaśnił:

- W razie szturmu z pewnością zabiją jego wysokość. A przy okazji i was dwoje.

Zamilkłem, spojrzałem na Emilię. Trzeba przyznać, że zachowywała się znacznie spokojniej niż ja i - co było dla mnie szczególnie bolesne - patrzyła na Fandorina z pełnym zaufaniem.

- Ehast Piethowicz - rzekła cicho - doktoh Lind bahdzo chythy. A jeśli nagle mnie i monsieur Ziukin zawiozą w inne miejsce, zupełnie nowe? Jeśli tak, to wasza embuscade* [Zasadzka (fr.).] będzie puściej.

- Pusta - poprawiłem ze starego nawyku i odwróciłem się do przemądrzałego Fandorina, ponieważ pytanie, jak to się mówi, trafiało w dziesiątkę.

- To rzeczywiście niewykluczone - przyznał. - Na taką możliwość przygotowałem p-pewne środki. A wasze, Ziukin, wątpliwości, że kamień odbiorą, a chłopca nie oddadzą, także są w pełni uzasadnione. Tutaj wszystko będzie zależało od was samych. A teraz przechodzę do najważniejszego.

Mówiąc to, podszedł do drewnianej szkatułki, stojącej na stoliku obok okna, i dwiema rękoma wyciągnął z niej gładką, złocistą kulę wielkości małego krymskiego melona.

- Oto wasza gwarancja - rzekł Erast Piotrowicz, kładąc przede mną kulę.

- Co to jest? - spytałem i schyliłem się nad nią. W zwierciadlanej powierzchni odbijała się moja pociesznie rozciągnięta twarz.

- Bomba, Afanasiju Stiepanowiczu. Ogromnej, niszczącej mocy. Wewnątrz znajduje się malutki g-guziczek. Jeśli się go naciśnie, oswobodzi się zapalnik i potem wystarczy jakikolwiek wstrząs - na przykład uderzenie kuli o kamienną podłogę - by nastąpił wybuch, po którym nie będzie ani was, ani Linda z jego ludźmi, ani nawet całego grobowca. „Orłow” ocaleje, ponieważ jest wieczny, a p-później z pewnością znajdziemy go wśród ruin... I to musicie wyjaśnić doktorowi. Powiedzcie, że przy najmniejszym sygnale nieuczciwej gry rzucicie kulę na podłogę. To jedyny argument, który na Linda może podziałać. Taka nasza malutka niespodzianka.

- Ale bomba nie jest prawdziwa? - domyśliłem się.

- Zapewniam was: n-najprawdziwsza z p-prawdziwych. Ładunek tworzy mieszanina wybuchowa, wynaleziona przez chemików Cesarskiego Laboratorium Sapersko-Artyleryjskiego. Komisja Głównego Zarządu Artylerii nie zaakceptowała mieszaniny z powodu jej nadzwyczajnej niestabilności. Jeśli zaczną was obszukiwać p-przy wsiadaniu do karety, powiecie, że ta kula to futerał na „Orłowa”, i otwierać jej w żadnym razie nie pozwolicie. Oznajmicie, że inaczej wyjazd zostaje odwołany. Zresztą jeśli po was przyjedzie ten sam milczący woźnica, dyskusja jest mało prawdopodobna.

Erast Piotrowicz wziął kulę w ręce, paznokciem uniósł ledwie widoczną pokrywkę.

- „Orłow” rzeczywiście będzie w środku, w górnej części kuli. Wyjmując kamień, żeby przekazać go d-do ekspertyzy, naciśnięcie tutaj i tym samym uruchomicie mechanizm. Broń Boże nie róbcie tego w karecie - bo wtedy wstrząsy mogą spowodować wybuch. A po naciśnięciu guzika powiecie Lindowi albo jego ludziom, co to za zabawka.

Zajrzałem do wnętrza kuli. W okrągłym wgłębieniu, pobłyskując łagodnym niebieskawym światłem, leżała bezcenna relikwia domu Romanowów. Z bliska czarodziejski kamień wydał mi się podobny do jednej z rzeźbionych, kryształowych klamek, zdobiących komodę w garderobie wielkiej księżnej. Prawdę mówiąc, znacznie większe wrażenie wywarł na mnie czerwony metalowy guziczek, prawie niezauważalny na tle purpurowego aksamitu.

Otarłem pot z czoła i popatrzyłem na Emilię. Jeśli operacja będzie mieć niepomyślny przebieg albo jeśli popełnię błąd, zginiemy razem i nasze szczątki się zmieszają. Spokojnie skinęła mi głową, jakby mówiąc: to nic, ja wam wierzę i wszystko z pewnością zakończy się dobrze.

- No a co dalej? - spytałem. - Lind nie zechce wylecieć w powietrze, to jasne, i nie naruszy zasad gry. Odda nam Michała Gieorgijewicza, a sam umknie jakimś tajnym przejściem podziemnym. I „Orłow” na zawsze zostanie stracony.

- Do tego nie może dojść w żadnym wypadku! - po raz pierwszy włączył się do rozmowy Karnowicz. - Pamiętajcie, panie Fandorin, za „Orłowa” zagwarantowaliście własną głową.

Jakby nie słysząc pułkownika, Fandorin uśmiechnął się do mnie.

- Na taką ewentualność, Ziukin, przygotowałem dla doktora jeszcze jedną niespodziankę.

Jednak w tej sytuacji uśmiech był zupełnie nie na miejscu i od razu zniknął. Twarz Fandorina wyrażała teraz skrępowanie, a nawet pewne zawstydzenie.

- Emilio, Afanasiju Stiepanowiczu... Ryzyko, które podejmujecie, jest b-bez wątpienia wielkie. Lind to człowiek o umyśle zdolnym do paradoksalnych skojarzeń, jego postępki i reakcje są nieprzewidywalne. Plan planem, lecz zdarzyć się może wszystko. A przecież wy, Emilio, jesteście damą i w dodatku nie macie nawet rosyjskiego obywatelstwa...

- Niech będzie hyzyko, to nieważne. Trzeba hatować malutki książę - rzekła z wielką godnością mademoiselle. - Ale my, ja i monsieur Ziukin, będziemy bahdziej spokojni, jeśli będziemy wiedzieć, jaką jeszcze surprise* [Niespodziankę (fr.).] wymyśliliście.

Fandorin ostrożnie zamknął złotą pokrywkę i niebieskawa poświata, unosząca się nad stołem, zgasła.

- Lepiej, żebyście o tym nie wiedzieli. To powinno być zaskoczeniem i dla was dwojga. Inaczej operacja może się nie powieść.

Dziwna sprawa - kiedy znaleźliśmy się we dwoje w ciemnej, całkowicie odciętej od świata karecie, przez długi czas nie wymówiliśmy ani słowa. Przysłuchiwałem się równemu oddechowi mademoiselle, a po pewnym czasie, kiedy oczy przywykły do mroku, zacząłem dostrzegać jej niewyraźną sylwetkę. Zachciało mi się usłyszeć jej głos, powiedzieć coś krzepiącego, ale, jak zazwyczaj, nie umiałem znaleźć stosownych słów. Na kolanach leżała metalowa kula i chociaż zapalnik nie był jeszcze odblokowany, trzymałem piekielną maszynę obiema rękoma.

Niepotrzebnie się obawiałem, że posłaniec doktora Linda zainteresuje się ciężkim przedmiotem o kulistym kształcie. Pierwszy etap operacji przeszedł gładko - używając gminnego zwrotu: jak po maśle.

Nie czekaliśmy z mademoiselle w świątyni nawet pięciu minut, kiedy jakiś chłopaczek, z wyglądu zwyczajny żebraczyna, jeden z tych, co to wiecznie kręcą się przed wejściem do cerkwi, podsunął mi liścik - jeszcze musiałem dać łobuzowi piątaka z własnych pieniędzy. Zetknąwszy się ramionami, rozwinęliśmy karteczkę (znowu poczułem lekki aromat „Hrabiego Essexa”) i przeczytaliśmy jedno, króciutkie zdanie: L’eglise de Ilya Prorok*. [* Cerkiew Ilji Proroka (fr.).] Nie wiedziałem, gdzie jest ta cerkiew, ale mademoiselle, która zdążyła doskonale poznać wszystkie pobliskie ulice i zaułki, bez wahania mnie tam zaprowadziła.

Po kilku minutach byliśmy już pod malutką cerkiewką, a przy sąsiednim domu czekała na nas czarna karoca z zasłoniętymi oknami, bardzo podobna do tej, którą widziałem tydzień temu, choć nie mógłbym ręczyć, że to ta sama. Z kozła zeskoczył wysoki człowiek w nasuniętym nisko kapeluszu, tak że widać było tylko gęstą czarną brodę. Nie mówiąc ani słowa, otworzył drzwiczki i pchnął mademoiselle do środka.

Pokazując węzełek, wygłosiłem przygotowane wcześniej słowa:

- To przedmiot wymiany. Nie wolno dotykać.

Nie wiem, czy mnie zrozumiał, ale węzełka nie dotykał. Kucnął i bardzo szybko przeszukał mnie dłońmi, nie pomijając nawet najbardziej wstydliwych miejsc.

- Panie... - nie wytrzymałem, ale rewizja była już zakończona.

Brodacz, milcząc, pchnął mnie w plecy. Wsiadłem do pojazdu i drzwi się zatrzasnęły. Rozległ się zgrzyt zasuwy. Kareta zakołysała się, pojechaliśmy.

Minęło co najmniej pół godziny, zanim między nami nawiązała się rozmowa. Rozpoczęła ją mademoiselle, ponieważ ja zupełnie nie wiedziałem, jak by tu zagaić.

- Dziwne - powiedziała, kiedy karetą zakołysało na zakręcie i dotknęliśmy się ramionami. - Dziwne, że dzisiaj mnie nie oszukał.

- Co? - zdziwiłem się.

- Jak jest - perquisitionner?

- A, obszukał.

- Tak, dziękuję. Dziwne, że mnie nie obszukał. Zazwyczaj obszukiwał. Przecież można schować w pantalony malutki pistolet.

Pozwoliłem sobie nachylić się do jej ucha i szepnąć:

- Mamy lepszą broń. - I poklepałem ręką po bombie.

- Osthożnie! - jęknęła mademoiselle. - Ja się boję!

Mimo wszystko kobieta pozostaje kobietą, nawet taka odważna.

- To nic - uspokoiłem ją. - Dopóki zapalnik nie został włączony, nie ma się czego bać.

- Cały czas rozmyślam nad drugą niespodzianką monsieur Fandorina - powiedziała nagle mademoiselle po francusku. Jej głos zadrżał. - Czy nie polega ona na tym, że bomba wybuchnie tak czy owak, rozrywając nas, jego wysokość i doktora Linda na kawałki, a kamień, jak powiedział monsieur Fandorin, odnajdą potem wśród szczątków? Najważniejsze dla cara - zachować „Orłowa” i uniknąć skandalu. Dla monsieur Fandorina - zemścić się na doktorze Lindzie. A co wy myślicie, Atanas?

Prawdę rzekłszy, jej podejrzenia wydały mi się nawet bardzo prawdopodobne, ale chwilę się zastanowiłem i już wiedziałem, jak je rozwiać.

- W takim razie daliby nam nie prawdziwy kamień, tylko podróbkę. Wtedy nie musieliby nawet grzebać w ruinach.

- A dlaczego sądzicie, że w kuli jest prawdziwy „Orłow”? - spytała nerwowo. - Przecież nie jesteśmy jubilerami. Naciśnięcie guzik, a to od razu wybuchnie! I wtedy poznamy prawdziwą niespodziankę, o której w żadnym wypadku wcześniej nie mogliśmy wiedzieć.

Cały zlodowaciałem - to przypuszczenie było już zbyt prawdopodobne.

- Widać taki nasz los - powiedziałem i przeżegnałem się. - Jeśli zgadliście prawidłowo, to taką decyzję podjęły najwyższe władze, a ja całkowicie się jej podporządkuję. Ale wy nie musicie wchodzić do grobowca. Kiedy nas tam przywiozą, powiem woźnicy, że wasza obecność nie jest konieczna - sam zabiorę Michała Gieorgijewicza.

Mademoiselle mocno ścisnęła mi rękę i powiedziała po francusku:

- Dziękuję wam, Atanas. Wróciliście mi wiarę w szlachetność człowieka. Nie, pójdę z wami. Wstyd mi, że podejrzewałam Erasta o wiarołomność. Dla niego kamień, nawet taki szczególny, nie może być droższy od życia dziecka. Ani od naszego życia - dokończyła cicho.

Druga połowa jej krótkiej, pełnej uczucia przemowy trochę zepsuła wcześniejsze przyjemne wrażenie, mimo to byłem wzruszony. Chciałem w odpowiedzi uścisnąć palce Emilii, ale to wyglądałoby chyba na zbytnią poufałość. Jechaliśmy zatem dalej, a jej ręka dotykała mojej.

W odróżnieniu od mademoiselle nie byłem wcale pewny szlachetności pana Fandorina. Wydawało się całkiem prawdopodobne, że już lada chwila ziemski byt Afanasija Ziukina dobiegnie kresu, i to nie w cichy i niezauważalny sposób, jak należałoby logicznie wnioskować z dotychczasowej spokojnej egzystencji, lecz z nieprzyzwoitym trzaskiem i gruchotem. Towarzystwo Emilii czyniło tę myśl mniej wstrętną. A w tym przejawiała się bezwarunkowo wada charakteru, której nie cierpię u innych i którą zawsze starałem się zdusić w sobie - małoduszne samolubstwo.

Tymczasem w szczelnie zamkniętej karecie coraz trudniej było oddychać. Po twarzy i karku, łaskocząc nieprzyjemnie, spływały mi krople potu, lecz nie mogłem się otrzeć chusteczką - musiałbym wtedy uwolnić choć jedną rękę. Słychać było także przyspieszony oddech mademoiselle.

Nagle przyszła mi do głowy prosta i straszna myśl, od której pot spłynął po mym czole jeszcze obficiej. Spróbowałem cichutko, żeby nie wystraszyć mademoiselle, wsunąć rękę w węzełek i otworzyć pokrywkę kuli. Jednak szczęknięcie i tak dało się słyszeć.

- Co to było? - zadrżała mademoiselle. - Co to za dźwięk?

- Plan Linda jest prostszy i bardziej podstępny, niż wydawało się Fandorinowi - powiedziałem, łapiąc ustami powietrze. - Przypuszczam, że doktor rozkazał wozić nas w tej szczelnie zamkniętej skrzyni, dopóki się nie udusimy, a potem najspokojniej zabierze sobie „Orłowa”. tylko nic mu z tego nie wyjdzie - włączam zapalnik. Dopóki jestem przytomny, będę trzymał bombę obiema rękoma w powietrzu. Kiedy moje siły się wyczerpią, kula upadnie...

- Vous etes fou! - wykrzyknęła mademoiselle, szarpnięciem wyswobodziła rękę i chwyciła mnie za łokieć. - Vous etes fou! N’y pensez pas! Je compte les detours, nous sommes presque la!* [Zwariowaliście! Nie róbcie tego! Liczę zakręty, już prawie dojechaliśmy! (fr.).]

- Za późno, już nacisnąłem - powiedziałem i mocno uchwyciłem kulę obiema rękoma.

A po minucie kareta rzeczywiście się zatrzymała.

- No, wybaw nas, Panie, tak? - szepnęła Emilia po rosyjsku i przeżegnała się, ale nie jak prawosławni, tylko po swojemu, po katolicku, od lewej do prawej.

Drzwiczki otworzyły się i w jasnym świetle przymknąłem powieki. Nikt mi oczu nie zawiązywał. Zobaczyłem obłupaną ścianę małej kapliczki, a niedaleko, o sto kroków, baszty i dzwonnice wielkiego monasteru. Postawiwszy stopę na podnóżku, ukradkiem rozejrzałem się na boki. Nad strumieniem siedzieli wędkarze, a na skraju najbliższego skweru zieleniał świeżym listowiem węźlasty dąb, w którego dziupli prawdopodobnie skrywał się starszy agent Kuziakin. Myśl o nim trochę podniosła mnie na duchu, chociaż to, że nie założono nam opasek, najpewniej oznaczało, iż doktor Lind nie zamierza wypuścić nas żywych. Mademoiselle wysunęła się zza mojego ramienia i także zaczęła się rozglądać - ach, tak, przecież po raz pierwszy znalazła się tutaj bez opaski. To nic, panie Lind - pomyślałem - jeśli przepadniemy, to i pan z nami. Przycisnąłem węzełek do piersi.

Woźnica, stojący przy otwartych drzwiach, chwycił mnie za łokieć i pociągnął: no, złaź! Zmarszczyłem się - ile siły było w tych stalowych palcach!

Zardzewiałe drzwi z wielgachną kłódką, prawie nie skrzypiąc, otworzyły się przed nami.

Wszedłem do na wpół ciemnego pomieszczenia, bardziej przestronnego, niż mogło się to wydawać z zewnątrz, i zobaczyłem kilka męskich postaci. Zanim zdążyłem się im przyjrzeć, drzwi za nami się zamknęły, lecz światło nie zniknęło, jedynie z szarego stało się żółtawe - na ścianach wisiało kilka lamp olejowych.

Ludzi Linda było czterech. Najpierw zwróciłem uwagę na siwego, chudego pana o nierosyjskiej twarzy, z cienką linią ust i w stalowych okularach. Czyżby to był doktor Lind? Po jego obu stronach stało dwóch wysokich, barczystych mężczyzn, których twarze tonęły w ciemności - zapewne ochrona osobista. Czwarty był woźnica, który wszedł za nami i oparł się plecami o drzwi, jakby odcinając nam drogę.

Jeden z ochroniarzy machnął ręką na woźnicę, wyraźnie żądając, żeby wyszedł.

Woźnica kiwnął głową, ale nie ruszył się z miejsca. Ochroniarz gniewnie wskazał palcem na drzwi. Tamten skrzyżował ręce na piersi.

- Taubstummer Dickkopf!* [Uparty głuchoniemy pień! (niem.).] - zaklął wielkolud.

To dlatego woźnica zachowywał się tak dziwnie. Teraz jasne, dlaczego Lind się nie bał, że brodacz wpadnie w ręce policji.

- Do diabła z nim - powiedział, także po niemiecku, drugi ochroniarz. - Niech sobie sterczy. Pewnie też jest ciekaw.

Teraz siwy pan władczo wyciągnął rękę w kierunku węzełka i zrozumiałem, że zaczyna się najważniejsze.

- Przynieśliście? Dawajcie - rozkazał po francusku matowym głosem.

Upuściłem na podłogę chusteczkę, w którą była zawinięta kula, otworzyłem wieczko i kamień błysnął ze swojego aksamitnego gniazda leniwym, przytłumionym blaskiem.

Powoli i starannie wymawiając każde słowo, oznajmiłem im o niespodziance i przedstawiłem warunki wymiany. Dzięki Bogu, mój głos ani razu nie zadrżał. Najważniejsze przecież, żeby Lind uwierzył - jeśli zajdzie potrzeba, ja nie stchórzę.

Wysłuchał mnie, nie przerywając, i skinął, jakby nie spodziewał się niczego innego. Niecierpliwie pstryknął palcami.

- Dobrze, dobrze. Dawajcie, sprawdzę.

I wyciągnął z kieszeni malutką lupę w miedzianej oprawie.

Zatem to nie Lind, lecz jubiler - tak jak przewidywał Fandorin. Dwoma palcami podważyłem tłustawy kamień, który ochoczo i jakoś tak wygodnie legł w mojej dłoni, jakby był stworzony właśnie na jej rozmiar. Drugą ręką przycisnąłem ostrożnie bombę do piersi.

Jubiler wziął brylant i podszedł do jednej z lamp. Ochroniarze - czy kimkolwiek oni byli - obstąpili mistrza i głośno sapnęli, kiedy szlify „Orłowa” wybuchnęły niesłychanym blaskiem.

Obejrzałem się na mademoiselle. Stała bez ruchu, splatając palce. Uniosła brwi i wskazała wzrokiem kulę. Skinąłem uspokajająco: nie denerwujcie się, nie upuszczę.

Jubilerowi nie starczało światła olejowej lampy. Wyjął jeszcze latarkę elektryczną, poruszył włącznikiem. Cienki jaskrawy promień padł na brylant. Zmrużyłem oczy - wydawało się, że kamień sypnął iskrami.

- Alles in Ordnung* [Wszystko w porządku (niem.).] - rzekł beznamiętnie jubiler niezbyt czystym niemieckim i schował lupę do kieszeni.

- Zwróćcie kamień - zażądałem i groźnie wyciągnąłem przed siebie ręce z otwartą kulą.

Wzruszył ramionami i włożył brylant z powrotem do schowka.

Ośmielony sukcesem, podniosłem głos:

- Gdzie jego wysokość? Zgodnie z warunkami umowy powinniście natychmiast go oddać!

Cienkousty wskazał palcem na kamienną podłogę i dopiero wtedy zauważyłem kwadratowy czarny luk z żeliwnym kółkiem.

- A komu jest potrzebny ten wasz chłopak! Bierzcie go sobie, póki nie zdechł.

W ustach tego statecznego mężczyzny ordynarne słowo crever* [Zdychać (fr.).], użyte w stosunku do dziecka, zabrzmiało tak nieoczekiwanie i strasznie, że aż zadrżałem. Boże, co to za ludzie!

Mademoiselle głośno westchnęła i rzuciła się do luku. Chwyciwszy za kółko, pociągnęła ze wszystkich sił. Klapa trochę się uniosła i od razu opadła z głuchym, metalicznym stuknięciem. Żaden z siłaczy nie ruszył się z miejsca, aby pomóc damie. Zrozpaczona Emilia obejrzała się na mnie, lecz ja nie mogłem jej wesprzeć - musiałbym położyć kulę.

- Aufmachen!* [Otwierać! (niem.).] - krzyknąłem ostro i uniosłem bombę wyżej. Z widoczną niechęcią jeden z bandytów odsunął mademoiselle i lekko, jedną ręką odciągnął klapę.

Otworzyło się wejście, ale nie czarne, jak oczekiwałem, lecz oświetlone migoczącym światłem - najwidoczniej w podziemiu też płonęły lampy olejowe. Zapachniało wilgocią i pleśnią.

Biedny Michał Gieorgijewicz! Czyżby trzymali go w tej dziurze przez tyle dni!?

Unosząc dół spódnicy, mademoiselle zaczęła schodzić. Jeden z siłaczy poszedł za nią. Czułem mocne pulsowanie w skroniach.

Usłyszałem dochodzący z dołu gwar, a potem przenikliwy krzyk Emilii:

- Mon bebe, mon pauvre petit! Tas de salauds!* [Mój malutki, mój biedaczek! Łajdaki! (fr.).]

- Jego wysokość nie żyje?! - zaryczałem, gotów rzucić bombę na podłogę i niech będzie, co ma być.

- Nie, jest żywy! - usłyszałem. - Ale całkiem z nim źle!

Nie jestem w stanie oddać słowami, jak mi ulżyło w tej chwili.

No, oczywiście, jego wysokość jest przeziębiony, ranny, otumaniony opium, ale najważniejsze - żyje.

Jubiler wyciągnął rękę.

- Dajcie kamień. Teraz wasza towarzyszka wyniesie dziecko.

- Niech najpierw wyniesie - wymamrotałem, nagle kojarząc, że nie mam pojęcia, jak postępować dalej. W instrukcjach Fandorina nic na ten temat nie było. Oddawać kamień czy nie?

Nagle siłacz, ten, który pozostał z nim, przyskoczył do mnie z nieoczekiwaną szybkością i obiema rękoma ścisnął dłonie, w których trzymałem kulę. Ta poruszyła się tak nieznacznie, że piekielna maszyna nie wybuchła, ale brylant wyleciał z wnęki i ze stukiem potoczył się po podłodze. Jubiler złapał go i wsunął do kieszeni.

Nie sposób walczyć z siłaczem, a z tyłu już podszedł czarnobrody woźnica, z którego nieludzką siłą miałem okazję się zapoznać. Boże, wszystko zepsułem!

- A oto niespodzianka numer dwa - szepnął mi na ucho głuchoniemy i jednocześnie zdzielił bandytę pięścią po głowie. Wydało mi się, że nie tak mocno, ale oczy Niemca zawirowały, a on sam rozwarł łapska i usiadł na podłodze.

- Trzymajcie kulę krzepko - rzekł woźnica głosem Fandorina.

Jednym skokiem znalazł się obok jubilera i zacisnął mu usta ręką, do podbródka przystawiając sztylet.

- Taisez-vous! Un mot, et vous etes mort!* [Milcz! Jedno słowo i jesteś trupem! (fr.).] Ziukin, odłączcie guziczek, bomba już nam nie będzie potrzebna.

Wypadki następowały z taką szybkością, że byłem zupełnie oszołomiony. Nieoczekiwana przemiana woźnicy w Fandorina zupełnie mnie nie zdziwiła - nie wiedzieć czemu, bardziej wstrząsnęło mną to, że Erast Piotrowicz zupełnie przestał się jąkać.

Posłusznie uniosłem paznokciami wciśnięty guziczek - z lekkim szczęknięciem wyskoczył.

- Krzyknijcie, że macie kamień i chłopczyka można wypuścić - rzekł cicho Fandorin po francusku.

Jubiler nerwowo zatrzepotał rzęsami - kiwnąć głową nie mógł, bo takim gestem nadziałby się na sztylet.

Fandorin zdjął rękę z jego ust, ale kindżał wciąż trzymał pionowo ostrzem do góry.

Poruszywszy kilkakrotnie cienkimi ustami i zwilżywszy je językiem, jeniec zadarł głowę, jakby zamierzał popatrzeć na sufit, i nagle głośno wrzasnął:

- Alarme! Fuiez-vous!* [Alarm! Uciekajcie! (fr.).]

Chciał krzyknąć coś jeszcze, ale wąskie pasemko stali zagłębiło się między jego podbródkiem a gardłem po samą rękojeść. Tylko zacharczał.

Jęknąłem.

Zabity jeszcze nie upadł na podłogę, gdy z luku wynurzyła się głowa - pewnie tego samego bandyty, który wcześniej zszedł na dół z mademoiselle.

Fandorin skoczył ku dziurze i mocno kopnął go w twarz. Usłyszałem gruchot padającego ciężko ciała, a Erast Piotrowicz, nie tracąc ani sekundy, zeskoczył do skrytki.

- Boże! - wyrwało mi się. - Panie Boże!

Z dołu dochodził łomot, ktoś krzyczał po niemiecku, ktoś po francusku.

Przeżegnałem się złotą kulą i podbiegłem do luku.

W dole ujrzałem stertę ludzkich ciał: ogromny młodzian z uniesionym nożem w ręku przycisnął sobą Fandorina, pod którym leżał nieruchomy ochroniarz. Erast Piotrowicz jedną ręką ściskał nadgarstki przeciwnika, przytrzymując nóż, a drugą wyciągał ku jego gardłu, ale w żaden sposób nie mógł go dosięgnąć. Wydawało się, że byłego radcę stanu trzeba ratować.

Rzuciłem kulę, celując w potylicę olbrzyma, i trafiłem idealnie - usłyszałem mlaszczący dźwięk. Zwykłemu człowiekowi takie uderzenie roztrzaskałoby kości czaszki, a ten tylko zakołysał się w przód. Ale to wystarczyło, by Fandorin sięgnął do jego gardła. Nie widziałem, co dokładnie zrobiły palce Erasta Piotrowicza, usłyszałem tylko makabryczny chrzęst i młodzieniec zwalił się na bok.

Szybko zszedłem do skrytki. Fandorin już się podniósł i rozglądał na boki.

Znajdowaliśmy się w kwadratowym pomieszczeniu z kątami tonącymi w mroku. Pośrodku wznosił się porośnięty mchem nagrobek, na którym płonęła lampa olejowa.

- Gdzie ona? - wystraszyłem się. - Gdzie jego wysokość? Gdzie Lind?

Pod ścianą stała skrzynia z narzuconymi na nią szmatami.

Pomyślałem, że Michała Gieorgijewicza pewnikiem trzymali właśnie tam. Jednak Fandorin rzucił się w przeciwnym kierunku.

Usłyszałem szybki, oddalający się tupot - sądząc po dźwięku, biegło trzech lub czterech ludzi.

Fandorin złapał latarnię, podniósł ją i zobaczyliśmy przejście w ścianie, przesłonięte kratą.

Czerń rozjaśniła się płomieniem wystrzału, w powietrzu świsnęło złowieszczo, huknęło głośne echo.

- Za występ! - krzyknął do mnie Fandorin, odskakując na bok.

- Emilio, żyjesz?! - zawołałem ostatkiem sił.

Ciemność odpowiedziała mi przygłuszonym głosem mademoiselle:

- Ich jest trzech! I Lind tu jest! To...

Głos przeszedł we wrzask. Rzuciłem się na kratę i zacząłem nią potrząsać, lecz była zamknięta na kłódkę.

Erast Piotrowicz mocno szarpnął mnie za rękaw - w samą porę: z podziemnego korytarza znowu wystrzelili. Jeden z żelaznych prętów buchnął snopami iskier i rozpadł się; od uderzenia niewidzialnego pocisku ze ściany posypały się na nas kamienne okruchy.

Z daleka dobiegały męskie głosy, ktoś jęknął cieniutko.

- Lind! - krzyknął głośno po francusku Erast Piotrowicz. - To ja, Fandorin! Mam kamień! Umowa pozostaje w mocy! Zamienię „Orłowa” na kobietę i dziecko!

Wstrzymaliśmy dech w piersi. Cisza - ani głosów, ani kroków. Dosłyszeli czy nie?

Fandorin wysunął rękę, w której nie wiadomo skąd pojawił się mały czarny rewolwer, i wystrzelił w kłódkę - raz, drugi, trzeci.

Posypały się iskry, ale kłódka nie spadła z haków.

Загрузка...