12 maja



Ocknąłem się od razu, bez błąkania się między snem a jawą - to jest tak, jak się wraca ze zwykłego snu. Dopiero co widziałem oświetlone pełzającymi światłami podziemie i sunący w powietrzu żółty bucik, a potem z jakiegoś powodu zamknąłem oczy i otworzyłem je już w zupełnie innym miejscu: światło dnia, biały sufit, z boku, na skraju pola widzenia, dwie twarze - mademoiselle Declique i pana Fandorina. W pierwszej chwili nie przydałem temu zjawisku żadnego znaczenia, po prostu stwierdziłem: siedzą, patrzą na mnie z góry, a ja leżę w łóżku. I dopiero później odczułem dziwną martwotę całego ciała, usłyszałem jednostajny szum deszczu za oknem i otrząsnąłem się: dlaczego oni dotykają się ramionami?

- Grace a Dieu - rzekła mademoiselle. - Il a retrouve sa conscience. Vous aviez raison*. [Dzięki Bogu. Odzyskał przytomność. Miał pan rację (fr.).]

Przeniosłem z niej wzrok na Fandorina i poczułem, że powinienem go o coś zapytać.

- Co to takiego uragirimono? - powtórzyłem zapamiętane dźwięczne słowo, które, jak sądziłem, przed chwilą zabrzmiało.

- Po japońsku oznacza „z-zdrajca” - odpowiedział spokojnie Erast Piotrowicz, nachylając się nade mną i z jakiegoś powodu odciągając palcami moje dolne powieki (co za bezceremonialność!). - Cieszę się, Ziukin, że żyjecie. Po takim uderzeniu mogliście się nigdy nie obudzić. Macie grube ścianki puszki mózgowej, nawet wstrząśnienia mózgu nie ma. Leżeliście bez czucia prawie czterdzieści godzin. Popróbujcie no usiąść.

Usiadłem bez specjalnego wysiłku i nagle się zawstydziłem, ponieważ zauważyłem, że mam na sobie tylko podkoszulek, a i ten rozpięty na piersi. Mademoiselle, spostrzegłszy moje zażenowanie, delikatnie odwróciła wzrok.

Fandorin podał mi szklankę wody i takim samym spokojnym głosem przekazał informacje, które już ostatecznie przywróciły mnie do rzeczywistości:

- Wy, Ziukin, mocno zaszkodziliście sprawie, powiadamiając Karnowicza o naszym planie. Wielce obiecująca nić została przerwana. Kikut nie żyje. Czterech z jego bandy, włączając w to ogłuszonego przeze mnie wartownika, wzięto żywcem, ale nie ma z tego żadnej korzyści. Jeden z nich był wykorzystywany d-do śledzenia Ermitażu. Drugi był woźnicą karety, której próbowaliście się uczepić. To on was uderzył batem, pamiętacie? Ale kto siedział w karecie, nie wie, nawet nie słyszał dziecięcego krzyku. Kikut polecił mu wejść na kozioł na Nikoło-Jamskiej, przejechać określoną trasą i potem zsiąść przy monasterze Andronikowa. A tam ustąpił miejsca drugiemu woźnicy, z wyglądu nie-Rosjaninowi. To wszystko. Kikut chociaż wiedział, gdzie jest melina Linda. A tak zostaliśmy z pustymi rękami. Tak więc gniew Masy można zrozumieć. Teraz, kiedy już wiadomo, że żyjecie i jesteście prawie nietknięci, mojego pomocnika wypuszczą wreszcie z aresztu. Przecież bez niego jestem jak bez rąk.

Dotknąłem czoła i namacałem wielkiego guza. Dobrze mi tak.

- I co, nie ma już zupełnie żadnych śladów? - Mój głos zadrżał, gdy uświadomiłem sobie wagę popełnionego błędu.

- Teraz cała nadzieja w m-mademoiselle Declique. Moja wyobraźnia, niestety, wyczerpała się. Pani, opowiedzcie Afanasijowi Stiepanowiczowi o waszej wczorajszej i dzisiejszej wyprawie.

- Co? Już zdążyliście od tej pory być u niego dwukrotnie? - zdziwiłem się i odwróciłem ku szaremu oknu. - Która teraz jest godzina?

- Tak, dzisiaj spotkanie było wcześnie hano - odpowiedziała mademoiselle. - Pozwolicie mi mówić po fhancusku? To będzie bahdziej szybko.

I, rzeczywiście, w ciągu pięciu minut zrelacjonowała mi wydarzenia, do których doszło podczas mojej wymuszonej nieobecności.

Wczoraj, w sobotę, znowu podali jej w cerkwi liścik. Kareta (nie ta co poprzedniego dnia, ale bardzo do niej podobna i także z zabitymi oknami) czekała w sąsiednim zaułku. Woźnica był ten sam - brodaty, milczący, w nisko opuszczonym kapeluszu. Po pięćdziesięciu czterech minutach (tym razem mademoiselle otrzymała od Fandorina zegarek z fosforyzującymi wskazówkami) znowu zawiązano jej oczy i sprowadzono do znanego podziemia. Na kilka chwil zdjęto jej przepaskę, żeby mogła spojrzeć na Michała Gieorgijewicza. Chłopczyk leżał z zamkniętymi oczyma, ale żył. Rozglądać się guwernantce zakazano, i zobaczyła jedynie nagą kamienną ścianę, słabo oświetloną świeczką, i kufer, który zastępował jego wysokości łóżko.

Dzisiaj rano wszystko się powtórzyło. Doktorowi Lindowi dostała się egreta z brylantów i szafirów. W ciągu tych kilku sekund, kiedy została bez opaski, mademoiselle zdążyła lepiej się przyjrzeć małemu jeńcowi. Był jak poprzednio nieprzytomny, mocno zmizerniał, lewą rękę miał zabandażowaną. Mademoiselle dotknęła jego czoła i wyczuła silną gorączkę.

W tym miejscu przerwała opowieść, lecz szybko znowu wzięła się w garść.

- Oby to jak najszybciej się skończyło! - powiedziała z zachwycającym opanowaniem. - Długo takiej egzystencji Michel nie zniesie. Jest silnym, zdrowym dzieckiem, ale wszystko ma swoje granice.

- Widzieliście Linda? Choćby kątem oka? - z nadzieją spytałem.

- Nie. Przepaskę zdejmowali mi na najwyżej dziesięć sekund i najsurowiej zabronili się odwracać. Tylko czułam, że za moimi plecami stoi kilku ludzi.

Boleśnie ścisnęło mnie w dołku.

- To znaczy, że poszukiwania nie posunęły się ani o krok?

Mademoiselle i Fandorin spojrzeli na siebie - jak mi się wydawało, z minami spiskowców - i poczułem ukłucie prawie fizycznego bólu: oni byli we dwoje, razem, a ja zostałem na boku, sam jeden.

- Coś niecoś jeszcze mamy - rzekł z zagadkową miną Fandorin i zniżywszy glos, jakby oznajmiał jakiś ważny sekret, dorzucił. - Nauczyłem Emilię słuchać skrzypienia kół.

W pierwszej chwili dotarło do mnie tylko jedno: on nazwał mademoiselle Declique po imieniu! Czyżby ich przyjaźń zaszła tak daleko? Dopiero potem spróbowałem pojąć znaczenie wypowiedzianych słów. Nie udało mi się.

- Skrzypienia kół?

- No tak. Każda oś, nawet idealnie wysmarowana, wydaje skrzyp, który, jeśli się p-przysłuchać, jest cyklicznym powtórzeniem jednego, tego samego zestawu dźwięków.

- No i co?

- Jeden cykl, Ziukin, to jeden obrót. Wystarczy policzyć, ile razy obróciło się koło, i dowiecie się, jaką odległość przejechała kareta. Koła w karetach typu faeton, w których lubują się p-porywacze, mają standardowy rozmiar - metr czterdzieści centymetrów średnicy. Zatem długość okręgu, zgodnie z prawami geometrii, wynosi cztery metry osiemdziesiąt centymetrów. Reszta jest już prosta. Mademoiselle liczy i zapamiętuje ilość obrotów od rogu do rogu. Zakręty łatwo można odczuć po nachyleniu pojazdu w prawo albo w lewo. Nie śledzimy karety, żeby nie wystraszyć przestępców, widzimy jednak, w jakim kierunku odwożą Emilię spod cerkwi. D-dalszy ciąg zależy od jej spostrzegawczości i pamięci. W taki sposób - kontynuował Fandorin głosem nauczyciela wyjaśniającego zadanie - jeśli znamy liczbę i kierunek zakrętów, a t-także odległość między nimi, możemy określić miejsce ukrycia chłopczyka.

- I co, określiliście?! - wykrzyknąłem z radosnym zdenerwowaniem.

- Nie tak szybko, Ziukin, nie tak sz-szybko - Fandorin się uśmiechnął. - Milczący woźnica jedzie celowo nie prostą drogą, tylko okrężną, zapętla ją, sprawdza, czy nie ma „ogona”. Zadanie Emilu jest więc bardzo skomplikowane. Wczoraj i dzisiaj przeszliśmy z nią na piechotę drogę przejazdu karety, sprawdzając obserwacje z t-topografią.

- I cóż? - spytałem, wyobrażając sobie, jak mademoiselle idzie ulicą, wsparta na ramieniu wykwintnego kawalera. Oboje poważni, zjednoczeni wspólną sprawą, a ja tymczasem walam się w łóżku jak bezużyteczna kłoda.

- Za każdym razem kareta, pokręciwszy się w zaułkach, wyjeżdżała na plac Zubowski. Potwierdzają to obserwacje Emilii, która słyszała w tym punkcie trasy szum wielu ekwipaży i dźwięk licznych głosów.

- A dalej?

Mademoiselle, zawstydzona, spojrzała na Fandorina (to krótkie, przepełnione ufnością spojrzenie znowu zraniło mnie w samo serce) i jakby się usprawiedliwiając, powiedziała:

- Monsieur Ziukin, wczoraj potrafiłam zapamiętać jedenaście zakrętów, dzisiaj trzynaście. - Skupiła się i z dumą wyliczyła: - Dwadzieścia dwa, w lewo; czterdzieści jeden, w prawo; trzydzieści cztery, w lewo; osiemnaście, w prawo; dziewięćdziesiąt, w lewo; czternaście, w prawo; sto czterdzieści trzy, w prawo; trzydzieści siedem, w prawo; dwadzieścia pięć, w prawo; sto piętnaście, w prawo (i tu, pośrodku, w przybliżeniu na pięćdziesiątym obrocie, szum placu); pięćdziesiąt dwa, w lewo; sześćdziesiąt, w prawo; potem znowu w prawo, ale ile - już nie pamiętam. Bardzo się starałam, mimo wszystko zgubiłam się...

Byłem wstrząśnięty.

- Boże, ale jak wy i to zapamiętaliście?

- Nie zapominajcie, mój przyjacielu, że jestem nauczycielką. - Uśmiechnęła się, a ja poczerwieniałem, jeszcze nie zdecydowawszy, jak powinienem rozumieć wyrażenie mon ami i czy dopuszczalna jest w naszych stosunkach podobna poufałość.

- Ale jutro wszystko się powtórzy i znowu się zgubicie - powiedziałem, na wszelki przypadek strojąc poważną minę. - Ludzka pamięć, nawet najlepiej wyszkolona, ma pewne granice.

Uśmiech, którym Fandorin powitał tę uwagę, bardzo mi się nie spodobał. Tak przyjmuje się bajdurzenie nierozgarniętego dziecka.

- Emilia nie będzie musiała zapamiętywać wszystkiego od samego p-początku trasy. Po opuszczeniu placu Zubowskiego kareta dwa razy jechała tą samą drogą, i ostatni z-zakręt, dobrze zapamiętany przez naszą zwiadowczynię, to styk zaułków Oboleńskiego i Ołsufjewskiego. Dokąd kolasa pojechała dalej, nie wiemy, ale to miejsce zostało określone dokładnie. Stąd do punktu końcowego już jest niedaleko - jakieś dziesięć-piętnaście minut.

- W ciągu piętnastu minut kareta może przebyć dobre trzy-cztery wiorsty - zauważyłem, aby ostudzić zbyt już radosnego Erasta Piotrowicza. - Zaczniecie przeszukiwać tak ogromną przestrzeń? To więcej niż cała Wyspa Wasiljewska!

Uśmiechnął się jeszcze nieznośniej.

- Koronacja, Ziukin, jest pojutrze. Wtedy musimy przekazać doktorowi Lindowi „Orłowa” i gra się zakończy. A jutro Emilia pojedzie karetą o zabitych oknach jeszcze raz, żeby wpłacić ostatnią ratę - jakiś tam diadem z żółtych brylantów i opali.

Mimowolnie jęknąłem. Bezcenny diadem w kształcie girlandy kwiatów! To największy skarb w coffret najjaśniejszej pani!

- Rozumie się, musiałem d-dać cesarzowej słowo honoru, że diadem i wszystkie wcześniejsze klejnoty zostaną zwrócone w całości i w dobrym stanie - z absolutną pewnością siebie wyjawił Fandorin. - Nawiasem mówiąc, nie wspomniałem chyba o jednej ważnej okoliczności. Po tym, jak Karnowicz wlazł w sam środek chitrowskiej operacji niczym słoń do składu porcelany, ogólne kierownictwo d-działań przeciw Lindowi powierzono mnie, a naczelnikowi policji dworu i moskiewskiemu oberpolicmajstrowi zakazano się wtrącać pod groźbą sądu.

Niesłychane! Powierzyć dochodzenie, od którego bez przesady zależy los carskiej dynastii, osobie prywatnej! To oznaczało, że Erast Piotrowicz Fandorin w chwili obecnej jest najważniejszą osobą w państwie rosyjskim. Spojrzałem na niego zupełnie inaczej.

- Emilia zacznie liczyć od s-skrętu z Oboleńskiego w Ołsufjewski - rzekł już bez żadnych uśmieszków, z najpoważniejszym wyrazem twarzy. - I tu mademoiselle, ze swą wspaniałą pamięcią, w żadnym razie się nie zgubi.

- Wasza mość, ale jak mademoiselle Declique pozna, że jest właśnie w tym miejscu?

- Bardzo prosto, Ziukin. Kiedy zobaczę, do jakiej karety ją wsadzą tym razem, nie będę, rzecz jasna, jej śledzić, tylko od razu pojadę na Ołsufjewski. Dostrzegłszy, że kolasa podjeżdża, uderzę w dzwoneczek. To będzie sygnał dla Emilii.

- A woźnicy nie wyda się to podejrzane? Z jakiego to powodu porządnie odziany pan, w waszym typie, nagle zacznie dzwonić? A może po prostu aresztować tego woźnicę i niech opowie, gdzie skrywa się Lind?

Fandorin westchnął.

- Właśnie tak najprawdopodobniej postąpiłby policmajster Łasowski. Lind z pewnością przewidział podobną możliwość, jednak z jakiegoś powodu zupełnie się jej nie boi. Mam w tej kwestii pewne przypuszczenia, ale nie będę teraz się w nie wdawał. Co do przyzwoitego dżentelmena, to wy mnie naprawdę obrażacie. Przecież wszak widzieliście, że doskonale umiem się przebierać. Ja, Ziukin, będę nie tylko dzwonił, ale jeszcze i krzyczał.

I nagle, udając, że potrząsa dzwoneczkiem, zawył przeciągle z silnym tatarskim akcentem:

- Stare bierzemy - kopijki dajemy! Papierki, butelki bierzemy! Podarte portki i szmatki! Zardzewiałą łyżkę kucharki! Dajecie rupiecie - piniądze bierzecie!

Mademoiselle zaśmiała się - chyba po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni. W każdym razie - w mojej obecności.

- No, monsieur Ziukin, pan niech odpoczywa, a my z Erastem pójdziemy na mały spacer: pochodzimy wokół Diewiczego Pola, Cahycyńskiej, Pogodinskiej, na Plusczyhu - starannie wymawiała nazwy moskiewskich ulic, a mnie w duszy pozostało tylko słowo „Erast”.

Jaki on dla niej „Erast”?!

- Jestem zupełnie zdrowy - zapewniłem - i chciałbym dotrzymać wam towarzystwa.

Fandorin podniósł się, pokiwał głową.

- Towarzystwo zapewni nam Masa. Boję się, że on wciąż jeszcze się na was gniewa. I raczej w-wątpię, żeby zmienił swoje nastawienie podczas pobytu w areszcie. Lepiej więc leżcie.


* * *

Leżeć, rzecz jasna, nie zamierzałem, ale i zajmować się nie miałem czym, Somow bowiem ostatecznie zawładnął wszystkimi moimi obowiązkami i - trzeba mu to przyznać - nieźle się z nimi sprawiał. W każdym razie nie dostrzegłem żadnych poważnych uchybień, chociaż bardzo dokładnie sprawdziłem i porządek w pokojach, i zastawę, i stajnię, i nawet stan klamek u drzwi. No, poleciłem tylko zamienić w sypialni jej wysokości róże na anemony i sprzątnąć pustą butelkę, która potoczyła się pod łóżko lejtnanta Endlunga.

Byłem zatem odsunięty od obowiązków, pobity (co najbardziej nieprzyjemne - słusznie), poniżony przed mademoiselle Declique, lecz najbardziej dręczyła mnie koszmarna wizja: Michał Gieorgijewicz cierpiący w wilgotnym podziemiu. Wstrząs, przemoc, fizyczne męki, długotrwałe działanie narkotyków - wszystkie te urazy, doznane w tak delikatnym wieku, jeszcze dadzą o sobie znać. Strach pomyśleć, jak odbiją się na charakterze i zdrowiu psychicznym wielkiego księcia. Ale teraz martwić się tym było jeszcze za wcześnie. Najpierw trzeba wyzwolić jego wysokość z łap okrutnego doktora Linda.

Obiecałem sobie, że wybaczę Fandorinowi wszystko, jeśli tylko będzie umiał uratować dziecko.


Na kolację wrócili nasi, obecni na ceremonii poświęcenia sztandaru państwa w Zbrojowni na Kremlu.

W korytarzu Ksenia Gieorgijewna wzięła mnie za rękaw i cicho spytała:

- Gdzie Erast Piotrowicz?

Wydaje się, że jej wysokość chciałaby zrobić ze mnie potajemnego wspólnika swojej affaire de coeur* [Miłostki (fr.).], a ja absolutnie nie chciałem brać na siebie dwuznacznej roli.

- Pan Fandorin wyjechał z mademoiselle Declique - odpowiedziałem beznamiętnie, skłoniłem się i pozostałem pochylony, żeby nie patrzeć w oczy wielkiej księżnej.

Ksenia Gieorgijewna, zdaje się, była nieprzyjemnie zdziwiona.

- Z Emilią? Ale po co?

- To ma związek z planem oswobodzenia Michała Gieorgijewicza. - Nie chciałem wdawać się w szczegóły, pragnąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.

- Ach, jaką jestem egoistką! - W oczach wielkiej księżnej zalśniły łzy. - Jestem podła. Podła! Biedny Mika! Nie, ja ciągle o nim myślę, modliłam się za niego przez całą noc... - Nagle poczerwieniała i poprawiła się: - No, prawie całą...

Po tych słowach, które zrozumieć można było tylko jednako, nastrój już całkiem mi się zepsuł i - obawiam się - podczas kolacji nie dość uważnie wypełniałem swe obowiązki.

A przecież uczta była szczególna, wydana dla uczczenia naszych brytyjskich gości z okazji urodzin królowej angielskiej, którą w carskiej rodzinie nazywa się po prostu Granny i którą u nas szczerze szanują i serdecznie kochają. Ostatni raz „babcię całej Europy” widziałem tej wiosny w Nicei, kiedy wyszukała partię dla Kseni Gieorgijewny i wyswatała ją z księciem Olafem. Cesarzowa Indii, władczyni pierwszego światowego mocarstwa, moim zdaniem mocno się postarzała, ale wciąż jest krzepka. Między naszymi sługami dworskimi krążą słuchy, że po śmierci męża królowa przez długie lata utrzymywała stosunki ze swoim lokajem, ale patrząc na tę szacowną, wielką osobę, trudno w to uwierzyć. Zresztą, o najwyższych osobach zawsze krążą niewiarygodne plotki - nigdy nie należy zwracać uwagi na pogłoski, dopóki nie doczekają się formalnego potwierdzenia. Ja w każdym razie w mojej obecności plotek o jej królewskiej mości, brytyjskiej władczyni, nie dopuszczam.

Wydając kolację na cześć Granny, Gieorgij Aleksandrowicz chciał choć częściowo wynagrodzić angielskim gościom niedostatek uwagi okazywanej im z powodu nieszczęścia, które spadło na Zielony Dom. Przygotowaniami zajął się Somow, mnie pozostawało jedynie skontrolować nakrycia i menu - wszystko zostało wykonane bezbłędnie.

Zabrakło jednak radosnego nastroju, mimo że Endlung starał się ze wszystkich sił, a i Gieorgij Aleksandrowicz zachowywał się tak, jak przystało na gościnnego gospodarza. Ale wysiłki szły na marne: Paweł Gieorgijewicz siedział ponury i nie ruszał jedzenia, tylko pił wino; Ksenia Gieorgijewna wyglądała na roztargnioną; milord i mister Carr nie patrzyli na siebie, a z dowcipów lejtnanta śmiali się trochę zbyt głośno, jakby celowo udawali beztroskę. Od czasu do czasu zapadała ciężka cisza, przypieczętowując nieudany wieczór.

Wydawało mi się, że nad stołem unosi się cień nieszczęsnego malutkiego jeńca, chociaż nie padło o nim ani jedno słowo. Przecież o tym, co się stało, Anglicy oficjalnie nie byli powiadomieni - to oznaczałoby rozgłoszenie sekretu w całej Europie. To, o czym się nie mówi, nie istnieje. Jako ludzie honoru lord Banville i mister Carr będą milczeć. A jeśli nawet się wygadają, to w sposób uczciwy, w swoim kręgu. To, rzecz jasna, stanie się źródłem plotek, ale niczego więcej. A o randze pogłosek już mówiłem.

Stałem za krzesłem Gieorgija Aleksandrowicza, dając znaki lokajom, kiedy trzeba było coś przynieść czy zabrać. Ale myślami byłem daleko - zastanawiałem się, jak odkupić swoją mimowolną winę wobec Michała Gieorgijewicza, czy mogę jeszcze jakoś się przyczynić do jego uratowania. I w dodatku - nie chcę ukrywać - przypominało mi się, i to niejeden raz, ufne, a nawet pełne zachwytu spojrzenie, którym mademoiselle Declique patrzyła na Fandorina. Erasta. Przyznaję się, że widząc się w roli wybawcy Michała Gieorgijewicza, wyobrażałem sobie też, że ona dokładnie tak samo (a być może jeszcze goręcej) popatrzy na mnie. Zachowywałem się, rzecz jasna, głupio. Głupio i niegodnie.

- Dlaczego koniecznie ja? - spytał, zniżając głos, Paweł Gieorgijewicz. - Przecież to ty obiecałeś zaprosić ich dzisiaj do opery.

- Nie będę mógł - odpowiedział tak samo cicho Gieorgij Aleksandrowicz. - Pojedziesz ty.

W pierwszej chwili - ani chybi dlatego, że moje myśli zajęte były czymś zupełnie innym - wydało mi się, że nagle zacząłem rozumieć po angielsku (ponieważ rozmowa przy stole, rzecz jasna, prowadzona była w tym właśnie języku), i dopiero potem do mnie dotarło, że te zdania zostały wypowiedziane po rosyjsku.

Paweł Gieorgijewicz mówił wesołym głosem, rozciągając wargi w uśmiechu, lecz jego oczy były pełne złości. Ojciec patrzył nań dobrodusznie, ale zauważyłem, jak jego wysokości czerwieni się kark, a to nie wróżyło niczego dobrego.

O tej porze Kseni Gieorgijewny już przy stole nie było - oddaliła się, usprawiedliwiając lekką migreną.

- To dlatego, że ona przyjechała? - spytał Paweł Gieorgijewicz, wciąż tak samo się uśmiechając i spoglądając na Anglików. - Pojedziesz do niej do „Łoskutnej”?

- To nie twoje sprawy, Pauli. - Gieorgij Aleksandrowicz mlasnął wargami, rozpalając cygaro. - Ty idziesz do opery.

- Nie! - wykrzyknął Paweł Gieorgijewicz, i to tak głośno, że Anglicy zadrżeli.

Endlung od razu zażartował po angielsku. Gieorgij Aleksandrowicz zaśmiał się, sam coś dorzucił, a potem, po ojcowsku nakrywając rękę syna swoją ogromną mięsistą dłonią, wywarczał:

- Albo do opery, albo do Władywostoku. Ja nie żartuję.

- A niech, do diabła, będzie Władywostok! - odpowiedział najsłodszym głosem Paweł Gieorgijewicz i miłośnie nakrył rękę ojca swoją, tak że postronny obserwator mógłby się rozczulić na widok tej rodzinnej sceny. - A do opery jedź sam.

W najwyższej rodzinie często padała groźba Władywostoku. Za każdym razem, kiedy Paweł Gieorgijewicz coś przeskrobał albo w inny sposób naraził się na gniew ojca, Gieorgij Aleksandrowicz zapowiadał, że korzystając ze swej admiralskiej władzy, wyśle go do Floty Oceanu Spokojnego, aby służył ojczyźnie i się ustatkował. Ale dotąd jakoś tego nie uczynił.

Dalej rozmawiano już wyłącznie po angielsku, ale moje myśli obrały teraz zupełnie inny kierunek.

Coś przyszło mi do głowy.

Rzecz w tym, że sens przepychanki między ich wysokościami, mało zrozumiały nawet dla kogoś dobrze znającego rosyjski, dla mnie był całkowicie jasny.

Przyjechała Izabella Felicjanowna Snieżniewska i zatrzymała się w hotelu „Łoskutnaja”.

Oto kto mi pomoże!

Pani Snieżniewska - najmądrzejsza z kobiet, jakie kiedykolwiek spotykałem, a przecież zdarzało mi się widzieć i cesarzowe, i lwice z towarzystwa, i królowe.

Historia Izabelli Felicjanowny jest tak niewiarygodna i bajeczna, że nie ma sobie równych w dziejach. Możliwe, że jakaś madame Maintenon czy markiza Pompadour u szczytu sławy dostąpiłaby większej władzy, lecz wątpliwe, czy ich pozycja przy najjaśniejszym domu była tak stabilna. Pani Snieżniewska, będąca, jak już wspomniałem, najmądrzejszą z kobiet, dokonała chyba największego przełomu w metodach działań faworyt: nawiązała romans nie z cesarzem, czy wielkim księciem, którzy niestety są śmiertelni albo niestali, ale z monarchią - wieczną i nieśmiertelną. Mając dwadzieścia osiem lat, Izabella Felicjanowna otrzymała zasłużony przydomek „Klejnot Korony”, a rzeczywiście bardzo przypomina drogocenną ozdobę z cesarskiego Pokoju Brylantowego: miniaturowa, delikatna, nieopisanie piękna, o kryształowym głosiku, złotych włosach, szafirowych oczach.

Maleńką tancerkę, najmłodszą i najbardziej utalentowaną w trupach baletowych Petersburga, zauważył jeszcze nieboszczyk najjaśniejszy pan. Czerpiąc z wdzięków tej ondyny, dopatrzył się w niej czegoś więcej niż tylko urody, czaru i świeżości - znalazł rozum, takt i zadatki na oddaną sojuszniczkę tronu.

Jako rozumny mąż stanu oraz wzorowy ojciec rodziny najjaśniejszy pan nie dał się do końca omotać czarującej debiutantce i postąpił mądrze (choć, można przypuszczać, nie bez żalu), powierzając opiece pani Snieżniewskiej cesarzewicza, który budził niepokój najjaśniejszego rodzica przesadną religijnością i nieociosaniem.

Izabella Felicjanowna dzielnie zniosła rozłąkę z najjaśniejszym panem i podjęła ważną misję państwową z pełnym zaangażowaniem, tak że wkrótce następca tronu wyraźnie się zmienił (na lepsze) i nawet popełnił pewne (nawiasem mówiąc, całkiem spokojne i nieskandaliczne) szaleństwa, czym ostatecznie uspokoił koronowanego ojca.

W dowód wdzięczności pani Snieżniewska otrzymała cudowne palazzo na Wielkiej Dworiańskiej, możliwość wyboru ról w Teatrze Maryjskini i - najważniejsze - specjalny, nawet wyjątkowy status w sferach dworskich, którego wielu jej zazdrościło. Przy tym jednak zachowywała się bardzo skromnie, nie wzbudzała zawiści i - co wydaje się wręcz nieprawdopodobne - nie miała poważnych wrogów. Zakochany cesarzewicz proponował piękności tajne małżeństwo, lecz ona rozumnie odmówiła, a kiedy między następcą tronu a księżniczką Alicją nawiązała się delikatna przyjaźń - odeszła w cień i w trakcie wzruszającej sceny pożegnania z „miłym Nikim” pobłogosławiła związek. Ten postępek wyszedł jej tylko na dobre, ponieważ nowa caryca oceniła go z należytą szlachetnością - jeszcze jedno niewiarygodne zdarzenie - i zaczęła okazywać byłej konkurentce jawną przychylność, zwłaszcza gdy Izabella Felicjanowna, wytrzymawszy dla przyzwoitości gorzką i długą pauzę, powierzyła swoje delikatne serce Gieorgijowi Aleksandrowiczowi.

Otwarcie mówiąc, sądzę, że na tej zamianie pani Snieżniewska pod żadnym względem nie straciła. Wręcz przeciwnie - Gieorgij Aleksandrowicz jest postawnym mężczyzną, naprawdę szczodra dusza, a i charakterem znacznie przewyższa koronowanego krewniaka.

O, Izabella Felicjanowna to sama mądrość. Jej można opowiedzieć o wszystkim. Ona rozumie, czym są sekrety najjaśniejszej rodziny, albowiem sama jest ich powiernikiem. Snieżniewska wynajdzie coś zupełnie nowego, na co nie wpadną ani podstępny pułkownik Karnowicz, ani groźny Kirył Aleksandrowicz, ani nawet najchytrzejszy pan Fandorin.


* * *

Pani Snieżniewska zajęła w „Łoskutnej” całe skrzydło, co już było świadectwem na poły cesarskiego statusu tej zadziwiającej kobiety - przecież teraz, w dniach uroczystości koronacyjnych, nawet najzwyklejszy pokój hotelowy kosztował pięciokrotnie więcej, a i znaleźć go było nie sposób.

W przedpokoju luksusowego apartamentu stało wiele koszy z kwiatami, a gdzieś z amfilady pokoi dochodził przytłumiony dźwięk fortepianu. Przekazałem pokojówce notatkę i gra prawie od razu ucichła. Po minucie wyszła do mnie Izabella Felicjanowna. Miała na sobie lekką, jedwabną suknię soczystej różowej barwy, na którą raczej nie mogłaby sobie pozwolić żadna inna blondynka, ale Snieżniewska w takim stroju nie wyglądała wulgarnie, lecz po prostu bosko, innego słowa nie znalazłem. Znowu zauroczyła mnie jej świetlista, porcelanowa uroda - tej drogocennej, nader rzadko spotykanej odmiany, kiedy na widok, zdawałoby się, już doskonale znanego lica za każdym razem zatyka dech i człowiek stoi osłupiały.

- Afanasij! - Uśmiechnęła się, patrząc na mnie z dołu, a przy tym, jakimś cudem, zachowując się tak, jakby stała nie na ziemi, lecz na piedestale. - Witajcie, przyjacielu. Coś od Dżordżiego?

- Nie - odpowiedziałem z niskim ukłonem. - Mam do pani sprawę, tajną, wagi państwowej.

Mądrala, nie zadała mi ani jednego pytania. Wiedziała, że Afanasij Ziukin nie strzępi języka po próżnicy. Na chwilę z troską zmarszczyła brwi i wskazała malutką rączką, abym szedł za nią.

Przez kilka połączonych pokoi dotarliśmy do buduaru. Izabella Felicjanowna zamknęła drzwi i opadła na łóżko. Gestem poleciła mi spocząć w fotelu i powiedziała jedno jedyne słowo:

- Mówcie.

Przedstawiłem jej bieg spraw, niczego nie tając. Opowieść była długa, ponieważ w ciągu ostatnich dni nazbierało się sporo wydarzeń, ale i krótsza, niż można było oczekiwać, ponieważ Snieżniewska nie wykrzykiwała, nie łapała się za serce i ani razu mi nie przerwała - tylko coraz energiczniej mięła zgrabnymi paluszkami gipiurowy kołnierzyk.

- Michał Gieorgijewicz znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a i nad całym domem Romanowów zawisła straszna groźba - tak zakończyłem swoje obszerne przemówienie, chociaż mógłbym się obejść bez tego dramatycznego akcentu, jako że moja słuchaczka i tak sama doskonale to zrozumiała.

Długo, bardzo długo Izabella Felicjanowna milczała. Nigdy jeszcze nie widziałem na jej porcelanowym obliczu takiego zdenerwowania, nawet wtedy, gdy na polecenie Gieorgija Aleksandrowicza odbierałem od niej listy następcy tronu.

Nie wytrzymując tej pauzy, spytałem:

- Powiedzcie, czy jest jakieś wyjście z sytuacji?

Ona ze smutkiem i - jak mi się wydało - ze współczuciem podniosła na mnie jasnobłękitne oczy. Ale jej głos był twardy:

- Tylko jedno. Poświęcić mniejsze dla ocalenia większego.

- „Mniejsze” to jego wysokość? - uściśliłem i w najbardziej haniebny sposób chlipnąłem.

- Tak. I zapewniam was, Afanasiju, taka decyzja już zapadła, chociaż głośno nikt jej nie wypowiedział. Świecidełka z coffret - trudno, ale „Orłowa” temu Lindowi nikt nie odda. Za nic na świecie. Wasz Fandorin to zdolny człowiek. Pomysł z „wynajmem” był genialny. Przeciągnąć do koronacji, a potem będzie już wszystko jedno.

- Ale... ale to potworne! - nie wytrzymałem.

- Tak, ze zwykłego ludzkiego punktu widzenia to potworne. - Współczująco dotknęła mojego ramienia. - Ani wy, ani ja tak byśmy ze swoimi dziećmi nie postąpili. Ale, jeśli się nie mylę, nie macie dzieci? - Snieżniewska westchnęła i czystym, dźwięcznym głosikiem oznajmiła to, nad czym nieraz sam się zastanawiałem. - Urodzić się w cesarskim domu to wyjątkowy los. Dający niesłychane przywileje, ale i żądający równie niesłychanych ofiar. Haniebny skandal podczas koronacji jest niedopuszczalny. W żadnych okolicznościach. Oddanie przestępcom głównych regaliów cesarstwa tym bardziej jest niedopuszczalne. Za to poświęcenie życia jednego z osiemnastu wielkich książąt jest czymś w pełni dopuszczalnym. To rozumie nawet Dżordżi. Czym jest czteroletni chłopczyk w porównaniu z losem całej dynastii?

W ostatnich słowach zabrzmiała nieskrywana gorycz, ale równocześnie nieudawana wielkość. Łzy, które pojawiły się w moich oczach, nie spłynęły na policzki. Nie wiem dlaczego, lecz czułem się zawstydzony.

Rozległo się stukanie do drzwi i angielska nanny wprowadziła przemiłych bliźniaków, bardzo podobnych do Gieorgija Aleksandrowicza - tak samo rumianych, z wydatnymi policzkami i ruchliwymi karymi oczętami.

- Dobranoc, mamusiu - wyszeptali i rzucili się Izabelli Felicjanownie na szyję.

Wydało mi się, że obejmuje ich i całuje czulej, niż tego wymagał ten zwyczajny, codzienny rytuał.

Kiedy chłopczyków wyprowadzono, Snieżniewska znowu zamknęła drzwi i powiedziała:

- Afanasiju, ma pan wilgotne oczy. Natychmiast, proszę, przestańcie, bo i ja się rozpłaczę. Zdarza mi się to rzadko, ale jeżeli już zacznę, to szybko nie przestanę.

- Wybaczcie - wymamrotałem, namacałem w kieszeni chusteczkę, ale palce mnie nie słuchały.

Wtedy podeszła, wyjęła zza mankietu koronkową chusteczkę i otarła mi rzęsy - bardzo ostrożnie, jakby bała się popsuć makijaż. Nagle znów zastukano do drzwi - głośno, uparcie.

- Izabo! Otwórz, to ja!

- Pauli! - Snieżniewska klasnęła w dłonie. - Nie powinniście się spotkać, bo to chłopaka postawi w nietaktownym położeniu. Szybko tutaj! - A w stronę drzwi odkrzyknęła: - Już! Tylko włożę pantofle!

Tymczasem odsunęła rygiel wielkiej szafy z lustrem i popychając ostrą piąstką, wepchnęła mnie do środka.

W ciemnym i przestronnym wnętrzu dębowej garderoby pachniało lawendą i wodą kolońską. Ostrożnie się odwróciłem, moszcząc się wygodniej i usiłując nie rozważać, jaka konfuzja by się zdarzyła, gdyby moja obecność została odkryta. Zresztą za chwilę usłyszałem takie rzeczy, że o konfuzji zupełnie przestałem myśleć.

- Uwielbiam! - rozległ się głos Pawła Gieorgijewicza. - Jaka ty jesteś przepiękna, Izabo! Myślałem o tobie codziennie!

- Przestań! Pauli, ty po prostu zwariowałeś! Powiedziałam ci, to była pomyłka, która nigdy więcej się nie powtórzy. I dałeś mi słowo.

O Boże! Złapałem się za serce, a od tego ruchu zaszeleściły sukienki.

- Przysięgałeś, że będziemy jak brat i siostra! - Izabella Felicjanowna podniosła głos, widocznie by zagłuszyć dziwne dźwięki z szafy. - A oprócz tego telefonował twój ojciec. Powinien tu być lada chwila.

- A jeśli nie?! - wykrzyknął tryumfująco Paweł Gieorgijewicz. - Pojechał z Anglikami do opery. Nikt nam nie przeszkodzi, Izabo. Zresztą, na cóż ci on? Ja jestem wolny, a on żonaty i starszy od ciebie o dwadzieścia lat!

- A ja starsza od ciebie o siedem. To dla kobiety o wiele więcej niż dwadzieścia lat dla mężczyzny - odpowiedziała Snieżniewska.

Sądząc po szeleście jedwabiu, Paweł Gieorgijewicz próbował ją objąć, a ona mu się wymykała.

- Jesteś jak Calineczka - powiedział z żarem. - Zawsze będziesz moją kruszynką...

Zaśmiała się krótko.

- No tak, maleńki piesek do starości pozostaje szczenięciem.

Ponownie zastukano do drzwi - jeszcze bardziej władczo niż poprzednim razem.

- Pani, Gieorgij Aleksandrowicz przybył! - rozległ się zdenerwowany głos pokojówki.

- Jak to? - wystraszył się Paweł Gieorgijewicz. - A opera? To koniec, teraz już na pewno ześle mnie do Władywostoku! Boże, co robić?

- Do szafy - zdecydowała Izabella Felicjanowna. - Szybko! Nie, nie do lewego skrzydła. Do prawego!

Zupełnie blisko skrzypnęły drzwi i o jakieś trzy kroki, za wielowarstwową zasłoną z sukien, usłyszałem przyspieszony, przerywany oddech. Dzięki Bogu, mój mózg nie nadążał za wydarzeniami, inaczej z pewnością bym zemdlał!

- No, wreszcie! - usłyszałem radosny okrzyk Snieżniewskiej. - A ja już straciłam nadzieję! Po co obiecywać, a potem zmuszać do oczekiwania?

Rozległ się odgłos długiego pocałunku, a Paweł Gieorgijewicz zgrzytnął zębami.

- Powinienem był udać się do opery, ale uciekłem... Ten łobuz Pauli... W szyjkę, pozwól w szyjkę... i o, tutaj, tutaj... bezwarunkowo...

- Nie od razu, nie od razu... Napijemy się szampana, już przygotowano w bawialni...

- Do diabła z szampanem! Cały płonę. Bez ciebie, Bello, czułem się tutaj jak w piekle. O, gdybyś tylko wiedziała!... Ale to potem, potem... Rozepnij mi ten przeklęty kołnierzyk!

- Nie, to nie do wytrzymania! - usłyszałem w szafie przerywany szept.

- Wariat... Cała wasza rodzina to szaleńcy... Zacząłeś coś mówić o Paulini?

- Chłopak już zupełnie nie poddaje się kontroli! Zdecydowałem, że wyślę go nad Pacyfik. Wiesz, moim zdaniem, nie jesteś mu obojętna. Smarkacz. Wiem, że mogę ci w pełni ufać, mimo to weź pod uwagę, że podczas rejsu złapał głupią chorobę...

Szafa przechyliła się, trzasnęły drzwiczki.

- On kłamie! - zapiszczał rozpaczliwie Paweł Gieorgijewicz. - Ja się wyleczyłem! Ach, podły!

- Cooo?! - strasznym głosem zaryczał Gieorgij Aleksandrowicz. - Jak ty... jak ty... śmiałeś?!

Ze strachu uchyliłem drzwi i zobaczyłem coś, czego nie spodziewałem się ujrzeć w najkoszmarniejszym śnie: ich wysokości wczepili się sobie w gardła, przy czym Paweł Gieorgijewicz kopał ojca po łydkach, a Gieorgij Aleksandrowicz wykręcał synowi ucho.

Izabella Felicjanowna próbowała rozdzielić walczących, ale generał-admirał lekko popchnął malutką balerinę łokciem i odleciała aż na łóżko.

- Afanasiju! - krzyknęła władczo Snieżniewska. - Oni się pozabijają!

Wyskoczyłem z garderoby, gotowy przyjąć na siebie uderzenia obu stron, lecz okazało się to niepotrzebne, ponieważ ich wysokości wytrzeszczyli na mnie oczy i walka sama wygasła.

Przypadkowo dostrzegłem w lustrze swoje odbicie i przeraziłem się. Włosy roztrzepane, bakenbardy rozczochrane, a do ramienia przyczepiło się coś różowego, koronkowego - ni to stanik, ni to pantalony. Kompletnie roztrzęsiony zdarłem z siebie tę wstydliwą część garderoby i schowałem do kieszeni.

- Nie... nie będzie żadnych poleceń? - wyszeptałem.

Ich wysokości mieli takie miny, jakby nagle przemówił do nich gobelin. W każdym razie groźba syno- lub ojcobójstwa najwyraźniej została zażegnana. Nie posiadałem się z podziwu dla siły woli i rozumu Izabelli Felicjanowny.

Zapewne o tym samym pomyśleli ich wysokości.

- No, Bella, zaskakująca z ciebie kobieta - rzucił basem Gieorgij Aleksandrowicz.

A Paweł Gieorgijewicz wyśpiewał drżącym tenorkiem:

- Izabo, nigdy cię nie zrozumiem...

- Wasze wysokości! - wykrzyknąłem, zrozumiawszy, w jakim jednoznacznym świetle widzą to zdarzenie obaj wielcy książęta. - Ja zupełnie... Ja nie...

Ale Paweł Gieorgijewicz, nie słuchając, odwrócił się do Snieżniewskiej i z dziecięcą obrazą wypiszczał:

- Jemu, jemu, znaczy się, można - a mnie nie wolno?

Całkiem utraciłem dar mowy, nie wiedząc, jak rozwiązać tę okropną sytuację.

- Afanasiju - rzekła twardo Izabella Felicjanowna. - Idźcie do bawialni i przynieście koniak. I nie zapomnijcie pokroić cytryny.

Z niewiarygodną ulgą odszedłem wypełnić polecenie i, prawdę mówiąc, niezbyt się spieszyłem. Kiedy wróciłem z tacą, zastałem już zupełnie inną sytuację: balerina stała, a po obu jej bokach siedzieli na pufach ich wysokości. Przypomniała mi się - całkiem niestosownie - scenka z cyrku Cinisellego, dokąd razem z mademoiselle zaprowadziliśmy Michała Gieorgijewicza na Wielkanoc. Tam na bębnach siedziały ryczące lwy, a między nimi przechadzała się odważna szczuplutka treserka z ogromnym batem w ręku. Podobieństwo było duże i z tego powodu, że wszyscy troje - stojąca Snieżniewska i siedzący wielcy książęta - byli równi wzrostem.

- ...kocham was obu - usłyszałem i zatrzymałem się w drzwiach, ponieważ pojawienie się z koniakiem w tym momencie byłoby raczej nie na miejscu. - Obaj jesteście mi bliscy - i ty, Dżordżi, i ty, Pauli. Przecież wy też się wzajemnie kochacie, prawda? Czy jest na świecie coś bardziej drogocennego od delikatnego przywiązania i rodzinnych uczuć? Przecież nie jesteśmy jakimiś tam wulgarnymi mieszczanami! Po co nienawidzić, skoro można kochać? Po co się kłócić, skoro można się przyjaźnić? Pauli nie pojedzie do żadnego Władywostoku, nam będzie źle bez niego, a jemu bez nas. Na pewno wszystko doskonale się ułoży. Pauli, kiedy masz dyżur przy gwardyjskim ekwipażu?

- We wtorki i piątki - Paweł Gieorgijewicz zatrzepotał powiekami.

- A ty, Dżordżi, kiedy masz posiedzenia w ministerstwie i w Radzie Państwa?

Gieorgij Aleksandrowicz z trochę tępawą (proszę o wybaczenie, ale innego określenia nie mogłem dobrać) miną odpowiedział:

- W poniedziałki i czwartki. A co?

- Widzicie, jak wygodnie! - ucieszyła się Snieżniewska. - Ty, Dżordżi, będziesz przychodził do mnie we wtorek i piątek. A ty, Pauli, w poniedziałek i czwartek. I będziemy wszyscy bardzo, bardzo się kochać. A kłócić się nie będziemy wcale, ponieważ nie ma żadnego powodu.

- Kochasz jego tak samo jak mnie? - nabzdyczył się generał-admirał.

- Tak, ponieważ jest twoim synem. Jest tak do ciebie podobny.

- A... a Afanasija? - Ogłupiały Paweł Gieorgijewicz popatrzył w moją stronę.

Oczy Izabelli Felicjanowny błysnęły i nagle mi się wydało, że ta okropna, niemożliwa, potworna scena nie wprawiła jej w najmniejsze zakłopotanie.

- I Afanasija. - Słowo honoru, ona do mnie mrugnęła! Niemożliwe, widać już źle ze mną albo to jej z nerwów drgnął kącik oka. - Ale inaczej. Przecież on nie jest Romanowem, a ja mam dziwaczne przeznaczenie: mogę kochać tylko mężczyzn z tej rodziny.

Te ostatnie słowa zabrzmiały już w pełni poważnie, jakby pani Snieżniewska dokonała nagle jakiegoś zadziwiającego i, być może, niezbyt wesołego odkrycia.

Загрузка...