20 maja



Swoim starym zwyczajem na miejsce spotkania przybyłem przed wyznaczonym czasem.

Za dwadzieścia szósta zajechałem dorożką na główną aleję parku Worobjowskiego, zupełnie bezludnego o tej porannej godzinie. Poszedłem piaszczystą alejką, z roztargnieniem spojrzałem w lewo, gdzie rozłożył się otulony szaroniebieskimi cieniami ogród, i zmrużyłem oczy od jaskrawego słońca. Widok był piękny, a świeże poranne powietrze przyprawiało o zawrót głowy, ale stan ducha nie pozwalał mi na poetyckie zachwyty. Serce to zamierało, to zaczynało wściekle łomotać, prawą ręką mocno przyciskałem szkatułkę, a na piersi, pod spodnią koszulą, lekko się kołysał dwustukaratowy brylant. Przyszła mi do głowy dziwna myśl: ile ja, Afanasij Ziukin, jestem teraz wart? Dla dynastii Romanowów - bardzo wiele, nieporównanie więcej niż Ziukin bez szkatułki i „Orłowa”, majtającego się w sukiennej skarpetce na tasiemce. Ale dla siebie jestem wart tyle samo co przed tygodniem czy rokiem.

I chyba można też założyć, że dla Emilii moja wartość wcale się nie zmieniła z powodu tych wszystkich brylantów, rubinów i szafirów.

To odkrycie podniosło mnie na duchu. Już nie czułem się jak nędzny, nic niewart pojemnik, który - z woli losu - przyjął na tymczasowe przechowanie bezcenne skarby, tylko jak obrońca i zbawca dynastii.

Podchodząc do krzewów, za którymi powinien się znajdować most wiszący, znowu spojrzałem na zegarek. Za kwadrans szósta.

Jeszcze kilka kroków i ukazał się wąwóz. Strome, porośnięte trawą stoki pobłyskiwały od rosy chłodnym, metalicznym blaskiem. Z dołu, zza lekkiego, kłębiącego się oparu dobiegał spokojny plusk niewidzialnego strumienia. Ale moje spojrzenie tylko mimochodem spoczęło na dnie jaru i od razu zwróciło się ku wąskiemu mostowi. Okazało się, że Fandorin przyszedł wcześniej i już na mnie czekał.

Machnął ręką i szybko ruszył mi na spotkanie, pewnie krocząc po lekko kołyszącym się mostku z desek. Smukłości wyprostowanej sylwetki nie mógł skryć ani workowaty habit, ani czarny mnisi kłobuk z opadającym na ramiona welonem.

Dzieliła nas odległość nie większa niż dwadzieścia kroków. Słońce świeciło mu w plecy i wydawało się, jakby otaczał go jaśniejący nimb, a czarna sylwetka zstępowała ku mnie wprost z nieba po cieniutkim złotym promieniu.

Przysłoniłem jedną ręka oczy, drugą złapałem linę, zastępującą poręcz, i wstąpiłem na most, który zachybotał się sprężyście pod moimi nogami.

Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Tak szybko, że nie zdążyłem już zrobić ani jednego kroku.

Z drugiej strony wąwozu zaczęła biec w stronę mostu szczupła czarna figurka. Zauważyłem, że jedna jej ręka jest dłuższa i odbija jaskrawe iskierki słonecznego światła. Lufa pistoletu!

- Uwaga! - krzyknąłem i Fandorin błyskawicznie się odwrócił, wysuwając z rękawa habitu dłoń, w której ściskał maleńki rewolwer.

Wtem zachwiał się, widać oślepiony promieniami słońca, ale w tej samej chwili wystrzelił. O ułamek sekundy później wystrzeliła broń Linda.

Trafili obaj.

Wąska sylwetka z tamtej strony wąwozu upadła na wznak, ale i Fandorina odrzuciło ukosem do tyłu. Złapał ręką za linę, przez moment jeszcze trzymał się na nogach - błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła, zasłonięta czarnym welonem. Potem Erast Piotrowicz zachwiał się, przeleciał przez linę i runął w dół.

Most zakołysał się w lewo i w prawo, jak pijany, i obiema rękoma musiałem się uchwycić wątłej poręczy. Odchyliłem przy tym łokieć i wypadła mi szkatułka. Uderzyła o deskę, potem o kamień, pękła na pół i klejnoty najjaśniejszej pani, rzucając snop różnokolorowych błysków, rozsypały się po trawie.

Podwójne echo wystrzałów wypełniło jar i zamilkło. Znów zapanowała głęboka cisza. Śpiewały ptaki, gdzieś w dali zaryczała syrena fabryczna, oznajmiając początek zmiany. Potem usłyszałem miarowe, częste postukiwanie - tak stuka szklanka o spodek, kiedy mknie pociąg pospieszny.

Nie od razu pojąłem, że to szczękają moje zęby. Po tamtej stronie wąwozu leżało nieruchome ciało. Drugie, w szeroko rozpostartym habicie, czerniało na dole, na samym brzegu strumyka. Mgiełka, która jeszcze przed minutą zaścielała dno rozpadliny, przerzedziła się i widać było, że ręka trupa leży w wodzie. Nie mogłem mieć nadziei, że Fandorin przeżył ten upadek. Chrzęst, z jakim ciało uderzyło o ziemię, nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem, żeby na zawsze zniknął z mojego życia. Ale nie życzyłem mu śmierci.

Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, lecz z jakiegoś powodu nigdy nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.

Nie wiem, jak długo stałem tak, uczepiony liny, patrząc w dół. Może sekundę, a może - godzinę.

Do przytomności przywołał mnie słoneczny zajączek, który wyskoczył z trawy prosto w moje oko. Zadrżałem, wpatrzyłem się nierozumiejącym wzrokiem i zobaczyłem żółtawe gwiaździste brylanty diademu. Zszedłem z mostka, żeby pozbierać z ziemi rozsypane klejnoty, ale szybko zmieniłem zamiar - przecież nie uciekną.

Fandorin, cokolwiek by o nim mówić, nie zasługiwał na to, żeby jak padlina leżeć na mokrych kamieniach.

Zrobiłem znak krzyża i chwytając się kęp trawy, zacząłem schodzić w dół. Dwukrotnie się poślizgnąłem, ale nie upadłem.

Stanąłem nad trupem, nie wiedząc, jak należy postąpić. W końcu pochyliłem się i wziąłem go za ramiona, żeby przewrócić na plecy. Sam nie wiem dlaczego; po prostu nie mogłem znieść, że on, zawsze taki elegancki i pełen życia, leży z niezgrabnie zgiętym, poturbowanym ciałem, a szybki nurt porusza jego martwą, bezwładną ręką.

Fandorin okazał się znacznie lżejszy, niż oczekiwałem. Bez większego wysiłku przewróciłem go na wznak. Chwilę poczekałem, odrzuciłem z twarzy spowijający ją welon i...

Nie, tu muszę przerwać. Ponieważ nie wiem, jak opisać swoje uczucia w chwili, kiedy zobaczyłem przyklejone czarne wąsiki i strużkę purpurowej krwi, spływającą z ust martwej mademoiselle Declique.

Najpewniej w ogóle nic nie czułem. Poraził mnie paralysie emotionnelle* [Paraliż emocjonalny (fr.).]. Nie wiem, jak to nazwać po rosyjsku.

Nic nie czułem, nic nie rozumiałem, i tylko z jakiegoś powodu próbowałem zetrzeć krew z bladych ust Emilii, lecz ta zalewała je ponownie i w żaden sposób nie dało się jej zatrzymać.

- Ona nie żyje?! - krzyknął ktoś z góry.

Wcale niezdziwiony, powoli podniosłem głowę.

Z przeciwległej ściany wąwozu, trzymając się za ramię, schodził Fandorin.

Jego twarz wydawała się nienaturalnie biała, spomiędzy palców sączyły się czerwone krople.


* * *

Fandorin mówił, a ja słuchałem. Chwiałem się trochę i cały czas patrzyłem w dół, obawiając się, że ziemia usunie mi się spod nóg.

- D-domyśliłem się wczoraj rano, kiedy odprowadzaliśmy ją do Ermitażu. Pamiętacie, jak zażartowała o rycerzach z łomem stróża? To była nieostrożność. Jak mogła, wepchnięta do piwnicy i przykuta, widzieć, czym wyłamujemy drzwi? Pewnie nawet łomotu nie słyszała. Musiała podpatrywać nas zza zasłony.

Erast Piotrowicz zmarszczył brwi i zaczął przemywać przestrzeloną rękę wodą ze strumienia.

- Nie czuję, by kość została draśnięta... Wydaje się, że nie. Dobrze, że choć k-kaliber jest mały. Ale co za celność! Pod słońce, nie mierząc! Zadziwiająca kobieta... Tak więc po tym jej żarcie jakby zasłona spadła mi z oczu. Zastanowiło mnie, z jakiego powodu bandyci trzymali Emilię w negliżu? Przecież gwałt ze strony szajki antyfeministów nie wchodził w rachubę, a i sam widok kobiecego ciała, wedle jej słów, powinien być dla nich obrzydliwy. A teraz przypomnijcie sobie części męskiego ubioru, rozrzucone p-po domu. Wszystko było bardzo proste, Afanasiju Stiepanowiczu. Ujrzawszy nas, Lind wpadł w panikę (pozwólcie, że nadal będę używał rodzaju męskiego - tak już przywykłem), i zamiast uciekać, zdecydował się na śmiałe posunięcie. Zrzucił męskie odzienie, na chybcika przywdział bieliznę z garderoby mademoiselle Declique, zszedł do piwnicy i sam się przykuł. Czasu na to miał bardzo mało - nawet nie zdążył schować szkatułki.

Powoli i ostrożnie, przeniosłem wzrok na leżące ciało. Chciałem jeszcze raz spojrzeć na martwą twarz, ale w oczy rzucił mi się siniak ciemniejący pod rozwartym habitem. Widziałem go jeszcze w mieszkaniu w zaułku Archangielskim.

I wtedy mgła, która spowijała mój mózg, nagle się przerzedziła.

- A skąd urazy i siniaki?! - krzyknąłem. - Przecież sama się nie pobiła! Nie, wy ciągle kłamiecie! Doszło do strasznej pomyłki!

Fandorin zdrową ręką złapał mnie za łokieć, potrząsnął.

- Uspokójcie się. Urazy i siniaki Linda to pozostałości po wydarzeniach na Chodynce. Tam i jego nieźle poturbowali - przecież znalazł się w jeszcze gorszym tłumie niż my.

Tak. Tak. Fandorin miał rację. Rzecz jasna, miał rację. Zbawcza mgła ponownie otuliła mnie ochronną powłoką i mogłem słuchać dalej.

- Miałem dość czasu, żeby odtworzyć cały plan moskiewskiej operacji Linda. - Erast Piotrowicz rozerwał zębami chusteczkę, niezgrabnie przewiązał ranę i wytarł z czoła duże krople potu. - Doktor przygotował ją bez pośpiechu, znacznie wcześniej. Przecież już kilka miesięcy temu ustalono datę koronacji. Pomysł był w swoim rodzaju g-genialny: zaszantażować całą cesarską r-rodzinę. Lind dobrze sobie skalkulował, że ze strachu przed światowym skandalem Romanowowie pójdą na wszelkie ofiary. Wybrał dla siebie doskonałe miejsce do kierowania akcją - pośród rodziny, której zamierzał zadać cios. Któż by podejrzewał renomowaną guwernantkę o taką zbrodnię? Podrobić rekomendacje - Lindowi, z jego rozległymi znajomościami, nie było trudno. Skompletował sobie z-zespół - oprócz stałych pomocników zatrudnił warszawiaków, a ci zapewnili mu kontakt z chitrowskimi bandytami. O, ten człowiek był wyjątkowym strategiem!

Fandorin w zamyśleniu popatrzył na kobietę leżącą u jego stóp.

- Mimo wszystko to dziwne, że w żaden sposób nie mogę mówić o Lindzie „ona”, „była”...

W końcu zmusiłem się, by spojrzeć w martwą twarz Emilii. Była spokojna i zagadkowa, na końcu zadartego noska przysiadła wielka czarna mucha. Ukucnąłem i odegnałem obrzydliwego owada.

- A przecież s-sekret sukcesów doktora opierał się właśnie na kobiecości. To była bardzo dziwna szajka, Ziukin. Szantażyści i zabójcy, połączeni miłością do tej samej osoby. Wszyscy ludzie Linda byli w nim zakochani... w niej, każdy na swój sposób. Geniusz „mademoiselle Declique” polegał właśnie na tym, że ta kobieta umiała znaleźć klucz do wszystkich męskich serc, nawet do takich, które do miłości zupełnie się nie nadają.

Poczułem na sobie jego wzrok, ale nie podniosłem oczu. Nad twarzą Emilii krążyły już dwie muchy, trzeba było je odganiać.

- Wiecie, Ziukin, co mi p-powiedział przed śmiercią Somow?

- On też nie żyje? - spytałem obojętnie.

Właśnie w tej chwili zauważyłem, że na rękaw Emilii wchodzi cała kolumna mrówek, więc miałem czym się zająć.

- Tak. Sprawdziłem go bardzo prosto. Odwróciłem się do niego plecami - i on, oczywiście, skwapliwie w-wykorzystał moją udawaną ufność. Doszło do krótkiej walki, podczas której wasz p-pomocnik nadział się na własny nóż. Już umierając i rzężąc, ciągle próbował dosięgnąć mojego gardła. Nie jestem strachliwy, ale na widok takiej nienawiści dreszcz mi przeszedł po grzbiecie. Krzyknąłem: „Co wy wszyscy w niej widzieliście?!” I wiecie, Ziukin, co mi odpowiedział? „Miłość”. To było jego ostatnie słowo... O, ona umiała wzbudzić miłość. Wy przecież, jak mi się wydaje, także odczuliście na sobie działanie czaru doktora Linda. Obawiam się tylko, że okazaliście zbytnią delikatność. Somow najwyraźniej doszedł dalej niż wy. Znalazłem u niego to.

Wyciągnął z kieszeni jedwabny woreczek, a z niego kasztanowy lok. Od razu poznałem włosy Emilii. To takie były te lekcje francuskiego... Ale przejąć się tym nie miałem czasu - przeklęte mrówki podjęły manewr okrążający i jedną z nich, najbardziej bezczelną, pojmałem na uchu mademoiselle.

- Teraz zrozumiałe, dlaczego doktor Lind nie miał przyjaciółek i był znany jako antyfeminista. H-homoseksualizm nie miał z tym nic wspólnego. Emilia sprytnie nas podpuściła, naprowadzając na fałszywy trop. Lord Banville, można przypuszczać, już dawno opuścił granice cesarstwa, zemściwszy się za utratę kochanka na nieszczęsnym Glińskim. Ach, wykwintny mister Carr, niewinny amator niebieskich goździków i zielonych niezapominajek! Zabili go, żeby jeszcze mocniej utwierdzić nas w mniemaniu, że Lind to lord Banville. Kiedy my, dwaj idioci, wybieraliśmy doktorowi pantalony i pończoszki, mademoiselle z pewnością zrewidowała mieszkanie, nie znalazła ani szkatułki, ani „Orłowa” i zdecydowała się na jeszcze jeden krok w swojej skomplikowanej grze - z-zadzwoniła do Ermitażu i poleciła Somowowi wykończyć Carra. Operacja weszła w decydującą fazę: Lind musiał odzyskać klejnoty i brylant.

- Nie! - krzyknąłem, ogarnięty nagle przerażeniem. - Nie! Coś jest nie tak! Gdzieś się pomyliliście!

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a ja, dusząc się od szlochu, zacząłem opowiadać o swojej ostatniej rozmowie telefonicznej z Emilią.

- Jeśli... jeśli ona była Lindem, to dlaczego odmówiła? Przecież ja sam... ja sam zaproponowałem, że oddam jej szkatułkę i brylant! Nie chciała! Powiedziała, że wam ufa i... i że nie powinienem wam mieszać szyków!

Ale Fandorina ta wiadomość zupełnie nie zbiła z tropu.

- No jasne. - Skinął głową. - Jednego s-sukcesu doktorowi było za mało. Jemu...tfu, do diabła, jej... potrzebna była jeszcze i moja głowa. Dowiedziawszy się od was o czasie i miejscu spotkania, pojęła, że może za jednym zamachem zakończyć swoją moskiewską akcję w najbardziej t-tryumfalny sposób, naprawiając wszystkie swoje błędy i ostatecznie wyrównując rachunki ze mną.

Erast Piotrowicz zamilkł. Minę miał taką, jakby czuł się winny i zamierzał prosić o wybaczenie.

Nie pomyliłem się - rzeczywiście zaczął mnie przepraszać:

- Afanasiju Stiepanowiczu, potraktowałem was okrutnie. Wykorzystałem waszą nieświadomość, niczego wam nie wyjaśniając. Ale nie mogłem powiedzieć wam prawdy - byliście oczarowani Emilią i w żadnym wypadku byście mi nie uwierzyli. Wczoraj wieczorem specjalnie rozmawiałem z wami przez telefon tak ostro i nie wprowadziłem was w żadne szczegóły. Musiałem rozbudzić waszą p-podejrzliwość. Wiedziałem, że ogarnięty wątpliwościami zechcecie poradzić się jedynego człowieka, któremu ufacie - mademoiselle Declique. I wszystko jej opowiecie. Mnisie przebranie też wymyśliłem specjalnie: Lind z jego... o Boże... z jej nadzwyczajną wynalazczością powinna była skojarzyć, jak wygodny jest dla niej właśnie taki strój. Kłobuk, czarny welon i habit pozwalają idealnie zamaskować sylwetkę i twarz. Sam podpowiedziałem Lindowi - za waszym pośrednictwem - plan działania. Mademoiselle doskonale znała wasz stały nawyk przybywania na spotkanie przed wyznaczonym czasem. Pojawiła się przy moście za dwadzieścia szósta i czekała. Przecież uprzedzałem, że mogę się spóźnić, dlatego nie wątpiła, że przyjdziecie pierwszy. Zdążyłaby zabrać klejnoty i przygotować się na konfrontację ze mną. Tylko że ja siedziałem już w krzakach od wpół do piątej... Mogłem zastrzelić Linda wcześniej, jeszcze przed waszym p-przyjazdem, nie ponosząc żadnego ryzyka. No, ale wy potem nie wiadomo co byście sobie wyobrażali. Za nic nie uwierzylibyście w winę mademoiselle Declique, jeśli ona sama by się nie zdekonspirowała, i to w waszej obecności. Co zresztą zrobiła w najbardziej wiarygodny sposób. Co prawda, kosztowało mnie to zranione przedramię, a gdyby słońce nie świeciło jej w oczy, to przebieg tego p-pojedynku mógłby być dla mnie znacznie mniej pomyślny...

W tej chwili o niczym nie myślałem - po prostu słuchałem. Fandorin przeniósł wzrok ze mnie na zabitą i zmrużył swoje zimne, niebieskie oczy.

- Jednego nie wiem: jak ona chciała p-postąpić z wami - powiedział w zamyśleniu. - Po prostu zabić? A może przekabacić na swoją stronę? Jak sądzicie, czy jej by się to udało? Czy starczyłby kwadrans, żebyście dla miłości zapomnieli o całej reszcie?

Coś poruszyło się we mnie po tych słowach. Ni to obraza, ni to gniew - ogólnie biorąc, jakieś złe uczucie, ale słabe, bardzo słabe. Zresztą pamiętałem, że muszę jeszcze o coś zapytać, ba, nawet mam obowiązek to zrobić.

Ach, tak!

- A Michał Gieorgijewicz? Gdzie on jest?

Po bladej i zmęczonej, ale mimo to zawsze pięknej twarzy Fandorina przebiegł cień.

- Jeszcze p-pytacie? Chłopczyka zabito. Myślę, że tego samego dnia, kiedy próbując go uratować, rzuciliście się w pościg za karetą. Lind zdecydował, że więcej nie będzie ryzykować, i wybrał do roli pośrednika, zamiast was, mademoiselle Declique, to jest siebie samego. A może tak było zaplanowane od początku? Nasza Emilia doskonale poradziła sobie z rolą. Dla pełnego prawdopodobieństwa nawet zawiodła nas do piwnicy, skąd tak dogodnie można było uciec podziemnym korytarzem. Wszystko by się jej udało, gdyby nie moja maleńka niespodzianka z woźnicą.

- Ale przecież tego dnia jego wysokość jeszcze żył! - sprzeciwiłem się.

- Skąd wam to przyszło do głowy? To Emilia krzyknęła nam z dołu, że chłopczyk żyje. W rzeczywistości żadnego dziecka tam nie było. Maluch już od kilku dni leżał martwy gdzieś na dnie rzeki albo w nieznanej jamie. Najbardziej obrzydliwe jest to, że mu przed śmiercią, jeszcze żywemu, odcięli palec.

W coś takiego nie można było uwierzyć.

- Skąd to wiecie? Przecież was tam nie było!

Erast Piotrowicz zasępił się.

- Przecież widziałem palec. Po kroplach zaschniętej krwi widać było, że nie odcięto go trupowi. Dlatego tak długo wierzyłem, że dziecko, chociaż chore i otumanione narkotykiem, wciąż żyje.

Znowu popatrzyłem na Emilię - tym razem długo i uważnie. To doktor Lind - powiedziałem sam do siebie - który męczył i zabił Michała Gieorgijewicza. Ale Lind był Lindem, a Emilia Emilią; pomiędzy nimi nie ma żadnego powiązania.

- Ziukin! Afanasiju Stiepanowiczu, ocknijcie się!

Powoli odwróciłem się do Fandorina, nie rozumiejąc, czego on jeszcze ode mnie chce.

Erast Piotrowicz, krzywiąc się z bólu, naciągał surdut.

- Muszę z-zniknąć. Pokonałem Linda, ochroniłem „Orłowa” i zwróciłem klejnoty najjaśniejszej pani, ale uratować wielkiego księcia nie mogłem. Cesarzowi już nie jestem potrzebny, a władze moskiewskie od dawna nie są mi przyjazne... Wyjadę za granicę, tutaj nie mam już nic do roboty. Tylko...

Machnął ręką, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć i nie mógł się zdecydować.

- Mam do was prośbę. Przekażcie Kseni Gieorgijewnie, że... że wiele myślałem o naszej różnicy zdań... i nie jestem wcale taki pewny, czy miałem rację. Z-zapamiętacie? Zrozumie, w czym rzecz... I jeszcze przekażcie jej to. - Wyciągnął do mnie arkusik papieru. - To paryski adres, pod którym zawsze można się ze mną skontaktować. Przekażecie?

- Tak - powiedziałem drewnianym głosem, chowając papierek do kieszeni.

- No, ż-żegnajcie.

Zaszeleściła trawa. To Fandorin zaczął się wdrapywać po stoku. Nie patrzyłem za nim.

Raz się poślizgnął - widać nadwerężył zranione ramię, ale ja i tak się nie odwróciłem.

Pomyślałem, że trzeba będzie pozbierać rozsypane klejnoty: diadem, brylantową agrafę, kokardę z szafirów, mały bukiet i egretę.

Ale najważniejsze - co zrobić z mademoiselle Declique? Można, rzecz jasna, pójść do biura parku i przyprowadzić pracowników, którzy wezmą ciało i zaniosą na górę. Ale przecież nie pozostawię Emilii tutaj samej, żeby chodziły po niej mrówki i na twarzy siadały muchy.

Z drugiej strony, chociaż jest niezbyt ciężka (przecież już mi się zdarzyło o tym przekonać), czy potrafię sam wnieść ją po tak stromym stoku?

Chyba jednak warto będzie spróbować.


* * *

- ...najgłębszą wdzięczność dla boskiej Opatrzności, która zachowała dla Rosji ten święty symbol władzy cesarskiej.

Głos cesarza zadrżał i najjaśniejszy pan zrobił pauzę, żeby zapanować nad wzburzonymi uczuciami. Cesarzowa uczyniła ręką znak krzyża i car natychmiast poszedł za jej przykładem, składając też głęboki pokłon przed wiszącym w rogu obrazem.

Poza nimi nikt z obecnych, ze mną włącznie, się nie przeżegnał.

Audiencję u najjaśniejszych państwa wyznaczono mi w wielkiej bawialni Ermitażu. Pomimo uroczystego charakteru wydarzenia, zaproszono tylko wtajemniczonych w okoliczności dramatu - członków rodziny cesarskiej, pułkownika Karnowicza i lejtnanta Endlunga.

Wszyscy mieli na rękawach żałobne opaski - dzisiaj ogłoszono, że jego wysokość Michał Gieorgijewicz zmarł w podmiejskim pałacu w wyniku nagłego ataku odry. Ponieważ powszechnie było wiadomo, że wszyscy młodsi Gieorgijewiczowie zarazili się tą niebezpieczną chorobą, informacja wydawała się prawdopodobna, chociaż jakieś fantastyczne plotki, jak się wydaje, już się rozprzestrzeniały. Jednak prawda była zbyt niewiarygodna, żeby ktoś w nią uwierzył.

Ksenia i Paweł Gieorgijewiczowie stali zapłakani, ale Gieorgij Aleksandrowicz panował nad sobą. Kirył Aleksandrowicz wyglądał na niewzruszonego - przypuszczam, że z jego punktu widzenia ta okropna historia zakończyła się nie najgorzej. Symeon Aleksandrowicz od czasu do czasu przykładał do poczerwieniałych oczu naperfumowaną chusteczkę, jednak, podejrzewam, płakał nie tyle z powodu malutkiego krewniaka, ile pewnego Anglika o słomianożółtych włosach.

Najjaśniejszy pan zapanował nad głosem i kontynuował:

- Jednak niesprawiedliwie byłoby podziękować Najwyższemu, zapominając o tym, którego Bóg wybrał sobie na swoje szlachetne narzędzie - naszym wiernym hoffirerze Afanasiju Ziukinie. Będziemy wam wiecznie wdzięczni, drogi Afanasiju Stiepanowiczu, za wierność i oddanie cesarskiemu domowi.

- Tak, drogi Afanasiju, nigdy nie zapomnimy o waszym poświęceniu. - Najjaśniejsza pani uśmiechnęła się do mnie, tradycyjnie plącząc trudne rosyjskie słowa.

Zauważyłem, że na piersi carycy, pomimo żałoby, błyska tęczowymi kropelkami światła brylantowy bukiet.

- Podejdźcie, Afanasiju Stiepanowiczu - rzekł uroczystym głosem najjaśniejszy pan. - Chcę, żebyście wiedzieli: Romanowowie umieją cenić i nagradzać ofiarną służbę.

Uczyniłem trzy kroki naprzód, z szacunkiem skłoniłem głowę i wpatrzyłem się w błyszczące lakierem buty najjaśniejszego pana.

- Po raz pierwszy w historii cesarskiego dworu, naruszając pradawną regułę, mianujemy was kamerfirerem i powierzamy wam zaszczyt kierowania całym zespołem dworskiej służby - ogłosił car.

Skłoniłem się jeszcze niżej. Zaledwie wczoraj taki niewiarygodny awans zawróciłby mi w głowie i poczułbym się najszczęśliwszym ze śmiertelników, ale teraz moje wygasłe uczucia w żaden sposób nie zareagowały na radosną nowinę.

Jednak na tym potok łask cesarskich mości jeszcze się nie wyczerpał.

- Za ocalenie zawartości pewnej szkatułki, która dzięki wam została zwrócona cesarzowej - wydawało się, że w głosie cesarza zadźwięczała złośliwa nutka - obdarzamy was brylantową tabakierką z naszym monogramem i nagrodą z funduszu osobistego - dziesięcioma tysiącami rubli.

Znów się skłoniłem.

- Najpokorniej dziękuję, wasza cesarska mość.

Na tym ceremonia się zakończyła i wróciłem na swoje miejsce za plecami najjaśniejszej rodziny. Endlung mrugnął do mnie ukradkiem, przywołując na twarz minę pełną udawanego szacunku - gdzie mi teraz do takiej ważnej persony! Chciałem uśmiechnąć się do niego, ale mi się nie udało.

A najjaśniejszy pan już zwrócił się do członków Zielonego Domu.

- Biedny, malutki Mika - powiedział i smutnie zmarszczył brwi. - Święty baranek, zbrodniczo uśmiercony przez okrutnych i podłych zabójców. Bolejemy wraz z tobą, wujku Dżordżi. Ale, ani na chwilę nie zapominając o uczuciach rodzicielskich, postarajcie się pamiętać o tym, że nie jesteśmy zwykłymi obywatelami, lecz członkami domu cesarskiego i autorytet monarchii jest dla nas najświętszy. Teraz wypowiem słowa, które, być może, wydadzą się nieludzkie, ale - mimo wszystko - mam obowiązek je wyrzec. Mika zmarł i teraz przebywa w niebiosach. Uratować się go nie udało. Ale za to uratowano cześć i reputację Romanowów. Informacje o koszmarnych wydarzeniach nie przedostały się do wiadomości publicznej. A to najważniejsze. Jestem pewny, wujku Dżordżi, że świadomość tego pomoże ci zapanować nad ojcowskim żalem. Bez względu na wszystkie wstrząsy koronacja zakończyła się szczęśliwie. Prawie szczęśliwie - dodał najjaśniejszy pan i zasępił się, najwidoczniej przypominając sobie o tragedii na Polu Chodyńskim. Te słowa trochę zepsuły wrażenie, jakie wywarła jego krótka przemowa, przeniknięta prawdziwą wielkością.

Jeszcze bardziej osłabił efekt Gieorgij Aleksandrowicz, który wyrzekł półgłosem:

- Zobaczymy, Niki, co powiesz o uczuciach ojcowskich, kiedy będziesz miał własne dzieci...


W korytarzu podeszła do mnie Ksenia Gieorgijewna, w milczeniu objęła, położyła głowę na moim ramieniu i dała upust łzom. Stałem nieruchomo i tylko delikatnie gładziłem jej wysokość po włosach.

W końcu wielka księżna wyprostowała się, popatrzyła na mnie i ze zdziwieniem spytała:

- Afanasij, ty nie płaczesz? Boże, co się stało z twoją twarzą?

Nie zrozumiałem, co ma na myśli, i odwróciłem głowę, żeby spojrzeć do wiszącego naprzeciw zwierciadła.

Twarz była całkiem zwykła, tylko trochę nieruchoma.

- Przekazałeś mu moje słowa? - spytała szeptem Ksenia Gieorgijewna. - Powiedziałeś, że go kocham?

- Tak - odpowiedziałem po chwili, nie od razu rozumiejąc, o czym mówi.

- A on co na to? - Oczy jej wysokości, mokre od łez, patrzyły z nadzieją i strachem. - Przekazał coś dla mnie?

Pokiwałem głową.

- Tylko to.

Wyjąłem z kieszeni opalowe kolczyki i brylantową broszę.

- Rzekł, że jemu nie są potrzebne.

Ksenia Gieorgijewna tylko na chwilę zmrużyła oczy. W końcu nie bez przyczyny jej wysokość od dzieciństwa uczono opanowania. I łzy już przestały płynąć po jej delikatnych policzkach.

- Dziękuję, Afanasiju - wyrzekła cicho. W głosie było takie znużenie, jakby jej wysokość miała nie dziewiętnaście, lecz co najmniej czterdzieści lat.


Wyszedłem na werandę. Z jakiegoś powodu ciężko mi było oddychać. Pod wieczór nad Moskwą zebrały się chmury. Widać w nocy będzie burza.

Czułem się nadzwyczaj dziwnie. Los i łaska monarchy obdarzyły mnie z bajeczną szczodrością, podniosły na wyżyny, o których nawet nie marzyłem, a ja miałem wrażenie, jakbym utracił wszystko, co posiadałem, i to utracił na zawsze.

Nad koronami drzew parku Nieskucznego przeleciał wiatr, zaszeleścił listowiem i nagle z niewiadomej przyczyny przypomniałem sobie propozycję Endlunga - by przejść do służby na morzu. Wyobraziłem sobie czysty horyzont, pieniste grzbiety fal, świeży oddech bryzy. Co za głupota!

Przez oszklone drzwi wyszedł mister Freyby. I jego ostatnio los nie głaskał po głowie. Został sam, bez panów. Obarczony ciężkim podejrzeniem, poddawany był wielogodzinnym przesłuchaniom, a teraz razem z bagażem zawiezie do Anglii ołowianą trumnę z ciałem mister Carra. Jednak wszystkie te wydarzenia nie pozostawiły na butlerze żadnego widocznego śladu - ciągle wyglądał tak samo flegmatycznie i dobrodusznie.

Skinął mi na powitanie i stanął obok, opierając się o poręcz. Zapalił fajkę.

Takie towarzystwo bardzo mi odpowiadało, ponieważ z mister Freybym spokojnie można było pomilczeć, nie czując się przy tym ani trochę niezręcznie.

Przed podjazdem stanął łańcuch powozów.

Oto z ganku schodzą najjaśniejsi państwo w otoczeniu członków cesarskiej rodziny.

Na ostatnim stopniu najjaśniejszy pan się potknął i o mało nie upadł - Kirył Aleksandrowicz ledwie zdążył chwycić koronowanego krewniaka za łokieć.

Obok swoich wysokich, barczystych wujów najjaśniejszy pan wyglądał niepozornie, jak szkocki pony wśród pełnokrwistych rumaków. Rzeczywiście, nieprzewidywalne są zamysły boże - pomyślałem. Ze wszystkich Romanowów Bóg z jakiegoś powodu wybrał właśnie tego i na jego wątłe ramiona złożył brzemię odpowiedzialności za losy monarchii.

Najjaśniejsza para wsiadła do karety, wielcy książęta pozdrowili ją na pożegnanie, Ksenia Gieorgijewna dygnęła. Jej wysokość miała dumną minę, jaka przystoi wielkiej księżnej.

Na najjaśniejszą audiencję wystroiłem się w zieloną liberię ze złotymi wyłogami. Zapewne już po raz ostatni.

Coś mi wypychało boczną kieszeń. Z roztargnieniem wsunąłem tam rękę i namacałem książeczkę. Ach, tak, słownik rosyjsko-angielski, podarek od mister Freyby’ego.

Ciekawe, co sądzi przenikliwy Anglik o rosyjskim carze.

Przerzuciłem kilka stronic i złożyłem pytanie:

- Łot ju sink ebałt nju car?

Mister Freyby odprowadził wzrokiem pozłacane lando z kamerlokajami stojącymi na tylnym stopniu, pokiwał głową i rzekł:

- The last of Romanoff, I’m afraid.

Też wyciągnął słownik, angielsko-rosyjski, wymruczał:

- The article is out... „Lastis „ostatni”, right... „of” is „z”...

I z niewzruszoną pewnością, dokładnie wymawiając każde słowo, powiedział:

- Ostatni - z - Romanowów.

.

Загрузка...