8 maja



Po długich rozmowach telefonicznych między pałacem Piotrowskim, rezydencją generała-gubernatora i Ermitażem kierownictwo operacji powierzono pułkownikowi Karnowiczowi. Moskiewski oberpolicmajster miał mu udzielać wszelkiej pomocy. Fandorinowi przydzielono niejasną rolę doradcy, a i to tylko na stanowcze żądanie Gieorgija Aleksandrowicza, który - wdzięczny za uratowanie córki - święcie wierzył w niezwykłe talenty dymisjonowanego urzędnika do specjalnych poruczeń.

O Karnowiczu wiedziałem, jak zresztą wszyscy pozostali, bardzo niewiele, ponieważ ten zagadkowy człowiek znalazł się w pobliżu tronu całkiem niedawno. Ani wiek, ani ranga, ani znajomości nie predestynowały go na tak odpowiedzialne, wręcz kluczowe stanowisko, tym bardziej że do chwili niespodziewanego awansu pełnił on skromną funkcję naczelnika jednej z gubernialnych dyrekcji żandarmerii. Jednak po głośnym zdemaskowaniu anarchistycznej organizacji zbrojnej o młodym pułkowniku zaczęto mówić jako o wschodzącej gwieździe policji politycznej i wkrótce ten cichy, niezwracający uwagi mężczyzna, wiecznie skrywający oczy za niebieskimi okularami, kierował już ochroną najjaśniejszego pana - wzlot wyjątkowo rzadki i niezjednujący przychylności dworaków. Ale czy którykolwiek z naczelników policji dworu, siłą rzeczy aż zbyt dobrze poinformowanych o słabostkach i sekretach osób z najbliższego otoczenia cesarza, cieszył się sympatią w kręgach dworskich? Taka to służba.

Za to oberpolicmajster Łasowski był w obu stolicach figurą znaną i prawie legendarną. Petersburskie gazety (moskiewskie, rzecz jasna, nie śmiały) lubiły opisywać dziwactwa i wybryki tego przemądrzałego, nowo wykreowanego Archarowa: przejazdy po ulicach słynnym zaprzęgiem z najlepszymi w mieście końmi, szczególne zamiłowanie do straży pożarnej, nadmierną surowość dla dozorców i osławione rozporządzenia, drukowane codziennie w „Wiedomostiach Moskowskiej Gorodskiej Policii”. Sam rano przeczytałem na pierwszej stronie tej interesującej gazety rozporządzenie następującej treści:


Podczas przejazdu 7 maja zauważyłem: na placu Woskriesieńskim naprzeciw hotelu „Wielkiego Moskiewskiego” czuć było nieprzyjemny zapach zaśmiardłych śledzi, niesprzątniętych przez dozorców; o godzinie 5 minut 45 rano stojący przy Łuku Tryumfalnym dwaj nocni stróże prowadzili zbędną rozmowę; o godzinie 1 minut 20 po południu na rogu ulicy Wielkiej Twerskiej-Jamskiej i placu Łuku Tryumfalnego nie było na stanowisku policjanta miejskiego; o godzinie 10 wieczorem na rogu ulicy Twerskiej i placu Woskńesieńskiego policjant miejski wszedł na trotuar i wykłócał się z woźnicą.

Zarządzam: wszystkich winnych policjantów miejskich, dozorców i stróży aresztować i ukarać mandatami.

Pełniący obowiązki oberpolicmajstra moskiewskiego pułkownik Łasowski


Oczywiście naczelnik policji milionowego miasta nie powinien się zajmować podobnymi drobiazgami, ale niektórych z moskiewskich zarządzeń nie zaszkodziłoby, moim zdaniem, wprowadzić także u nas, w Petersburgu. Na przykład można by postawić policjantów na skrzyżowaniach, żeby kierowali ruchem pojazdów, bo na Newskim i innych bulwarach zdarzają się okropne korki - ani przejść, ani przejechać się nie da. Nieźle byłoby też, wedle moskiewskiego zwyczaju, zakazać woźnicom pod karą mandatu przeklinać i jeździć brudnymi kolasami.

No, a obyczaje pułkownika Łasowskiego były rzeczywiście niezmienne i cudaczne, o czym sam miałem okazję się przekonać podczas instruktażu przed operacją.

Chociaż moim głównym przełożonym i opiekunem był Karnowicz, oberpolicmajster ciągle wtrącał swoje uwagi i twardo dawał do zrozumienia, że rzeczywistym gospodarzem dawnej stolicy jest on, Łasowski, a nie przyjezdny parweniusz. Między dwoma pułkownikami wywiązał się spór o to, czy aresztować posłańca, który zjawi się po pieniądze. Moskwianin zdecydowanie domagał się natychmiastowego aresztowania i przysięgał, że wytrzęsie z sukinsyna duszę wraz ze wszystkimi wnętrznościami, podczas gdy pułkownik z Carskiego Sioła, nie mniej zdecydowanie, wypowiadał się za ostrożnością i kładł nacisk na zagrożenie życia Michała Gieorgijewicza. Fandorin, mimo że też przebywał w bawialni, w sporze nie brał udziału. Karnowicz przedsięwziął środki ostrożności, które wydały mi się wyjątkowo rozsądne. Przed moim powozem będą jechały trzy zamaskowane pojazdy z agentami w cywilu, a z tyłu jeszcze pięć. Agenci z pałacowej ochrony, same zuchy, mieli posłańcowi Linda „siąść na ogon” (jak się wyraził pułkownik) i „dojść” za nim do kryjówki porywaczy. Oprócz tego specjalna grupa urzędników Ministerstwa Skarbu od wczorajszego wieczoru siedziała i spisywała numery wszystkich banknotów, które zostaną przekazane Lindowi. Każdy z nich mógł się stać w przyszłości początkiem nowego tropu.

Moje zadanie wyglądało na całkiem proste: powoli jechać Sadowym Kolcem i czekać, aż złoczyńcy się ujawnią, po czym zażądać od ich człowieka, żeby mnie odwiózł do jego wysokości; dopóki nie zobaczę Michała Gieorgijewicza żywego i zdrowego, w żadnym przypadku nie wolno mi oddawać walizki. Jeśli bandyta (albo bandyci) zastosują siłę, do akcji przystąpią przebrani agenci.

- Wziąć gołąbeczka od razu za kark - powtórzył, chyba już dziesiąty raz, uparty policmajster - i oddać mnie. Tak z nim porozmawiam, że śledzić go nie będzie potrzeby. Sam wszystko opowie i pokaże. A wy, panie pułkowniku, tylko się wymądrzacie i psujecie akcję.

Karnowicz nerwowo poprawił okulary, lecz swoje rozdrażnienie wyładował nie na oberpolicmajstrze, tylko na Fandorinie:

- Drogi panie, jaką mam korzyść z doradcy, który cały czas milczy? Czyżby nie miał pan w tej kwestii własnej opinii?

Fandorin sceptycznie uniósł piękną, jakby narysowaną brew.

- Lind jest bardzo chytry i pomysłowy. Wszystkie wasze możliwe posunięcia przewidział już z-zawczasu. A zapisywanie numerów banknotów - to po prostu śmieszne. Chce pan we wszystkich sklepach, kramach i kantorach wywiesić listy z czterdziestoma tysiącami siedmiocyfrowych numerów? - Odwrócił się do mnie. - Najwięcej będzie zależało od was, Ziukin. Wyostrzcie spostrzegawczość, zwracajcie uwagę na najdrobniejsze szczegóły - wszystko może się przydać. Pamiętajcie, że dziś dopiero pierwsze spotkanie, przed wami jeszcze co najmniej sześć. Na razie trzeba się tylko przyglądać. A co do „ogona” - powiedział już nie do mnie, tylko do Karnowicza - spróbować można, ale nie naciskajcie zbyt mocno, bo będziemy mieli trupa.

- Cenna rekomendacja, mera - odrzekł naczelnik policji dworu, schylając głowę w ironicznym pokłonie. - Zamierza pan wypłacić szanownemu doktorowi jeszcze sześć razy po milionie? Czy nie dostaje pan czasem od pana Linda prowizji za podobne rady?

Fandorin w milczeniu podniósł się i wyszedł.

- Oto za kim posłałbym obserwację - wycedził Łasowski w kierunku zamykających się drzwi. - Bardzo podejrzany osobnik.

- Jeśli będzie potrzeba, poślemy - obiecał Karnowicz. - A typ jest rzeczywiście wyjątkowo nieprzyjemny.

Całym sercem podzielałem jego opinię. Pan Fandorin z początku wywarł na mnie jak najkorzystniejsze wrażenie, lecz teraz całkowicie zmieniłem zdanie. I miałem ku temu konkretne powody.

Pierwsza połowa dnia ciągnęła się straszliwie. Dopóki wysokie sfery kłóciły się o to, który z urzędów będzie kierował operacją, nikt się mną nie zajmował, a strach i bezczynność dawały mi się we znaki. Zwolniono mnie z codziennych obowiązków, obarczając nimi Somowa. Gieorgij Aleksandrowicz powiedział, że od nas, wtajemniczonych, wymaga się tylko jednego: nie dać po sobie niczego poznać i okazywać promienną beztroskę. Rozweselanie przygnębionego Pawła Gieorgijewicza powierzono Endlungowi. Aby wypełnić to ważne zadanie, lejtnant otrzymał pewną sumkę, która sprawiła, że stał się niezwykle ożywiony i aktywny. Wsadził podopiecznego do karety i z samego rana zawiózł go do cygańskiej restauracji w Carycynie - jak się wyraził - „dla nabrania rozpędu”.

Ksenię Gieorgijewnę jego wysokość powierzył mnie, a zadanie wyglądało na skomplikowane. Podczas śniadania wielka księżna miała poczerwieniałe oczy, była blada i zasmucona, a przecież wieczorem czekało ją składanie wizyt, a następnie przejażdżka do pałacu Piotrowskiego na małą kolację przy serenadzie.

Gieorgij Aleksandrowicz poradził się mnie, co robić, i wspólnie doszliśmy do wniosku, że dla przegnania melancholii najlepsze są ćwiczenia fizyczne. Niech gra w tenisa - polecił jego wysokość, bo chociaż dzień był pochmurny, jednak bezdeszczowy, a sam włożył cywilne ubranie i wyjechał w jakichś nieznanych mi sprawach.

- Afanasij, ale z kim ja mam grać? - spytała Ksenia Gieorgijewna.

Rzeczywiście, tak się złożyło, że nie było partnerów dla jej wysokości. Po Anglików, z polecenia Symeona Aleksandrowicza, przyjechał książę Gliński i zawiózł ich na wycieczkę do Sokolnik, a stamtąd na obiad w rezydencji generała-gubernatora. Przypomniałem sobie, jak jego wysokość zainteresował się wczoraj pięknym mister Carrem, i nieco się zaniepokoiłem, ale niezbyt poważnie, ponieważ miałem na głowie trudniejsze problemy.

Ksenia Gieorgijewna pomyślała chwilę i rzekła:

- Idź do Erasta Piotrowicza, zaproś go. Tylko on pozostał.

Skierowałem się zatem do pokoju Fandorina. Kiedy stanąłem przed drzwiami, moich uszu dobiegły bardzo dziwne dźwięki: głuche uderzenia, głośne sapanie i brzęk drżących szkieł. Zaniepokoiłem się i cicho zastukałem, od razu otwierając drzwi.

Moim oczom ukazała się zadziwiająca scena. Pan Fandorin i pan Masa, obaj jedynie w białych kalesonach, odprawiali jakiś dziwaczny rytuał: jeden po drugim brał rozbieg, podskakiwał niewiarygodnie wysoko i uderzał nogą w ścianę. Stąd właśnie pochodziło drżenie, które tak mnie zaniepokoiło. Erast Piotrowicz wykonywał to cudaczne ćwiczenie w pełnym milczeniu, za to jego sługa parskał, pofukiwał, a po każdym ataku na ścianę nie tylko odskakiwał z powrotem, ale jeszcze toczył się po podłodze niczym kulka.

- O co... chodzi? - spytał Fandorin, łapiąc oddech.

Dobry służący nigdy niczemu się nie dziwi. A jeśli nawet, to nie daje tego po sobie poznać. Toteż, skłoniłem się, jak przystoi, i przekazałem Erastowi Piotrowiczowi prośbę Kseni Gieorgijewny.

- Proszę podziękować jej wysokości za okazany mi honor - odpowiedział, wycierając pot - ale ja nie umiem grać w tenisa.

Wróciłem do wielkiej księżnej, która zdążyła się już przebrać w prościutką sukienkę tenisową i białe pantofelki. Odmową Fandorina bardzo się przejęła.

- I co mam robić, sama sobie piłkę podawać? Wszystko jedno, poproś. Powiedz, że go nauczę.

W oczach miała łzy.

Znowu pospieszyłem do Fandorina i teraz już poprosiłem go jak należy, wspominając o poleceniu Gieorgija Aleksandrowicza.

Erast Piotrowicz westchnął i podporządkował się. Migiem przyniosłem mu kostium tenisowy Pawła Gieorgijewicza. Pasował prawie idealnie, jedynie był trochę za wąski w ramionach.

Rozpoczęła się lekcja. Obserwowałem ją zza siatki, gdyż nie miałem czym się zająć. Wkrótce dołączył do mnie Masa, a trochę później wyszedł i mister Freyby, przyciągnięty dźwiękiem tępych uderzeń piłki, czarującym dla angielskiego ucha.

Uczeń z Fandorina był nie najgorszy i już po kwadransie piłka zaczęła przelatywać nad siatką raz na dziesięć uderzeń. Ksenia Gieorgijewna poweselała, zarumieniła się, spod kapelusika wysunęły się jasne loki - aż przyjemnie było na nią spojrzeć. Świetnie wyglądał też jej partner. Rakietę trzymał nieprawidłowo, piłkę uderzał zbyt mocno, jakby szablą rąbał, jednak na korcie poruszał się zgrabnie, a i sam był przystojny, trzeba to przyznać.

- They make a beautiful pair, don’t they? - rzekł mister Freyby.

- Biekna bara - przetłumaczył Masa.

Tę obraźliwą uwagę uznałem za błąd w przekładzie. Oczywiście Fandorin nie był i nie mógł być w żadnym razie parą dla jej wysokości. Jednak po słowach mister Freyby’ego spojrzałem na Ksenię Gieorgijewnę uważniej i zrobiło mi się ciężko na duszy. Takiego błyszczącego spojrzenia nie widziałem u jej wysokości nawet przed pierwszym „dorosłym” balem.

- No, koniec, Eraście Piotrowiczu, starczy tego marnowania czasu! - wykrzyknęła. - Potrafi pan już dostatecznie dużo, żebyśmy rozegrali jeden gem na poważnie. Zasady są bardzo proste. Serwować będę ja, ponieważ pan i tak nie umie. Najpierw uderzę piłką w ten kwadrat, potem w ten, i tak po kolei aż do zwycięstwa. A pan niech odbija, tylko proszę trafiać w kort. Zrozumiałe? Przegrany przejdzie pod siatką. A o sędziowanie poproszę Anglika.

Zwróciła się do mister Freyby’ego po angielsku, a ten z poważną miną skłonił się i podszedł do siatki. Jednak, zamiast dać znak do gry, odwrócił się do nas i coś powiedział.

- Chce się założyć - wyjaśnił Masa i w jego maleńkich oczkach zapłonęły ogniki hazardu. - Dwa przeciw jeden za lady.

- Za co? - nie zrozumiałem.

- Za banenka - niecierpliwie odpowiedział Japończyk i także coś zagadał po angielsku, pokazując to na swojego pana, to na jej wysokość.

- All right - zgodził się Brytyjczyk. - Five to one.

- Pięć przeciw jeden - przetłumaczył Masa.

Wzdychając głęboko, wyciągnął zza pazuchy kolorowy papierowy portfel, pokazał mister Freyby’emu zmiętą pięciorublówkę i położył ją na ławce.

Anglik natychmiast wyciągnął skrzypiący portfel z dobrej skóry i wyjął dwudziestopięciorublówkę.

- What about you, mister Zyukin? - zapytał. Zrozumiałem to bez przekładu.

Moim zdaniem cała ta historia z zakładem wyglądała niezupełnie przyzwoicie, ale Gieorgij Aleksandrowicz, odchodząc, polecił: „Radość i naturalność, Afanasij. Pokładam w tobie nadzieję”. I zdecydowałem się odrzucić skrępowanie.

Tym bardziej że wygrana wydawała się pewna. Ksenia Gieorgijewna od dzieciństwa wyróżniała się gibkością i zręcznością, a w tenisie nie miała sobie równych wśród dam. Zresztą, co tam dam - nieraz widziałem, jak ogrywała i Pawła Gieorgijewicza, i Endlunga, Fandorin zaś po raz pierwszy wziął dziś rakietę do ręki. Jeśli Masa postawił na swojego pana, to jedynie z wierności, która u japońskich sług, jak czytałem, dochodzi do fanatyzmu przekraczającego wszelkie granice. Piszą (nie wiem, czy to prawda), że japoński sługa woli rozpruć sobie brzuch, byle tylko nie zawieść zaufania pana. To poświęcenie w duchu Vatela, który przebił się szpadą, kiedy księciu Kondeuszowi nie podano na czas dania rybnego, i nic oprócz szacunku wzbudzić nie może, chociaż oczywiście wywalenie własnych kiszek na wypolerowany parkiet to postępek w porządnym domu zupełnie niewyobrażalny.

A i mnie zainteresowało, jak daleko posunie się oddanie japońskiego kamerdynera. W moim portfelu leżało akurat pięćdziesiąt rubli, odłożone do wpłaty na rachunek oszczędnościowy w banku. Wyjąłem banknoty i położyłem na ławeczce.

Japończyk - trzeba mu to przyznać - ani drgnął. Wytaszczył ze swojej portmonetki jeszcze dziesiątkę i wtedy mister Freyby krzyknął:

- Go!

Zasady gry były mi dobrze znane, nie musiałem zatem przysłuchiwać się krzykom Anglika.

Ksenia Gieorgijewna wygięła się z gracją i mocno podała piłkę, tak że Fandorin ledwie zdążył nadstawić rakietę. Piłka odbiła się ukosem, musnęła górną część siatki i ciut się kolebiąc, przeleciała na stronę jej wysokości.

Zero piętnaście na korzyść Erasta Piotrowicza. Udało mu się.

Jej wysokość przeszła na drugą stronę kortu, posłała bardzo trudną, podkręconą piłkę i błyskawicznie podbiegła do siatki, wiedząc zawczasu, dokąd przeciwnik odbije serw - jeśli w ogóle go odbierze.

Fandorin odbił, i to tak mocno, że piłka z pewnością wyleciałaby za kort, gdyby nie trafiła jej wysokości prosto w czoło.

Ksenia Gieorgijewna wyglądała na cokolwiek oszołomioną, a Fandorin się wystraszył. Rzucił się do siatki i przyłożył jej wysokości chusteczkę do czoła.

- To nic, to nic - wyszeptała, przytrzymując go za nadgarstki. - Wcale mnie nie boli. A z was - prawdziwy szczęściarz. Zero trzydzieści. Ale ja zaraz panu pokażę.

Trzeci serwis był z rzędu takich, których odebrać nie można. Nawet nie dostrzegłem dobrze piłki - tylko szybką błyskawicę, przelatującą nad kortem. Mimo to Fandorin jakimś cudem zdążył zaczepić piłkę rakietą, tyle że bardzo nieudatnie: biała kuleczka niezgrabnie wzleciała w górę i zaczęła spadać wprost na siatkę.

Ksenia Gieorgijewna z tryumfalnym okrzykiem wybiegła naprzód, gotowa wbić łatwą piłkę w kort. Zamachnęła się i z trzaskiem uderzyła piłkę, która znowu musnęła skraj siatki, ale tym razem nie przeleciała do przeciwnika, tylko potoczyła się pod nogi jej wysokości.

Na twarzy wielkiej księżnej pojawiło się zmieszanie - gem wychodził jakiś dziwny. Widocznie z tego zmieszania jej wysokość przy ostatnim serwie dwukrotnie chybiła, co nigdy wcześniej się nie zdarzało, i przegrała do zera - albo, jak mawiają sportsmeni, „na sucho”.

Pierwszą falę wrogości do Fandorina poczułem, kiedy jego kamerdyner najspokojniej w świecie schował niemałą wygraną w swym papierowym portfelu. Do myśli o głupiej utracie pięćdziesięciu rubli jeszcze musiałem przywyknąć.

A już zupełnie nie przypadła mi do gustu scena, która rozegrała się na korcie.

Jak należało, jej wysokość, pokonana, na czworakach przepełzła pod siatką. Fandorin pospiesznie się schylił, chcąc pomóc Kseni Gieorgijewnie wstać, ona zaś spojrzała na niego z dołu i zamarła w tej niewdzięcznej pozie. Erast Piotrowicz, zawstydzony, wziął ją za ręce i pociągnął, ale zbyt mocno - wielka księżna uderzyła o niego piersią, kapelusik upadł na ziemię, a z nim i szpilki, tak że jej gęste loki rozsypały się na plecach.

- Proszę o wybaczenie - wymamrotał Fandorin. - Dziękuję za lekcję. Na mnie pora.

Niezgrabnie się ukłonił i szybko poszedł w stronę domu. Japończyk podążył w jego ślady.

- Lucky devil - rzekł mister Freyby. I sam siebie przetłumaczył: - Fartowny... czort.

A ja z widocznym żalem zacząłem przeliczać pozostałe w portfelu pieniądze.

Jednak nie myślałem o przegranej sumie. Moje serce ściskało się od trwogi i złych przeczuć.

Jakim to wzrokiem odprowadzała Ksenia Gieorgijewna odchodzącego Fandorina! A on, cwaniaczek, szedł sobie jakby nigdy nic i obejrzał się dopiero w ostatniej sekundzie, zanim skręcił za róg. Popatrzył krótko na jej wysokość i natychmiast się odwrócił. Podły, podły chwyt, który skutecznie obezwładnił młodą, niedoświadczoną dziewczynę!

Wielka księżna oblała się rumieńcem, a ja zrozumiałem: doszło do okropnego, skandalicznego wydarzenia, jednego z tych, które wstrząsają fundamentami monarchii. Osoba krwi cesarskiej niestosownie się zakochała! Tu nie sposób było się pomylić, chociaż nie mogę się uważać za znawcę kobiet i ich uczuć.

Afanasij Ziukin jest starym kawalerem i prawdopodobnie taki już pozostanie. Widać na mnie nasza zasłużona dynastia się zakończy, wprawdzie mam jeszcze brata, ale on utracił prawo do kontynuowania rodu dworskich służących Ziukinów.


* * *

Mój ojciec, Stiepan Filimonowicz, a wcześniej jego ojciec, Filimon Jemieljanowicz, w wieku siedemnastu lat zostali zaręczeni z dziewczynami z takich samych rodzin dworskich służących, a mając po osiemnaście lat, już mieli pierworodnych synów. Obaj przeżyli ze swoimi małżonkami tyle lat w szacunku i miłości, że daj Boże tak każdemu. Ale na mnie szczęśliwa gwiazda naszego rodu wygasła. Ziukinowie się wyrodzili, ponieważ dostała mi się dusza wątła i niezdolna do kochania.

Miłości do kobiety nie zaznałem nigdy. Zachwyt - to inna sprawa; takiego uczucia doświadczyłem, będąc jeszcze podrostkiem, a było tak mocne, że na zwykłą miłość jakoś mi już siły nie starczyło.

Od czternastego roku życia służyłem jako kozaczek w jednym wielkoksiążęcym domu, zbyt znanym, bym mógł powiedzieć, w którym dokładnie. A jedna z wielkich księżnych, której imienia też nie przytoczę, była moją rówieśnicą. Często zdarzało mi się towarzyszyć jej na konnych spacerach. W całym swoim dalszym życiu nie spotkałem panny ani kobiety, która choć w przybliżeniu mogłaby się równać z jej wysokością - nie, nie urodą, choć wielka księżna była nieopisanie piękna, tylko blaskiem bijącym od całej jej postaci. Nie umiem tego wyjaśnić lepiej, ale dostrzegałem ten blask zupełnie jak zjawisko fizyczne, tak jak inni widzą promienie księżyca czy łunę lampy.

Nie pamiętam, żebym chociaż raz rozmawiał z jej wysokością albo zadał jakiekolwiek pytanie - jedynie, milcząc, skwapliwie wypełniałem jej polecenia. Moje życie w tych latach składało się z dni, które były, i dni, których nie było. Zobaczyłem ją - dzień był; nie zobaczyłem - dnia jakby nie było, tylko pustka i ciemność.

Ona pewnie myślała, że jestem niemy, i albo było jej mnie żal, albo po prostu przywykła, bo czasami przyglądała mi się z takim łaskawym uśmiechem, że aż zastygałem w miejscu. Raz zdarzyło się tak podczas skoków w lesie - jej wysokość obejrzała się za mną i uśmiechnęła, a ja ze szczęścia puściłem wodze. Kiedy oprzytomniałem, leżałem na ziemi. Dookoła wszystko płynęło, nade mną pochylała się jasna twarz, a w oczach jej wysokości lśniły łzy. Przypuszczam, że była to najszczęśliwsza chwila w moim życiu.

Służyłem na tym dworze jako kozaczek przez dwa lata siedem miesięcy i cztery dni, dopóki wielkiej księżny nie wyswatano z pewnym niemieckim księciem. W cesarskiej rodzinie śluby przygotowywano powoli i miałem tylko jedno marzenie: zostać zaliczonym do tych sług, które pojadą z jej wysokością do Niemiec. Był jeden wakans - młodszego lokaja. Nie udało się. Ojciec, mądry człowiek, nie pozwolił.

Już nigdy więcej nie widziałem jej wysokości. Tylko na Boże Narodzenie tamtego roku otrzymałem od niej własnoręczny list. Do dziś przechowuję go razem z obrączkami rodziców i książeczką oszczędnościową, ale nigdy go nie czytam - i tak znam na pamięć. To właściwie nie list, tylko zapisek. Jej wysokość przysłała podobne wszystkim swoim byłym sługom, które pozostały w domu.


Miły Afanasiju! U mnie wszystko w porządku, niedługo pojawi się potomek - syn albo córka. Często wspominam nasze spacery. Pamiętasz, jak spadłeś z konia, a ja pomyślałam, że zabiłeś się na śmierć? Niedawno mi się przyśniłeś i w tym śnie nie byłeś żadnym sługą, tylko księciem, i mówiłeś mi coś bardzo radosnego i przyjemnego, lecz nie zapamiętałam co. Bądź szczęśliwy, Afanasiju, i wspominaj mnie od czasu do czasu.


Takie słowa od niej otrzymałem. Więcej listów nie było, ponieważ przy pierwszym porodzie jej wysokość zmarła i już od bez mała trzydziestu lat przebywa wśród aniołów, gdzie jej bez wątpienia lepiej niż na naszym grzesznym padole.

W ten sposób okazało się, że mój ojciec miał całkowitą rację, choć długo - do samej jego śmierci - nie mogłem mu wybaczyć, że nie puścił mnie do Niemiec. Wkrótce po odjeździe jej wysokości skończyłem siedemnaście lat i rodzice chcieli mnie ożenić z córką starszego szwajcara z pałacu Aniczkowskiego. Dziewczyna była ładna, ale ja za nic nie chciałem jej poślubić. Czasami, mimo spokojnego i zgodnego charakteru, bywam uparty. Ojciec ze mną walczył, przekonywał, ale w końcu ustąpił. Sądził, że z czasem się rozmyślę. Mnie jednak nigdy już nie naszła ochota na życie rodzinne.

Dla prawdziwego sługi tak lepiej - nic go od służby nie odrywa. Foma Anikiejewicz także nie jest żonaty. A legendarny Prokop Swiridowicz, choć miał żonę i dzieci, to trzymał rodzinę na wsi i odwiedzał ją tylko dwa razy do roku - na Boże Narodzenie i Wielkanoc.

Prawdziwy sługa wie, że jego służba to nie stanowisko, lecz styl życia. Nie zdarza się tak, że od rana do wieczora jesteś sługą, a później wracasz do siebie i stajesz się po prostu Afanasijem Ziukinem. Sługa jest jak dworzanin i korzenie ma te same, tylko że my jesteśmy dla siebie mniej pobłażliwi niż dworzanie. Dlatego wyżej się nas ceni.

Wielu chciałoby prawdziwego sługę - cesarskiego czy wielkoksiążęcego - do siebie zwabić, a zdarzało się, że proponowano przy tym olbrzymie sumy. Każdy bogacz byłby dumny, gdyby w jego włościach porządek był taki sam jak w cesarskich pałacach. Mój rodzony brat, Froł, nie wytrzymał, skusiło go bogactwo. Teraz jest sługą - nie, u nich nazywa się to „majordomus” - moskiewskiego milionera, bankiera Litwinowa, pochodzącego z Żydów. Froł otrzymał pięć tysięcy odkupnego i trzy tysiące rocznie, i to ze wszystkim: mieszkaniem i premiami. Był sługa, i nie ma sługi.

Wszelkie stosunki z bratem zerwałem. On także nie próbuje się kontaktować - rozumie swój grzech. Co tam milioner - ja i do księcia Woroncowa nie poszedłem, choć obiecywał mi złote góry. Służy się tylko temu, z kim nie można się porównywać. Konieczny jest dystans: z tej strony ma być coś ludzkiego, a z tamtej - boskiego. Dystans zawsze pomaga zachować szacunek. Nawet kiedy zastaniesz Gieorgija Aleksandrowicza w służbówce u kucharki Manufy albo gdy nocą przywiozą fiakrem nieprzytomnego Pawła Gieorgijewicza, całego w wymiocinach. A kto to taki książę Woroncow? Po prostu dworzanin, zwykły szlachcic. I my, Ziukinowie, byliśmy szlachtą, chociaż niedługo.

To szczególna historia, dotycząca założyciela naszego rodu, a mojego pradziada, Jemieljana Ziukina. Wydaje się, że warto ją opowiedzieć - taka jest pouczająca. Kolejny raz potwierdza, że świat opiera się na ustalonym porządku i że nie daj Boże ten porządek naruszyć - i tak nic sensownego z tego nie wyniknie.


Ziukinowie pochodzą z chłopów pańszczyźnianych zwienigorodzkiego powiatu guberni moskiewskiej. Mój praszczur, Jemieljan Siłantjewicz - wtedy po prostu Jemielka - został wzięty do państwa na służbę, kiedy był jeszcze maleńki. Okazał się roztropny i bystry, tak że po jakimś czasie zaczęto go wyróżniać: ubierano porządnie, nie zlecano czarnej roboty, wyuczono czytać i pisać. Był towarzyszem zabaw młodego panicza. I książek się naczytał, i manier trochę nabrał, nawet odrobinę po francusku mówił, ale najgorsze było to, że wstydził się swojego chłopskiego pochodzenia. Pewnie dlatego zapatrzył się na panienkę, córkę dziedzica, lecz nie tak jak ja na wielką księżną - z bogobojnym zachwytem, tylko z najzwyklejszymi, bezczelnymi zamiarami: chciał koniecznie się z nią ożenić. Wydawałoby się, że kto to widział, aby chłopak z pańszczyźnianych brał za żonę szlachciankę. Inny pomarzyłby i zapomniał, ale Jemiela był uparty, zawzięty, planował wszystko z góry i, jak by to dzisiaj powiedziano, wierzył w swoją gwiazdę.

O swoim marzeniu (można raczej rzec, że nie o marzeniu, lecz o zamiarze) nie powiedział żywej duszy, a szczególnie panience, tylko podczas poboru rekruta - kiedy właśnie wojowano z Francuzami - nagle poprosił, żeby go oddali zamiast syna młynarza, na którego los popadł. Jemiela był zbyt młody, ale jako chłopak rosły i silny dodał sobie roczek czy dwa. Chętnie na jego prośbę przystano, ponieważ do tego czasu stał się tak arogancki i nieposłuszny, że państwo sami już nie wiedzieli, co z nim zrobić.

Mój pradziad poszedł do armii, a od młynarza, pierwszego bogacza we wsi, wziął odstępne, siedemset rubli w asygnatach. Pieniędzy nie oddał ojcu, tylko wpłacił je do banku, na swoje nazwisko. Wszystko zrobił zgodnie z planem.

Podczas kampanii austriackiej trafił prosto na front i wojował siedem czy też osiem lat praktycznie bez przerwy - to z Francuzami, to z Persami, to ze Szwedami, to z Turkami, to znowu z Francuzami. Pchał się w najgorętsze miejsca, przy każdej rozpaczliwej okazji szedł na ochotnika. Wielokrotnie ranny, odznaczony medalami, dosłużył się naszywek podoficera, ale ciągle mu było mało. Podczas kampanii dwunastego roku, za bitwę pod Smoleńskiem, kiedy w rocie zginęli wszyscy oficerowie, trafiła się Jemieli godna zawiści nagroda: sam generał infanterii, książę Bagration, wycałował go i przedstawił do awansu na oficera, co w tych czasach właściwie się nie zdarzało.

Potem Jemieljan Ziukin wojował jeszcze dwa lata, doszedł z armią do samego Paryża, a kiedy zawarto wreszcie pokój, od razu wziął długi urlop, chociaż cieszył się uznaniem dowódców i mógł mieć nadzieję na dalsze awanse służbowe. Lecz mój pradziad chciał czegoś innego - jego śmiały, nierealny plan w końcu dojrzał do realizacji.

Do ojczyzny Jemiela wrócił nie tylko jako szlachcic i porucznik grenadierów, ale i z niewielkim własnym kapitałem, ponieważ przez te wszystkie lata wynagrodzenia nie roztrwonił, z odejściem na urlop wziął premię i pieniądze na leczenie, a początkowe siedemset rubli dzięki procentom prawie się podwoiło.

W jego rodzinnej wsi wszystko ułożyło się tak, że lepiej dla niego być nie mogło. Majątek spalili Francuzi, toteż państwo całkiem zubożeli i zamieszkali w domu popa. Młody panicz, były towarzysz zabaw Jemieljana, zginął pod Borodinem, a ta sama panna, dla której mój pradziad podjął rozpaczliwą grę z przeznaczeniem, została bez narzeczonego, jako że złożył on głowę pod Lipskiem. Ogólnie biorąc, Jemiela stanął przed obiektem swoich marzeń prawie jak anioł zbawca.

Pojawił się w izbie drewnianego popiego domu obwieszony orderami i krzyżami, w paradnym mundurze. Panna wyszła w starej, połatanej sukienczynie, zresztą od przeżytych nieszczęść mocno zbrzydła, tak że nie od razu ją poznał. Ale to mu nie przeszkadzało, ponieważ Jemiela nie kochał panny, tylko swoje nierealne marzenie.

Jednakże nic z tego nie wyszło. Panna przywitała go z początku łaskawie, nawet ucieszyła się na widok starego znajomego, ale gdy jej zaproponował swą rękę i serce, wyraziła pełne urazy zdziwienie i jeszcze dodała, że prędzej zostanie rezydentką u krewnych niźli „panią Ziukiną”.

Ta odpowiedź pozbawiła Jemielę rozumu - nigdy wcześniej trunków do ust nie brał, a wtedy popadł w takie pijaństwo, że dobrze się to nie skończyło. Po pijanemu, publicznie, zdarł z siebie epolety i medale, podeptał je nogami, wykrzykując przy tym słowa bez sensu. Za zbezczeszczenie munduru został osądzony, pozbawiony rangi oficerskiej i szlachectwa. Całkiem by się rozpił, gdyby za sprawą szczęśliwego przypadku nie wpadł w oko swojemu byłemu dowódcy, księciu Trubieckiemu. Ten zlitował się nad przegranym człowiekiem i pomny jego dawnych zasług załatwił mu etat kamerlokaja w Carskim Siole.

W ten sposób zostało określone przeznaczenie naszego rodu.


* * *

Kiedy osoba niskiego pochodzenia snuje niedopuszczalne marzenia o osobie wyższego stanu, jest to smutne, a może nawet wstrząsające, ale nie tak niebezpieczne, ponieważ, jak mówi przysłowie, nie ma świnia rogów, boby bodła. Za to namiętność skierowana w przeciwną stronę, z góry w dół, jest podwójnie niebezpieczna. Z nią nie ma żartów. Wszyscy jeszcze pamiętamy zupełnie świeży przypadek wielkiego księcia Dymitra Nikołajewicza, który wbrew woli cesarza ożenił się z rozwódką i został za karę zesłany poza granice imperium. A my, sługi dworu, wiemy i o tym, jak nasz najjaśniejszy pan, będąc jeszcze cesarzewiczem, ze łzami błagał swojego najjaśniejszego ojca, by uwolnił go od przywileju następstwa tronu i zezwolił na morganatyczne małżeństwo z baleriną Snieżniewską. Wtedy to wszyscy drżeli, ale uchronił nas Bóg i surowy obyczaj nieboszczyka cara.

Dlatego zdenerwowanie, które ogarnęło mnie po tym sławetnym meczu tenisowym, powinno być w pełni zrozumiałe, tym bardziej że Ksenia Gieorgijewna już miała narzeczonego, skandynawskiego księcia o dużych szansach na koronę (wszyscy wiedzieli, że jego starszy brat, następca tronu, jest chory na suchoty). Musiałem szybko się kogoś poradzić, kogoś, kto dobrze zna dusze młodych panienek, ja sam bowiem, jak już wspominałem, nie mogłem się uważać za znawcę takich problemów.

Po długich wahaniach zdecydowałem się zawierzyć mademoiselle Declique i oznajmiłem jej o swoim zaniepokojeniu w najbardziej ogólnych i taktownych słowach. Mademoiselle mimo to od razu mnie zrozumiała i - co zaskakujące - zupełnie się nie zdziwiła. Mało tego, do moich słów odniosła się z przerażającą lekkomyślnością.

- Tak, tak. - Skinęła w roztargnieniu główką. - Też zauważyłam. To piękny mężczyzna, a ona jest w takim wieku. To nic. Niech Ksenia trochę pozna miłość, póki jej nie zamkną pod szklanym kloszem.

- Jak możecie coś takiego mówić! - wykrzyknąłem przerażony. - Jej wysokość już jest zaręczona!

- Ach, monsieur Ziukin, widziałam w Wiedniu jej narzeczonego, księcia Olafa. - Mademoiselle zmarszczyła nos.

- Ale w razie śmierci jego starszego brata... a wszyscy wiedzą, że ten ma suchoty... książę Olaf będzie następcą tronu. A to znaczy, że Ksenia Gieorgijewna może zostać królową!

Uwaga, która tak mnie zaszokowała, była zapewne rezultatem przygnębienia i rozterki duchowej. Zauważyłem, że rankiem mademoiselle nie była obecna, i chyba domyśliłem się, w czym rzecz.

Bez wątpienia osoba tak energiczna i aktywna nie mogła usiedzieć z założonymi rękoma - pewnikiem usiłowała podjąć jakieś własne poszukiwania. Tylko co ona może - sama jedna, w obcym kraju, w nieznanym mieście - kiedy nawet policja czuje się bezsilna.

Mademoiselle wróciła taka zmęczona i nieszczęśliwa, że nie mogłem wprost patrzeć. Po części i z tego właśnie powodu, chcąc odciągnąć jej myśli od malutkiego wielkiego księcia, rozpocząłem z nią rozmowę na zajmujący mnie temat.

Żeby ją trochę uspokoić, opowiedziałem, jak się sprawy mają. Wspomniałem (rozumie się, bez podkreślania własnej roli) o odpowiedzialnej misji, która przypadła mi w udziale.

Oczekiwałem, że usłyszawszy o nowej nadziei, mademoiselle się ucieszy, ale ona wysłuchała mnie do końca, popatrzyła z jakimś dziwnym przestrachem i nagle rzekła:

- Ale przecież to bardzo niebezpieczne. - I odwracając oczy, dodała: - Aj, wiem, pan jest odwaszny... Ale niech pan nie będzie zbyt śmiały, dopsze?

Trochę straciłem wątek i zapadła niezbyt taktowna cisza.

- Ach, jaki pech! - W końcu odzyskałem rezon, spoglądając w okno. - Znowu pada deszcz. A przecież na wieczór zaplanowano zbiorową chóralną serenadę dla ich cesarskich mości. Deszcz może wszystko zepsuć.

- Lepiej niech pan myśli o sobie. Pan musi jechać w otwahta kaheta - powiedziała cicho mademoiselle, prawie nie plącząc przypadków, a ostatnie zdanie wyszło jej bezbłędnie: - Łatwo się przeziębić.


* * *

Kiedy wyjechałem z bramy dwukółką z odsłoniętym dachem, rozpadało się już na dobre i zanim dotarłem do placu Kałuskiego, przemokłem do suchej nitki. To było jeszcze pół biedy: najgorsze, że w całym potoku pojazdów jadących Krowim Wałem, tylko ja jeden zwracałem uwagę. Solidny człowiek, z wielkimi wąsami i bakenbardami, z jakiegoś powodu nie podniósł skórzanego daszka: z ronda melonika strumieniami płynie woda, twarz także cała zalana deszczem, porządny tweedowy garnitur obwisł jak mokry worek. Ale jak inaczej miał mnie rozpoznać człowiek doktora Linda?

U moich stóp stała ciężka walizka, wypełniona dwudziestopięciorublówkami. Przede mną i za mną, zachowując ostrożny odstęp, jechali agenci pułkownika Karnowicza. Byłem dziwnie spokojny, nie czułem strachu - pewnie moje nerwy zamarły po tak długim oczekiwaniu i od tej wilgoci.

Oglądać się do tyłu nie śmiałem, ponieważ instrukcja surowo mi tego zabraniała, ale na boki od czasu do czasu rzucałem spojrzenie, przypatrując się nielicznym przechodniom.

Na pół godziny przed wyjazdem zatelefonował do mnie Fonia Anikiejewicz i powiedział:

- Pan Łasowski zdecydował się podjąć specjalne środki - słyszałem, jak meldował o tym jego wysokości. Rozstawił filerów od placu Kałuskiego aż do samej rzeki Moskwy. Co pięćdziesiąt kroków. Polecił im czuwać i brać każdego, kto zbliży się do waszej kolaski. Boję się, aby nie spowodowało to zagrożenia dla życia Michała Gieorgijewicza.

Filerów rozpoznawałem bez trudu - któż oprócz nich będzie spacerował ze znudzoną miną w taką ulewę? Z wyjątkiem tych panów, z jednakowymi czarnymi parasolami, na trotuarach praktycznie nikogo nie było. W obie strony jechały powozy, ciasno - prawie koło przy kole. Za Wałem Zacepskim (nazwę odczytałem z tabliczki) do mojego boku przyczepił się ojczulek w karocy z naciągniętym ceratowym dachem. Zły, gdzieś się chyba spieszył, bo ciągle pokrzykiwał na woźnicę: „Żywiej, żywiej, sługo boży!”. A jak tu można żywiej, skoro z przodu same karety, kolaski, szarabany i omnibusy?

Minęliśmy rzeczkę czy jakiś kanał, potem szerszą rzekę, łańcuch filerów dawno już się skończył, a mnie nikt nie zaczepił. Byłem już całkiem pewny, że Lind, zauważywszy agentów, zrezygnował ze spotkania. Na szerokim skrzyżowaniu potok pojazdów się zatrzymał - policjant w długiej pelerynie, gwiżdżąc gorliwie, dał sygnał przejazdu dla wyjeżdżających z przecznicy. Korzystając z naszego postoju, między pojazdy wbiegli gazeciarze. „Gazieta-Kopiejka”! „Moskowskije Wiedomosti”! „Russkoje Słowo”! -wrzeszczeli.

Jeden z nich, z przylepionym do czoła lnianym czubem i w ciemnej od wilgoci plisowanej koszuli wypuszczonej na spodnie, nagle złapał się ręką za hołoble i zgrabnie wskoczył na siedzenie obok mnie. Taki był malutki, żwawy, że z tylnych kolasek pewnie go nawet nie dostrzegli przez ścianę deszczu.

- Skręcaj w prawo, wujek - rzekł chłopak, stukając mnie łokciem w bok. - I nie rozglądaj się, nie wolno.

Bardzo chciałem się obejrzeć, by sprawdzić, czy agenci nie przegapili takiego nieoczekiwanego posłańca, ale nie śmiałem. Sami zobaczą, że skręcam.

Pociągnąłem wodze w prawo, strzeliłem z bata i koń skręcił w krzywą uliczkę, bardzo przyzwoicie wyglądającą, obstawioną pięknymi murowanymi domami.

- Gnaj, wujek, gnaj! - krzyknął chłopczyna, oglądając się. - Dawaj!

Wyrwał mi bat, gwizdnął jak rozbójnik, uderzył karą, a ta z całych sił zagruchotała kopytami po kocich łbach.

- Skręcaj tutaj! - Mój przewodnik pokazał palcem w lewo.

Wpadliśmy w jeszcze mniejszą uliczkę, biegnącą prosto, i przejechaliśmy skrzyżowanie, znowu zawróciliśmy. Później jeszcze raz i jeszcze raz.

- Tędy jedź, w bramę! - pokazał „gazeciarz”.

Pociągnąłem wodze i wjechaliśmy pod ciemny, wąski łuk bramy.

Nie minęło pół minuty, kiedy obok, ze stukotem i trzaskiem, przemknęły dwie kolaski z agentami, a potem zapadła cisza, tylko deszcz coraz głośniej młócił nawierzchnię jezdni.

- I co teraz? - spytałem, ostrożnie przypatrując się posłańcowi.

- Czekaj - rzucił z ważną miną, dmuchając na zziębnięte dłonie.

Na policję dworu nie mogłem już liczyć. Mimo to się nie bałem, ponieważ z takim przeciwnikiem mogłem sam sobie poradzić. Taki smarkacz! Złapać za wątłe ramionka, potrząsnąć jak należy, a powie, kto go wysłał. I trop się odnajdzie.

Przyjrzałem się lepiej małemu, zauważyłem napuchłe, zupełnie nie dziecięce usta, zmrużone oczy. Wilczek, prawdziwy wilczek. Z takiego prawdy nie wytrzęsiesz.

Nagle z daleka znowu dobiegł odgłos podjeżdżającego zaprzęgu. Wyciągnąłem szyję, a chłopak natychmiast wykorzystał nadarzającą się okazję. Usłyszałem szelest, odwróciłem się, i już obok mnie nikogo nie było, tylko rozmazany ślad na mokrym siedzeniu.

Zeskoczyłem z kozła, wybiegłem z bramy na trotuar i zobaczyłem czwórkę krzepkich wronych koni, szybko ciągnących za sobą karetę z całkowicie zasłoniętymi oknami. Woźnica w nisko opuszczonym kapturze głośno strzelał z długiego bata nad błyszczącymi końskimi kłębami. Kiedy pojazd zrównał się z łukiem bramy, zasłony rozsunęły się niespodzianie, i tuż przed sobą zobaczyłem bladą twarzyczkę jego wysokości, złote kędziory i znaną mi marynarską czapeczkę z czerwonym pomponem.

Michał Gieorgijewicz też mnie zobaczył i głośno krzyknął:

- Afon! Afon!

Właśnie tak mnie zawsze nazywał. Też chciałem krzyknąć, otworzyłem usta, ale tylko jęknąłem. Boże, co robić? Wycofać z bramy dwukółkę - to zajmie zbyt wiele czasu, nie zdążę.

Zapominając o sobie i zupełnie nie myśląc, co robię, zacząłem biec za karetą. Nawet nie zauważyłem, kiedy z mojej głowy spadł mokry melonik.

- Stój! - krzyczałem. - Stój!

Nad dachem karety widziałem okrągły kapelusz woźnicy i unoszony bat.

Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, nawet kiedy byłem dworskim gońcem.

Jasne, że nie byłbym w stanie dogonić czterokonnego zaprzęgu, gdyby uliczka nie skręcała nagle ostro w bok. Kareta zwolniła bieg, lekko kołysząc się na boki. Kilkoma ogromnymi skokami skróciłem dystans, skoczyłem i uczepiłem się obiema dłońmi antaby bagażowej. Podciągnąłem się i już prawie cały znalazłem się na tylnej ławeczce, gdy woźnica, nie odwracając się, machnął batem do tyłu, ponad dachem i uderzył mnie w ciemię. Upadłem twarzą w kałużę, przeturlałem się przez nią, wznosząc fontannę błota. Uniosłem się na rękach, ale kareta już skręciła za róg.

A kiedy, kulejąc i wycierając rękawem zapaćkaną twarz, wróciłem do dwukółki, walizy z pieniędzmi już tam nie było.

Загрузка...