10 maja



- Właśnie o tej porze - rzekł Koda, wskazując głową w stronę zboru. - Kikut kazał zebrać się równo o północy. Dobra, Polaczek, jeszcze się zobaczymy.

Fandorin, kołysząc się, zawrócił, a mnie Japończyk kuksnął w bok, pokazując gestem, że czas złazić z dachu.

O tym, jak, teraz już w zupełnej ciemności, spuszczałem się po rynnie, opowiadać nie będę. Lepiej czegoś takiego sobie nie przypominać. Otarłem ręce, do końca rozdarłem moje biedne spodnie, a na koniec jeszcze zeskoczyłem prosto w środek kałuży... Ale najważniejsze, że sobie nie połamałem rąk ani nóg, i za to dzięki Tobie, o Panie!


Długo, nawet kiedy już opuściliśmy Chitrowkę, nie mogliśmy złapać dorożki. Przyjrzawszy się naszej kompanii, nocne „wańki”, nie mówiąc ani słowa, poganiały koniki i znikały w mroku. W dodatku odniosłem wrażenie, że największy niepokój woźniców budził nie Fandorin ani nie Masa, tylko właśnie moja oberwana i ubrudzona persona.

W końcu jakiś dał się namówić - już przy samym murze Kitaj-gorodu. Całą drogę denerwowałem się, że Erast Piotrowicz odmówi zapłaty, a ja sam nie miałem ani grosza.

Ale nie, tym razem zapłacił, i to nawet szczodrzej, niż należało, jakby za oba przejazdy razem.

Wchodzić przez bramę w moim obecnym stroju wydało mi się niestosowne i nie bez skrępowania zaproponowałem, byśmy znowu przeszli przez ogrodzenie, choć Bóg wie, że minionego dnia dość się nałaziłem po płotach i dachach.

Jednak Fandorin, patrząc na przeświecające przez drzewa jasno oświetlone okna Ermitażu, pokiwał głową:

- Nie, Ziukin, chodźmy lepiej p-przez bramę. Bo, nie daj Boże, jeszcze nas p-postrzelą.

Dopiero teraz pojąłem, że płonące światła w oknach o tak późnej godzinie to oznaka niezwyczajna i niepokojąca. Przy bramie oprócz zwykłego odźwiernego stało jeszcze dwóch po cywilnemu. A przyjrzawszy się, zauważyłem, że w ogrodzie majaczą jakieś postaci. Pewnie panowie z policji dworu, nikt inny. A to mogło oznaczać tylko jedno: do Ermitażu w środku nocy przyjechał z jakiegoś powodu najjaśniejszy pan.


Po długich wyjaśnieniach przy wejściu, które zakończyły się wezwaniem Somowa i poniżającą identyfikacją mojej osoby (trzeba było widzieć minę mojego moskiewskiego pomocnika, kiedy stanąłem przed nim w takim stroju), przepuszczono nas w końcu i podchodząc do domu aleją, dostrzegłem kilka zaprzęgów. Zdarzyło się widocznie coś zupełnie niesłychanego.

W przedpokoju czekało mnie jeszcze jedno trudne doświadczenie: spotkanie twarzą w twarz z guwernantką.

- Mon Dieu! - wykrzyknęła, trzepocząc rzęsami i ze zdumienia zapominając, że mieliśmy się porozumiewać wyłącznie po rosyjsku. - Monsieur Zyukin, qu’est-ce quis c’est passe? Et qui sont ces hommes? C’est le domestique japonais?* [Boże! Panie Ziukin, co się stało? I co to za ludzie? To japoński służący? (fr.).]

- To ja, mademoiselle - skłonił się Fandorin. - Z Afanasijem Stiepanowiczem właśnie zakończyliśmy niewielki wojaż po moskiewskich o-osobliwościach. Ale to nieważne. Powiedzcie lepiej, jak przebiegło wasze spotkanie. Widziała pani chłopczyka?

Dopiero wtedy poznałem okoliczności, w których najjaśniejsza pani straciła swój klejnot.

- Wstyd, że żandarmi rzucili się w pościg - rzekł z troską Erast Piotrowicz. - Tego w żadnym razie nie należało robić. Proszę opisać k-karetę.

Mademoiselle, zmarszczywszy czoło, rzekła:

- Czahna, zakurzona, okno z rideau... W kołach po osiem rais... iglic?

- Szprych - podpowiedziałem.

- Tak, tak, osiem szprych. Na drzwiach... nie, drzwiczkach... klamka z miedź.

- Racja! - wykrzyknąłem. - Klamka na drzwiach karety, którą widziałem, była w kształcie miedzianego kółka!

Fandorin skinął głową.

- Cóż, już drugi raz użyli tej s-samej karety. Lind jest zbyt pewny siebie i zbyt nisko ocenia rosyjską policję. To nieźle. Proszę opisać człowieka, który odebrał pani torebkę.

- Wysoki. Oczy bhązowe. Nos thochę krzywy. Wąsy i bhoda hude, ale moim zdaniem naklejone. Outre cela...* [Poza tym... (fr.).] - Mademoiselle zamyśliła się. - Ah, oui! Bhodawka na lewy szczęka, o tutaj. - I palcem dotknęła mojego policzka, od czego zadrżałem.

- Dobrze, zawsze coś - rzekł przychylnie Erast Piotrowicz. - A co tutaj się dzieje? Widziałem przed domem kolasy najjaśniejszego pana i w-wielkich książąt.

- Nie wiem - ze smutkiem powiedziała mademoiselle, już ostatecznie przechodząc na francuski. - Nic mi nie mówią. Patrzą na mnie tak, jakbym ja była wszystkiemu winna. - Złapała się za łokcie, przełknęła ślinę i mówiła już bardziej opanowanym głosem. - Wygląda na to, że zdarzyło się coś strasznego. Godzinę temu do domu dostarczono jakiś pakiet, malutki, i wszyscy zaczęli biegać, rozdzwoniły się telefony. Przed półgodziną przybył najjaśniejszy pan, a dopiero co przyjechali książęta Kirył i Symeon...

W tym momencie do przedpokoju zajrzał pułkownik: brwi miał zmarszczone, wargi ściśnięte.

- Fandorin, to pan? - spytał. - Oznajmiono mi o waszym przybyciu. Co to za idiotyczna maskarada? Ciągle pan się zabawia w dżentelmena detektywa? Czekają na was. Proszę doprowadzić się do przyzwoitego stanu i natychmiast przyjść do wielkiej bawialni. Pani także.

Erast Piotrowicz i mademoiselle wyszli, a Karnowicz, obejrzawszy mnie od stóp do głów, z obrzydzeniem pokiwał głową.

- Ale wyglądacie, Ziukin. Gdzie przepadliście? Czym zajmował się Fandorin? To akurat bardzo dobrze, że uważa was za druha. No, mówcie, przecież jesteśmy z tego samego urzędu.

- Nic ciekawego - skłamałem, sam nie wiedząc czemu. - Tylko niepotrzebnie zmarnowaliśmy czas. Kto usługuje najjaśniejszemu panu i ich wysokościom?

- Kamerdyner najjaśniejszego pana i sługa Symeona Aleksandrowicza.

Ach, jaki wstyd!

Nigdy jeszcze nie myłem i nie przebierałem się z taką szybkością. Już po dziesięciu minutach zdążyłem doprowadzić się do porządku i cicho wszedłem do bawialni, ukłonem podziękowałem Fomie Anikiejewiczowi i Dormidontowi.

Na stole nie było ani przekąsek, ani napojów - tylko popielniczki i jakiś rozpieczętowany pakiecik z brązowego kartonu. Na wszelki wypadek wziąłem z bocznego stolika tacę i zacząłem rozstawiać szklanice, ukradkiem przebiegając wzrokiem po twarzach obecnych i próbując się domyślić, co się stało.

Najjaśniejszy pan nerwowo palił papierosa. Kirył Aleksandrowicz ze znużeniem pocierał powieki. Generał-gubernator bębnił palcami po stole. Gieorgij Aleksandrowicz nieruchomym wzrokiem patrzył na pakiet. Paweł Gieorgijewicz wyglądał niezdrowo - usta mu drżały, w oczach miał łzy. Ale najbardziej wystraszyła mnie mademoiselle Declique: siedziała, zakrywając rękoma twarz, ramiona jej drżały, a przez ściśnięte palce przedostawał się nerwowy szloch. Nigdy jeszcze nie widziałem jej zanoszącej się płaczem i nawet nie przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe.

Oberpolicmajster siedział obok beznamiętnego Karnowicza i bez przerwy wycierał chusteczką czoło. Nagle czknął, zalał się czerwienią i wymamrotał:

- Proszę o wybaczenie.

Potem czknął jeszcze raz. W zupełnej ciszy ten nieprzystojny dźwięk rozległ się donośnie.

Poczułem wielki strach. Tak wielki, że aż się zachwiałem. Boże, czyżby...?

- Można spojrzeć? - spytał Fandorin, przerywając milczenie. Erast Piotrowicz najwidoczniej wszedł do pokoju minutę lub dwie przede mną. Przebrał się w angielski surdut i nawet zdążył zawiązać krawat.

Na co on chce spojrzeć? Na kolejny list od Linda?

- Proszę - odparł ponuro Kirył Aleksandrowicz. Widać z przyzwyczajenia wziął na siebie rolę przewodniczącego. - Nacieszcie się.

Fandorin wyjął z pakietu zwitek wielkości lizaka. Rozwinął i zobaczyłem wewnątrz coś malutkiego, białoróżowego. Erast Piotrowicz szybko wyciągnął z wewnętrznej kieszeni lupę i pochylił się nad stołem. Miał taki wyraz twarzy, jakby nadgryzł cytrynę.

- T-to na pewno palec jego wysokości?

Srebrna taca wypadła mi z rąk, szklanice rozbiły się na kawałki. Wszyscy podskoczyli i obrócili się w moją stronę, a ja nawet nie przeprosiłem - ledwie zdążyłem uchwycić się brzegu stolika, żeby nie upaść.

- Co za głupie pytanie! - burknął gniewnie Symeon Aleksandrowicz. - Oczywiście, to mały palec Miki! A czyj jeszcze może być?

Stąpając bezszelestnie, zbliżył się do mnie Foma Anikiejewicz, podtrzymał za łokieć. Z wdzięcznością skłoniłem głowę - już dobrze, zaraz mi przejdzie.

- Posłuchajcie, co napisano w liście - powiedział Kirył Aleksandrowicz i dopiero teraz dostrzegłem przed nim na stole arkusik papieru.

Wielki książę włożył pince-nez i przeczytał list, tak jak i uprzednie napisany po francusku:


Panowie! Wydaje się, że dotąd nie zrozumieliście, że ja nie żartuję.

Mam nadzieję, że ta mała przesyłka upewni Was, co do powagi moich zamiarów. Odcięty palec - kara za to, że Wasi ludzie znowu naruszyli umowę. Następnym razem, jeśli powtórzy się nieuczciwa gra, odetniemy chłopcu ucho.

A teraz przejdźmy do interesów. Jako kolejnej raty żądam małego brylantowego bukietu z kolekcji cesarzowej. Guwernantka powinna przybyć na mszę do świątyni Chrystusa Zbawiciela nie później niż o trzeciej po południu. Rozumie się, sama. Jeśli będą ją śledzić - możecie wziąć winę na siebie.

Szczerze oddany

doktor Lind


Najbardziej wstrząsnęła mną doskonała znajomość zawartości coffret najjaśniejszej pani. Mały brylantowy bukiet był prawdziwą ozdobą cesarskiej kolekcji klejnotów; swojego czasu dostał się Koronie z posagiem narzeczonej Pawła Piotrowicza, przyszłego cesarza Pawła I. To cudo wielkiej sztuki jubilerskiej XVIII wieku cenione było nie tyle z powodu rozmiarów i czystości tworzących je kamieni, ile za piękno i wykwintność. Moim zdaniem w Pokoju Brylantowym nie było piękniejszego wytworu.

- Boże, biedna Alicja! - powiedział z troską cesarz. - Ona tak cierpi z powodu straty szafirowej kokardy...

Należało raczej współczuć najjaśniejszemu panu, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę charakter cesarzowej, ale w tej chwili nie byłem w stanie odczuwać litości dla kogokolwiek oprócz biednego, malutkiego Michała Gieorgijewicza.

- My już wszyscy się wypowiedzieliśmy, Fandorin - dość bezceremonialnie przerwał cesarzowi Kirył Aleksandrowicz. - A co pan myśli? Teraz widać, że miał pan rację. Lind to prawdziwy potwór, nie powstrzyma się przed niczym. Co mamy robić?

- Ach, biedny Mika. - Car ze skruchą pokręcił głową.

- Mika oczywiście jest biedny - Symeon Aleksandrowicz uderzył kułakiem w stół - ale ty, Niki, lepiej byś siebie pożałował. Jeśli świat się dowie, że jakiś łajdak podczas koronacji rosyjskiego cara porwał jego kuzyna i tnie go po kawałku jak kiełbasę...

- Sem, ocknij się! - zaryczał gromowym głosem Gieorgij Aleksandrowicz. - Mówisz o losie mojego syna!

- Mówię o losie naszej dynastii! - takim samym tonem odpowiedział generał-gubernator.

- Wujku Semie, wujku Dżordżi! - Najjaśniejszy pan uspokajająco rozłożył ręce. - Lepiej posłuchajmy pana Fandorina.

Erast Piotrowicz wziął ze stołu pakiet, obrócił go kilka razy.

- Jak został d-dostarczony?

- Jak i poprzednie - odparł Kirył Aleksandrowicz. - Zwykłą pocztą.

- I znowu nie ma stempla - powiedział w zamyśleniu Fandorin. - Przesłuchano pocztyliona?

Pułkownik Karnowicz wyjaśnił:

- Nie tylko przesłuchano, ale od wczoraj nakazano jeszcze śledzić wszystkich trzech pocztylionów, którzy dostarczali miejską pocztę do Ermitażu. Jednak nic podejrzanego nie zauważono. Poza tym torby z przesyłkami, odprawianymi z miejskiego urzędu pocztowego do tutejszego oddziału, cały czas znajdują się pod obserwacją przebranych agentów. Nikt z postronnych nie zbliżał się do torby na odcinku od Miasnickiej do Kałuskiej ani później, kiedy pocztylion wyruszył pod konkretne adresy. Skąd biorą się listy Linda - nie wiadomo. Prawdziwa zagadka.

- No cóż, dopóki jej nie rozwiążemy, działać należy tak... - rzekł ponuro Erast Piotrowicz. - Bukiet trzeba oddać - to raz. Żadnego śledzenia ludzi Linda - to dwa. Cała nadzieja w spostrzegawczości mademoiselle Declique, na szczęście całkiem nieprzeciętnej - to trzy. Niczego więcej zalecać nie mogę. Teraz najmniejsza nieostrożność ze strony policji, a otrzymacie nie ucho, lecz trupa chłopca i światowy skandal. Lind wpadł we wściekłość, to widać.

Wszyscy, jakby się zmówili, spojrzeli na guwernantkę. Już nie płakała i nie zakrywała oczu. Jej twarz wydawała się skamieniała, jakby wyrzeźbiona z białego marmuru.

- Je ferai tout mon possible* [Postaram się (fr.).] - powiedziała cicho mademoiselle.

- Tak, tak - rzekł z troską najjaśniejszy pan. - Postarajcie się. A my z Alicją będziemy się modlić do Najwyższego. I natychmiast zaczniemy pościć. Tak według starodawnego obyczaju należy postępować przed koronacją...

- No i świetnie, każdy wniesie pożyteczny wkład. - Kirył Aleksandrowicz uśmiechnął się ponuro. - Pułkownika Łasowskiego należy odsunąć od kierowania śledztwem. - Przy tych słowach oberpolicmajster czknął jeszcze głośniej niż poprzednio, ale już więcej nie przepraszał. - Odpowiedzialność znowu spocznie na was, Karnowicz, no, tylko teraz nie może już być żadnego błędu. Niech będzie tak, jak powiedział Fandorin. Wy, Karnowicz, czasowo przeniesiecie się do Ermitażu i stąd będziecie nadzorować poszukiwania. W pałacu Aleksandrowskim jest zbyt wielu gości. Ziukin, znajdź dla pułkownika jakikolwiek pokój i zainstaluj tam telefon. To wszystko, rozjeżdżamy się. Jutro czeka nas wszystkich trudny dzień, a ty, Niki, będziesz przyjmować posłów. Musisz zachowywać się nieskazitelnie.


* * *

Po wyjeździe najjaśniejszego pana, długo jeszcze ugaszczałem herbatą ich książęce wysokości. Przelano niemało łez - zwłaszcza nie mógł ich powstrzymać Paweł Gieorgijewicz, ale i Gieorgij Aleksandrowicz ocierał mankietem mięsiste policzki, a jeśli o mnie chodzi - to całkiem się rozkleiłem. Dwukrotnie musiałem pospiesznie opuścić bawialnię, żeby wykrzywioną od szlochu twarzą jeszcze bardziej nie rozstrajać wielkich książąt.

O czwartej w nocy, kiedy, ledwie żywy ze zmęczenia, szedłem korytarzem, przed drzwiami Fandorina spotkałem pana Masę w bardzo dziwnej pozie. Siedział na podłodze, założywszy nogi jedna na drugą, i kiwał się sennie.

Zatrzymałem się zaskoczony i wtedy dosłyszałem, że z pokoju dobiega niepowstrzymany szloch.

- Dlaczego pan tutaj, a nie w środku? - spytałem. - Kto jest, u pana Fandorina?

Straszne podejrzenie kazało mi zapomnieć o pozostałych przeżyciach.

- Pozwoli pan, muszę coś przekazać panu Fandorinowi - oznajmiłem zdecydowanie i złapałem za klamkę, jednak Japończyk szybko się podniósł i zagrodził mi drogę.

- Nie worno - rzekł, wpatrując się we mnie czarnymi oczyma. - Pan pracze. Baldzo przeżywa za chlopcyka. Patrzeć nie worno. Wstyd.

Łże, od razu zrozumiałem, że łże!

Nie mówiąc nic więcej, wbiegłem na bel etage i zastukałem do drzwi Kseni Gieorgijewny. Żadnej odpowiedzi. Ostrożnie otworzyłem zamek masterkluczem. Pusto. I pościel nieruszona.

Nogi się pode mną ugięły. Ona jest tam, sam na sam z tym uwodzicielem!

Boże, dopomóż. Na jakie próby wystawiasz dom Romanowów!

Pospieszyłem do pokoju odźwiernego, gdzie godzinę wcześniej umieściłem pułkownika Karnowicza, doprowadziwszy tam telefon z przedpokoju.

Naczelnik policji pałacowej otworzył mi w samej koszuli i bez nieodłącznych ciemnych okularów. Jego oczy okazały się małe, przenikliwe, z czerwonymi powiekami.

- No co, Ziukin? - Zmrużył powieki. - Jednak zdecydowaliście się powiedzieć, co planuje wasz przyjaciel?

- Jej wysokość spędza noc w pokoju pana Fandorina - zameldowałem szeptem. - Słyszałem jej płacz. I boję się... że sama tam poszła.

Karnowicz ziewnął rozczarowany:

- To oczywiście jest bardzo pikantne i ja, jako naczelnik policji pałacowej, mam obowiązek wiedzieć, z kim spędzają noce panny cesarskiego rodu, jednak moglibyście powiadomić mnie o tym rano. Ja, Ziukin, proszę sobie wyobrazić, zamierzałem trochę pospać.

- No, ale jej wysokość ma narzeczonego, księcia Olafa! A poza tym jest panną! Panie pułkowniku, może jeszcze nie jest za późno, by temu przeszkodzić!

- No, na pewno nie. - Znowu ziewnął. - Mieszać się w amory wielkich księżnych nie mam najmniejszego zamiaru. Takich rzeczy nigdy by nam nie wybaczono. A co do panny... no, dziewica była i się zmyła. - Skrzywił się w uśmieszku. - Od płaczu do pocieszenia niedaleko, wszyscy wiemy, że ta droga jest krótka, a wasz przyjaciel Fandorin ma reputację pożeracza serc. Księciu Olafowi nic nie ubędzie. Przecież żeni się nie z dziewicą, tylko z domem Romanowów. Niewinność to błahostka. Ale nie są błahostką Fandorinowe dziwactwa. Bardzo się boję samodzielnej działalności naszego Pinkertona. Jeśli chcecie mi pomóc, a zarazem i najjaśniejszemu panu, opowiedzcie wszystko, co wiecie.

I opowiedziałem - o Chitrowce, o Kikucie, o jutrzejszym bandyckim zlocie.

- Bzdura - podsumował Karnowicz, wysłuchawszy mnie do końca. - Kompletna bzdura. Zresztą, prawdę mówiąc, tego się spodziewałem.


O śnie nawet myśleć nie mogłem. Chodziłem tam i z powrotem korytarzem bel etage, wyłamując palce. Równocześnie bałem się, że rozbudzę swoim tupaniem Gieorgija Aleksandrowicza, choć tak naprawdę to tylko tego chciałem. Spytałby mnie wtedy, co tu robię o tej głuchej godzinie i dlaczego mam taką minę, a ja opowiedziałbym jego wysokości, co się dzieje.

Ale nadzieja była mała i niegodna. Po tym, co przeżył dzisiaj wielki książę, nie mogłem dorzucać na jego barki jeszcze i tego brzemienia. Dlatego przestałem chodzić i usiadłem na półpiętrze.

O świcie, kiedy wstydliwe nitki nowo narodzonego słońca ułożyły się na zwierciadlanym parkiecie, na schodach rozległy się lekkie kroki i zobaczyłem Ksenię Gieorgijewnę, okutaną w lekki, zwiewny szal.

- Afanasiju, to ty? - spytała, nie tyle się dziwiąc, ile jakby nie nadając żadnego znaczenia naszemu spotkaniu o tak niezwykłej porze.

Wyraz twarzy miała dziwny. Nigdy wcześniej takiego nie widziałem - jakby coś ją zupełnie odmieniło.

- Jak w to wszystko trudno uwierzyć - powiedziała Ksenia Gieorgijewna, siadając na schodku. - Życie jest takie dziwne. Koszmar i piękno obok siebie. Nigdy nie czułam się taka nieszczęśliwa i taka szczęśliwa zarazem. Jestem potworem, tak?

Jej wysokość miała spuchnięte oczy i usta. No, oczy to od płaczu. A usta?

Skłoniłem się tylko, ale nic nie odpowiedziałem, choć bardzo dobrze zrozumiałem sens jej słów. Jeślibym się ośmielił, to rzekłbym: „Nie, wasza wysokość, nie wy jesteście potworem, tylko Erast Piotrowicz Fandorin. Pani jeszcze jesteś młodziutką, niedoświadczoną panienką”.

- Spokojnej nocy, wasza wysokość - powiedziałem w końcu, choć noc już się skończyła, i poszedłem do siebie.

Nie rozbierając się, usiadłem w fotelu i przez jakiś czas tępo słuchałem szczebiotu jakichś porannych ptaków. Być może słowików, a może drozdów. Nigdy ich nie rozróżniałem. Słuchałem i słuchałem, nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem.


* * *

Przyśniło mi się, że jestem lampą elektryczną i mam oświetlać salę, po której krążą walcujące pary. Z góry doskonale widziałem łunę epoletów, blask brylantowych diademów, złote iskierki na ozdobnych haftach mundurów. Grała muzyka, pod wysokim sklepieniem pobrzmiewało echo licznych głosów, zlewających się w jednolity szum. I nagle zauważyłem, że zderzyły się dwie pary. Potem jeszcze dwie, i jeszcze. Ktoś upadł, kogoś podniesiono za ręce, lecz orkiestra grała coraz szybciej i szybciej, a wirowanie par nie ustawało ani na sekundę. Nagle zrozumiałem, w czym rzecz - źle wypełniałem obowiązki, moje światło było zbyt słabe i to spowodowało chaos. Zdjęty paniką naprężyłem się, żeby płonąć intensywniej, ale nic z tego nie wyszło. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą w sali stawało się coraz ciemniej. Dwie znamienite pary, wirując, zdążały bezwiednie ku nieuchronnemu zderzeniu. Nie znałem tancerzy, ale sądząc po szacunku, z jakim rozstępowały się przed nimi pozostałe pary, nie byli to zwykli goście, lecz członkowie najjaśniejszej rodziny. Wytężyłem siły, aż zadźwięczała cienka szklana otoczka - i stał się cud: wszystko dookoła zalałem oślepiającym, jaskrawym światłem. W tym czarodziejskim momencie ogarnęła mnie taka błogość, że zatrzepotałem, zakrzyczałem z zachwytu - i obudziłem się.

Otworzyłem oczy i natychmiast je zmrużyłem przed rażącym światłem, które widocznie właśnie teraz dotarło do mojej twarzy.

Zachwyt ze snu zamienił się w przestrach: sądząc po tym, jak wysoko na niebie wznosił się świecący dysk, było już późno. W każdym razie pora śniadania już z pewnością minęła.

Jęknąłem, podskoczyłem i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że nadal jestem wolny od codziennych obowiązków - tymczasowo przejął je Somow. A potem nadstawiłem ucha i stwierdziłem, że w pałacu panuje cisza.

No tak, jasne. Wszyscy położyli się tak późno, że zapewne nikt jeszcze nie wstał.

Umyłem się, zmieniłem odzież i poszedłem skontrolować służbę. Upewniłem się, że przynajmniej ona nie śpi, a stół jest już dawno nakryty do śniadania.

Wyszedłem na dwór sprawdzić, czy ekwipaże są gotowe do wyjazdu, a przy okazji zajrzałem do ogrodu, żeby narwać tulipanów dla Kseni Gieorgijewny i bratków dla mademoiselle Declique.

Na polance spotkałem pana Fandorina. Ściśle mówiąc, dostrzegłem go pierwszy i zupełnie nieodpowiedzialnie schowałem się za drzewo.

Erast Piotrowicz zdjął białą koszulę, wykonał ramionami jakieś wymyślne ruchy i nagle podskoczył, zawisając na dolnej gałęzi rozłożystego klonu. Chwilę pohuśtał się i rozpoczął jakieś zupełnie fantastyczne ćwiczenie - przeskakiwał z gałęzi na gałąź, zręcznie przebierając rękoma. Takim sposobem okrążył cały klon i powtórzył tę procedurę raz jeszcze.

Nie mogłem oderwać oczu od smagłego, muskularnego ciała, czując palące, zupełnie obce mojej naturze uczucie bezsilnej wściekłości. O, gdybym był czarnoksiężnikiem, natychmiast przemieniłbym tego mężczyznę w małpę - wtedy mógłby skakać sobie po drzewach, ile tylko zechce.

Z wielkim wysiłkiem odwróciłem się i dostrzegłem, że w jednym z okien parteru odsunęła się zasłona. Wydaje się, że był to pokój mister Carra. W tej samej chwili dostrzegłem samego Anglika. Nie odrywał wzroku od ćwiczącego Fandorina: warga przygryziona, palce pieszczotliwie głaszczą szkło, a na twarzy wyraz rozmarzenia.

Dzień, który rozpocząłem tak późno, ciągnął się z męczącą powolnością. Próbowałem się zająć przygotowaniami do planowanych przyjęć, rautów i ceremonii, ale szybko wymówiłem się od wszystkich odpowiedzialnych zadań, ponieważ wymagały powagi i pełnego skupienia, gdy tymczasem moje myśli dalekie były od rozważań nad menu, polerowania sreber i wietrzenia mundurów paradnych i sukien.

Nie udało mi się zamienić ani jednego słowa z mademoiselle, ponieważ nie odstępował jej Karnowicz, cały czas udzielając instrukcji w związku z kolejnym spotkaniem z porywaczami. O drugiej po południu guwernantkę wsadzili do kolaski i uwieźli - widziałem tylko jej plecy, kiedy z podniesionym czołem schodziła po schodkach werandy. W ręku miała torebkę, a w niej zapewne brylantowy bukiecik, przepiękne arcydzieło lejbjubilera Pfistera.

Kiedy mademoiselle wyjeżdżała, siedziałem na ławeczce w towarzystwie mister Freyby’ego. Kilka minut wcześniej, zatrwożony, wyszedłem na przechadzkę wokół pałacu i zobaczyłem na polance angielskiego butlera. Tym razem był bez książki. Po prostu siedział i z rozkoszą pławił się w promieniach słońca. Wyglądał tak spokojnie i beztrosko, że zatrzymałem się, ogarnięty nagłym atakiem zawiści. Oto jedyny w tym oszalałym domu człowiek, który zachował normalność i zdrowy rozsądek - pomyślałem. I wtedy poczułem niepowstrzymaną chęć, by tak jak on porozkoszować się pogodnym dniem, posiedzieć na nagrzanej słońcem ławeczce, wystawić twarz na podmuchy lekkiego majowego wietrzyka i o niczym nie myśleć.

Widać Brytyjczyk w jakiś tajemniczy sposób odgadł moje pragnienie. Otworzył oczy, grzecznie uniósł melonik i wykonał zapraszający gest: może zechcielibyście się przyłączyć? Nic w tym złego - pomyślałem. Przynajmniej nerwy trochę się uspokoją.

Podziękowałem („tenk ju”), usiadłem. Rzeczywiście na ławeczce było cudownie. Mister Freyby skinął mi głową, ja jemu, i ten rytuał świetnie zastąpił towarzyską pogawędkę, na którą, umęczony fatalnym samopoczuciem, raczej nie znalazłbym sił.

Kiedy kolaska powiozła mademoiselle Declique na Wołchonkę, do świątyni Chrystusa Zbawiciela, znowu się zdenerwowałem i zacząłem wiercić się na ławeczce. Wtedy butler wyjął z obszernej kieszeni płaską, skórzaną manierkę, odkręcił srebrną zakrętkę, nalał do niej jakiegoś bursztynowego napoju i wyciągnął ku mnie. Sam zaś gotował się pić wprost z manierki.

- Whisky - wyjaśnił, dostrzegając moje niezdecydowanie.

Wiele słyszałem o tym anglosaskim trunku, nigdy jednak nie udało mi się go skosztować. Muszę powiedzieć, że w ogóle nie spożywam mocnych napojów alkoholowych, a i nawet niezbyt mocne - kieliszek małmazji - wypijam tylko dwa razy do roku, na Wielkanoc i w dzień imienin Gieorgija Aleksandrowicza.

Jednak Freyby pociągnął z taką przyjemnością, że przestałem się wahać - odchyliłem głowę i wypiłem do dna, tak jak lejtnant Endlung zwykł czynić z rumem.

Gardło jakby mi ktoś przejechał pilnikiem, z oczu pociekły łzy i zupełnie nie mogłem zaczerpnąć powietrza. Z przerażeniem spojrzałem na podstępnego Anglika, a on mrugnął do mnie przychylnie, jakby był rad ze swojego okrutnego żartu. Po co ludzie piją takie świństwo?

Ale wewnątrz zrobiło mi się gorąco i błogo, trwoga zniknęła. Zastąpił ją spokojny smutek - zadumałem się nad ludźmi, którzy pozbawiają swoje życie sensu i tworzą wieczny chaos, a potem sami się przez to męczą i cierpią.

Świetnie się nam milczało. Oto kto mógłby mi doradzić w sprawie Kseni Gieorgijewny - pomyślałem nagle. Od razu widać, że to człowiek roztropny, nietracący głowy w żadnej sytuacji. Pana ma takiego, że nie pozazdrościć, a z jaką godnością się zachowuje! Jednak rozmowa z Anglikiem o tak drażliwej sprawie była zupełnie niemożliwa. Westchnąłem ciężko.

Wtedy Freyby obrócił się ku mnie, otworzył jedno oko i powiedział:

- Live your own life.

Wyjął słownik, przetłumaczył:

- Żyć... swój... własny... życie.

A potem, widocznie uznając temat za wyczerpany, znowu zmrużył powieki.

Te dziwne słowa wymówił tonem, jakim udziela się dobrych rad. Zacząłem myśleć, co to może oznaczać: żyć swój własny życie. „Żyj swoim własnym życiem”? W jakim sensie?

Ale wtedy mój wzrok padł na klomb z zegarem kwiatowym, zobaczyłem, że już trzecia, i zadrżałem.

Chroń, Wszechmocny, mademoiselle Declique.


* * *

Minęła godzina, dwie, trzy. Guwernantka wciąż nie wracała. Karnowicz czuwał przy aparacie telefonicznym, ale oczekiwane wiadomości nie nadchodziły.

Trzykrotnie dzwoniono za to z pałacu Aleksandrowskiego od najjaśniejszego pana i dwukrotnie od Kiryła Aleksandrowicza.

O siódmej przybył Symeon Aleksandrowicz z adiutantem. Do domu nie chciał wejść, rozkazał podać zimny kruszon w altance ogrodowej. Towarzyszący generałowi-gubernatorowi kornet Gliński pragnął przyłączyć się do jego wysokości, ale wielki książę powiedział ostro, że zamierza pobyć w samotności, i młody człowiek z miną zbitego psa pozostał za balustradą.

- Jak wasi Anglicy? - spytał Symeon Aleksandrowicz, kiedy podawałem mu kruszon. - Pewnie czują się zupełnie porzuceni z powodu tego... - zrobił nieokreślony gest ręką - tego wszystkiego? Jak tam mister Carr?

Nie od razu odpowiedziałem na to pytanie. Uprzednio, przechodząc korytarzem, znowu słyszałem odgłosy gwałtownej kłótni między lordem Banville’em a jego przyjacielem.

- Sądzę, wasza wysokość, że milord i mister Carr są zdenerwowani tym, co się zdarzyło.

- Mmm, tak, to niegościnnie. - Wielki książę strzepnął z zadbanego wąsa wiśniową kropelkę, pobębnił palcami po stole. - Wiesz co, braciszku, zaproś no tutaj mister Carra. Chcę z nim o czymś porozmawiać.

Skłoniłem się i odszedłem wypełnić polecenie. Dostrzegłem tragiczny wyraz twarzy księcia Glińskiego - załamane brwi, pobladłe wargi, nieprzytomny wzrok. Ach, panie, chciałbym mieć tylko takie problemy! - pomyślałem.

Mister Carr siedział u siebie w pokoju przed lustrem. Na zadziwiająco żółtych włosach miał ażurową siateczkę, purpurowy szlafrok w smoki rozsunął się szeroko na białej, bezwłosej piersi. Kiedy przekazałem mu po francusku zaproszenie jego wysokości, Anglik zaróżowił się i polecił przekazać, że przybędzie natychmiast.

Tout de suite przeciągnęło się w dobry kwadrans, jednak Symeon Aleksandrowicz, znany z niecierpliwego i cholerycznego usposobienia, tym razem pokornie czekał.

Kiedy mister Carr przyszedł do altanki, wyglądał jak z obrazka: słoneczne promienie pobłyskiwały iskierkami na jego nieskazitelnej koafiurze, kołnierzyk niebieskiej koszuli idealnie podpierał zarumienione policzki, a śnieżnobiały smoking z zieloną niezapominajką w butonierce wprost oślepiał.

Nie wiem, o czym rozmawiali po angielsku jego wysokość i piękny dżentelmen, ale byłem zaszokowany, kiedy w odpowiedzi na jakąś uwagę Symeona Aleksandrowicza mister Carr melodyjnie się roześmiał i lekko uderzył wielkiego księcia dwoma palcami po nadgarstku.

Rozległ się nerwowy szloch. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak książę Gliński pędzi na oślep, po dziewczyńsku wyrzucając przed siebie długie nogi w ułańskich rajtuzach.

Boże, Boże!

Mademoiselle wróciła za sześć ósma. Kiedy tylko Karnowicz zobaczył na końcu alei długo wyczekiwany pojazd, natychmiast polecił mi wezwać Fandorina, tak że ledwie zdążyłem zauważyć za szeroką sylwetką woźnicy znajomy biały kapelusik.

Truchcikiem przemierzyłem korytarz i chciałem zastukać do drzwi Erasta Piotrowicza, ale dźwięk dochodzący ze środka dosłownie mnie sparaliżował.

Znowu szloch, jak minionej nocy!

Nie wierzyłem własnym uszom. Czyżby Ksenia Gieorgijewna do tego stopnia straciła rozsądek, że przychodzi tutaj i za dnia? Przypomniałem sobie, że od rana w ogóle nie widziałem jej wysokości - nie wyszła ani na śniadanie, ani na obiad. Cóż tu się dzieje?!

Obejrzawszy się, przypadłem uchem do znanej mi już dziurki od klucza.

- No d-dobrze, dobrze - usłyszałem charakterystyczne jąkanie Fandorina. - Później pan p-pożałuje, że tak się przede mną wyżalił.

Cienki, rwący się głos odpowiedział:

- Nie, po pańskiej twarzy od razu widać, że jest pan szlachetnym człowiekiem. Dlaczego on mnie tak męczy? Zastrzelę tego podłego brytyjskiego wiercipiętę, a potem zastrzelę się sam! Na jego oczach!

Nie, to nie była Ksenia Gieorgijewna.

Uspokoiłem się i głośno zastukałem.

Otworzył mi Fandorin. Pod oknem, odwrócony plecami, stał adiutant Symeona Aleksandrowicza.

- Zechcijcie, panie, udać się do bawialni - powiedziałem spokojnym głosem, patrząc w nienawistne niebieskie oczy. - Mademoiselle Declique wróciła.


* * *

- Czekałam co najmniej czterdzieści minut w tej wielkiej, na wpół pustej cerkwi i nikt do mnie nie podchodził. Potem przybliżył się cerkiewny posługacz i podał mi notatkę ze słowami: „Polecono przekazać”. - Tę frazę mademoiselle wypowiedziała po rosyjsku.

- Nie spytała pani, kto polecił? - przerwał szybko Karnowicz.

- Gdzie notatka? - Symeon Aleksandrowicz władczo wyciągnął rękę.

Guwernantka z roztargnieniem przeniosła spojrzenie z pułkownika na generała-gubernatora. Zdaje się nie wiedziała, komu odpowiedzieć najpierw.

- Nie przerywać! - rozkazał groźnie Gieorgij Aleksandrowicz.

W bawialni byli jeszcze Paweł Gieorgijewicz i Fandorin, ale ci nie rzekli słowa.

- Tak, spytałam, od kogo notatka. A on rzekł: „Od mężczyzny”, i odszedł.

Zobaczyłem, jak Karnowicz zapisał coś w malutkim zeszyciku, i domyśliłem się: sługa zostanie odnaleziony i przesłuchany.

- Notatkę potem mi odebrali, ale jej treść zapamiętałam co do słowa: „Wyjdźcie na plac, idźcie na bulwar i okrążcie małą cerkiew”. Tekst był po francusku, litery nie drukowane, tylko zwykłe. Charakter pisma - drobny, pochylony w lewo.

Mademoiselle spojrzała na Fandorina, on skinął jej z uznaniem. Serce mi się ścisnęło.

- Postąpiłam, jak kazali. Koło cerkwi postałam z dziesięć minut. Potem jakiś wysoki, barczysty mężczyzna z czarną brodą, w opuszczonym na oczy kapeluszu, przechodząc obok, potrącił mnie ramieniem, a kiedy się obejrzałam, dyskretnie mi pokazał, że mam iść za nim. Poszliśmy w górę zaułkiem. Tam stała kareta, ale nie ta co wczoraj, chociaż też czarna i ze szczelnie zasuniętymi storami. Mężczyzna otworzył drzwi i podsadził mnie, równocześnie dotykając rękoma mojej sukni, pewnie szukał broni. - Wzdrygnęła się ze wstrętem. - Powiedziałam do niego: „Gdzie chłopczyk? Nigdzie nie pojadę, dopóki go nie zobaczę”. Ale on jakby nie słyszał. Popchnął mnie i zamknął drzwiczki od zewnątrz, a sam - pojęłam to, gdy przechyliła się kareta - wszedł na kozioł i ruszyliśmy. Odkryłam, że okna są nie tylko zasłonięte, ale jeszcze od środka zabite deseczkami, tak że nie pozostała nawet szczelinka. Długo jechaliśmy. W ciemności nie mogłam patrzeć na zegarek, ale myślę, że minęło ponad godzinę. Potem kareta się zatrzymała. Woźnica wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i zawiązał mi oczy gęstą tkaniną. „Nie trzeba, ja nie będę podpathywać”, powiedziałam do niego po rosyjsku, ale on znowu zignorował moje słowa. Pochwycił mnie w talii i postawił na ziemi, a dalej poprowadził mnie za rękę, niezbyt daleko - tylko osiem kroków. Skrzypnęły zardzewiałe zawiasy i poczułam zimno, jakbym weszła do domu o grubych kamiennych ścianach.

- Teraz możliwie najbardziej szczegółowo - polecił surowo Karnowicz.

- Tak, tak. Zmusili mnie, żebym zeszła po stromych, choć niewysokich schodach. Naliczyłam dwanaście stopni. Na dole stało kilku ludzi, sami mężczyźni - czułam zapach tytoniu, skórzanych butów i męskich perfum. Angielskich. Nie pamiętam, jak się nazywają, ale o to można spytać lorda Banville’a i mister Carra, używają dokładnie takich samych.

- „Hrabia Essex” - rzekł Fandorin. - Najmodniejszy zapach sezonu.

- Mademoiselle, widziała pani Mikę? - spytał zdenerwowany Paweł Gieorgijewicz.

- Nie, wasza wysokość.

- Co takiego?! - wykrzyknął Gieorgij Aleksandrowicz. - Nie pokazali pani mojego syna, a pani i tak im oddała brylantowy bukiet?!

Ten wyrzut wydał mi się jawną niesprawiedliwością. Jakby mademoiselle mogła walczyć z całą szajką zabójców! Zresztą można też zrozumieć uczucia ojcowskie.

- Nie widziałam Michela, ale go słyszałam - powiedziała cicho mademoiselle. - Słyszałam jego głos. Chłopczyk był gdzieś blisko. Spał i bredził przez sen, ciągle powtarzał: „Laissez-moi, laissez-moi* [Zostawcie mnie, zostawcie mnie (fr.).], ja już więcej nie będę...”

Szybko wyjęła chusteczkę i wytarła głośno nos, przy czym ta nieskomplikowana czynność zajęła jej bardzo dużo czasu. Pokój zaczął mi się rozpływać przed oczyma i nie od razu skojarzyłem, że to przez łzy.

- Oto i wszystko - głuchym, jakby przeziębionym głosem kontynuowała mademoiselle. - Ponieważ był to z pewnością Michel, uznałam warunek za wypełniony i oddałam torebkę. Jeden z mężczyzn powiedział mi głośnym szeptem: „Jego nie bolało. Palec odcięto po zastrzyku z opium. Jeśli gra będzie uczciwa, takie skrajności już się nie powtórzą... Jutro bądźcie w tym samym miejscu o tej samej porze. Przynieście brylantową agrafę cesarzowej Anny. Powtórzcie”. Powtórzyłam: „Brylantowa agrafa cesarzowej Anny”. To już wszystko. Potem znowu odprowadzili mnie do karety, wieźli długo i wysadzili przy jakimś moście. Wzięłam fiakra, dojechałam do świątyni Chrystusa, a tam na mnie czekała kolasa.

- Już wszystko nam pani powiedziała? - spytał po pauzie Gieorgij Aleksandrowicz. - Może są jeszcze jakieś drobiazgi? Niech pani pomyśli.

- Nie, wasza wysokość... Może jedynie... - Mademoiselle zmarszczyła czoło. - Michel nigdy wcześniej nie mówił we śnie. Podejrzewam, że wczoraj dostał bardzo silną dawkę opium i dotąd nie doszedł do siebie.

Paweł Gieorgijewicz jęknął, a moje pięści zacisnęły się bezwiednie. Trzeba jak najszybciej oswobodzić Michała Gieorgijewicza, dopóki ten diabelski Lind do końca nie zniszczy jego zdrowia.

- Agrafa Anny! Ten łajdak ma wyszukany smak. A co o tym wszystkim sądzi przenikliwy pan Fandorin? - rzekł Symeon

Aleksandrowicz sarkastycznym tonem, po raz pierwszy, odkąd pamiętam, zwracając się bezpośrednio do dymisjonowanego urzędnika do specjalnych poruczeń.

- Swoje rozważania będę gotowy z-zaprezentować po jutrzejszej eskapadzie panny Declique - odpowiedział Erast Piotrowicz, nawet nie odwracając głowy w stronę jego wysokości. I półgłosem, jakby sam do siebie, dorzucił: - Szeptem? To ciekawe... Proszę wasze wysokości o zgodę na odejście. - Szczęknął wieczkiem, bregueta. - Już dziewiąta, a ja mam dziś wieczorem jeszcze pewne ważne sprawy.

Tak, tak - przypomniałem sobie. Zlot szajki jednorękiego.

Udając, że wynoszę przepełnioną popielniczkę, dogoniłem Erasta Piotrowicza w korytarzu.

- Panie Fandorin - poprosiłem, zmuszając się do uniżonego uśmiechu. - Weźcie mnie ze sobą. Nie będę wam przeszkodą, a może nawet się przydam.

Chociaż ten chłystek był mi bardziej niż wstrętny, teraz takie drobiazgi nie miały żadnego znaczenia. Wiedziałem, że nocą i tak nie zasnę - wciąż tylko będę słyszał żałosny głosik majaczącego w malignie Michała Gieorgijewicza. Bardzo możliwe, że Karnowicz ma rację i plan Fandorina jest kompletną bzdurą, ale lepsze to niż bezczynność.

Erast Piotrowicz badawczo popatrzył mi w oczy.

- No cóż, Ziukin. Już wczoraj przekonałem się, że nie jesteście tchórzem. Jeśli chcecie, chodźcie z nami. Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, w jak niebezpieczną sytuację się pakujecie?


* * *

Zostałem z Japończykiem za zakrętem, naprzód poszedł sam Fandorin.

Ostrożnie wysunąłem się zza rogu, patrząc, jak Erast Piotrowicz, znowu przebrany za fartownego, idzie sprężystym krokiem środkiem jezdni. Na niebie świecił ostry i krzywy jak turecki jatagan miesiąc i nocną chitrowską ulicę widać było tak wyraźnie, jakby paliły się latarnie.

Fandorin zszedł do piwnicznych wrót i dosłyszałem, jak zapytał:

- Koda, to ty?

Odpowiedzi nie było słychać.

- Stryj, z warszawskich rysaków - odrzekł wesoło Erast Piotrowicz, zbliżając się do niewidocznego dla mnie wartownika. - My z Kodą kumim od dawna. Są wasi wszyscy? I Kikut się przytaskał?... Znam, znam hasło, znam. Zaraz...

Usłyszałem tępy dźwięk, jakby ktoś z rozmachem rozłupał polano, i Masa popchnął mnie: już czas.

Szybko pokonaliśmy otwartą przestrzeń i zbiegliśmy na dół. Fandorin, zgięty wpół, przyglądał się wyciętym we wrotach drzwiom. Obok, tuląc się do ściany, siedział chłopak z rozwichrzoną czupryną, wywróconymi oczyma i rozwartymi w grymasie ustami. Wyglądał jak wyjęta z wody ryba.

- Cwane d-drzwi - powiedział z troską Erast Piotrowicz. - Widzicie drut? Jak w dobrym sklepie - kiedy wchodzisz, dźwięczy dzwoneczek. A my przecież jesteśmy skromnymi ludźmi, prawda? I my ten drucik, o, tak, nożykiem. Po co innym w rozmowie przeszkadzać? Tym bardziej że pan Kikut już przybył albo, jak zwykł mówić tutejszy beau mond, „przytaskał się”.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Fandorin jest taki rozradowany. Mnie z nerwów (mam nadzieję, że to było tylko zdenerwowanie, nie strach) szczękały zęby, a on niemal ręce zacierał i w ogóle zachowywał się tak, jakbyśmy szli na jakiś wesoły, choć nie w pełni stosowny wieczorek. Pamiętam, że podobnie cieszył się Endlung, kiedy zabierał Pawła Gieorgijewicza w jakieś nieprzyzwoite miejsce. Słyszałem, że jest taki typ ludzi, dla których niebezpieczeństwo to coś w rodzaju wina dla pijaka albo narkotyku dla opiumisty. Widać do tego gatunku zaliczał się były radca stanu. W każdym razie wyjaśniałoby to wiele jego postępków.

Fandorin cicho pchnął drzwi, które otworzyły się bez skrzypienia - najpewniej zawiasy były dobrze nasmarowane.

Zobaczyłem strome zejście, oświecone odblaskami płomieni. Gdzieś w dole palono ognisko albo pochodnie.

Pokonaliśmy odcinek długości około dwudziestu kroków, gdy idący z przodu Fandorin podniósł rękę. Słychać było głuche, odbite przez kamienne ściany głosy. Moje oczy już trochę przywykły do półmroku i zobaczyłem, że zejście jest zatarasowane dwoma stertami starych dębowych beczek, przegniłych od wilgoci i upływu czasu.

Erast Piotrowicz nagle schylił się i wślizgnął w szparę między beczkami. Poszliśmy jego śladem.

Okazało się, że ogromne drewniane kufy nie przylegają do siebie dokładnie i szczeliny tworzą coś w rodzaju labiryntu. Bezszelestnie skradaliśmy się tą krętą drogą, orientując się po odbłyskach na suficie i dźwięku głosów, które stawały się coraz wyraźniejsze, tak że wkrótce zacząłem rozróżniać poszczególne słowa, chociaż nie zawsze mogłem pojąć ich znaczenie.

- ...jutro... kiedy gwizdnę, wtedy i ty...

Erast Piotrowicz skręcił w wąskie przejście i zamarł. Wysunąwszy głowę zza jego ramienia, zobaczyłem złowrogą scenę.

Pośrodku otwartej wielkiej przestrzeni, ze wszystkich stron otoczonej rzędami ciemnych beczek, stał stół z desek. Wokół niego ustawiono kilka żelaznych trójnogów z wetkniętymi pochodniami. Ogień migotał i potrzaskiwał, ku sklepieniu unosiły się smugi dymu.

Za stołem siedziało sześciu mężczyzn: jeden u szczytu, pięciu po bokach. Prowodyra mogłem obejrzeć lepiej niż pozostałych, ponieważ był zwrócony w naszą stronę. Miał ordynarną twarz z wysuniętym czołem, ostre zmarszczki przy ustach, szeroką szczękę. Ale moją uwagę przyciągnęła prawa ręka bandyty, leżąca na stole, zakończona nie dłonią, tylko trójzębnym widelcem!

Kikut - bo był to bez wątpienia on - wetknął ową niewiarygodną rękę w stojący przed nim talerz, nadział kawałek mięsa i włożył go do ust.

- Nikt nie narzeka - powiedział jeden z odwróconych do nas plecami. - To bez sensu. Czy nie mamy własnego rozumu? Powiedz cokolwiek... co to za robota? Czemu tutaj siedzimy? Po co tracimy czas? Tylko portki przecieramy. Wina nie pij, w karcioszki nie graj. Zgłupieć można.

Pozostali zaszumieli, zahuczeli, jawnie wyrażając poparcie dla mówiącego.

Kikut spokojnie przeżuwał, spoglądając na nich głęboko osadzonymi, tonącymi w cieniu oczami - widać było jedynie migoczące iskierki. Dał się towarzyszom wyszumieć, a potem nagle, z rozmachu, uderzył widelcem w talerz. Rozległ się trzask i krzepkie gliniane nakrycie rozpadło się na połowę. Od razu ucichli.

- Ja ci dam wino i karcioszki - wyrzekł cicho prowodyr i wypluł na bok nieprzeżuty kawałek mięsa. - Taki skok raz w życiu się zdarza, a i to nie każdemu. Zawierzył nam wielki człowiek. I jeśli znajdzie się taka gnida, która mi gliny podsoli, to tym widelcem flaki jej wyciągnę i zeżreć zmuszę.

Po zastygłych twarzach zbójców poznałem, że dopiero co wypowiedziane słowa - to nie metafora, lecz realna groźba. Po moim ciele przeszedł dreszcz.

- Ty, Kikut, nie strasz - powiedział znowu ten sam, widać najśmielszy z szajki. - Tylko z głową rozrysuj. Co ty, za kundli nas trzymasz? Sterczeliśmy parę razy na świecy, popaśliśmy kilku baranów. To były skoki? My wilki, a nie jakieś psy.

- Nie wasz problem - uciął szef. - Będziecie ćwierkać, jak każę. - Pochylił się w przód. - To, Topór, taka sprawa, że im mniej będziecie wiedzieć, tym lepiej się wyśpicie. A po co was wezwałem na skok, jeszcze zdążę wyjaśnić. Zrobimy, co do nas należy, i chodu.

- Z Chitrowki? - spytał ktoś. - Czy z miasta?

- Dureń! Z Rusi - rzucił ciężko Kikut. - Za taki skok gliny nas na paseczki potną.

- Jak to z Rusi?! - wykrzyknął ten, którego nazywali Toporem. - A gdzie mamy żyć, co? W Turcji czy gdzie? Ja po ichniemu nie gadam.

Kikut wyszczerzył szczerbate usta.

- Nie ma zmartwienia, Toporek. Będziesz mieć taki szmal, że bisurmany same po twojemu się nauczą. Pamiętajcie, wiara, Kikut słów nie rzuca na wiatr. Tego, czym się obłowimy, każdemu do grobu starczy.

- A nie zrobi nas w konia ten twój wielki człowiek? - spytał z powątpiewaniem wciąż ten sam sceptyk.

- On nie z takich. Najuczciwszy szef na świecie. Nasz Król przeciw niemu trzyma.

- A jaki to człowiek? Orzeł?

Zauważyłem, że Fandorin w napięciu czeka na odpowiedź atamana.

Kikut wyraźnie był stropiony tym pytaniem. Podłubał widelcem w zębach, jakby się wahając - mówić czy nie. Jednak się zdecydował.

- Pleść nie będę. Nie wiem. To taki gość, że oko w oko się z nim nie spotkacie. Przywiózł ze sobą swoich fartownych - to są i orły, gdzie wam do nich... On po naszemu w ogóle nie mówi. Widziałem go jeden jedyny raz. W piwnicy podobnej do tej, tylko mniejszej i bez światła. Mówię wam, człowiek poważny, nie gada trzy po trzy. Siedzi w ciemności, wcale go nie widać. Szepnie tłumaczowi, a ten po naszemu przekazuje. To nasz Król wrzeszczy, gardło zdziera... A tu Europa. Szept silniejszy od krzyku.

Ta uwaga, choć wyszła z ust skończonego łajdaka, poraziła mnie trafnością psychologiczną. Rzeczywiście, im mniej człowiek podnosi głos, tym bardziej go słuchają i lepiej słyszą. Na przykład nieboszczyk najjaśniejszy pan nigdy nie krzyczał. I oberprokurator Synodu, wszechmocny Konstanty Piotrowicz, też cichutko szemrze. Zresztą, by nie szukać daleko - Fandorin, człowiek cichy, ale jak zacznie mówić, najjaśniejsze osoby uważnie go słuchają...

- Też mi szyszka! A ty gdzie się z nim spotykałeś?

Fandorin nieco się uniósł, ja także wstrzymałem oddech. Powie czy nie?

W tym samym momencie rozległ się ogłuszający huk, powtórzony artyleryjskim echem u sklepienia powały, i z kamiennego sufitu wprost na stół posypał się pył.

- Nie ruszać się z miejsc, łajdaki! - dał się słyszeć wrzask, wielokrotnie wzmocniony przez pogłos. - Jestem pułkownik Karnowicz. Wszystkich was mamy na muszce. Następna kula temu, kto choćby drgnie.

- Mmmm - usłyszałem cierpiętniczy jęk Fandorina.

Pułkownik rzeczywiście pojawił się całkiem nie w porę, ale z drugiej strony aresztowanie całej szajki i samego Kikuta powinno naprowadzić śledztwo na właściwy trop, wiodący do Linda. Ach, ten Karnowicz, jak on zgrabnie udawał, że uzyskane ode mnie informacje wcale go nie interesują!

Wszyscy bandyci się odwrócili, ale nie zdążyłem się im nawet przyjrzeć, ponieważ Kikut krzyknął: „Światła gaś!” - i rozbiegli się, przewracając kozły z pochodniami.

W piwnicy zapanowała ciemność, ale nie na długo. Po chwili przecięły je długie języki ognia, a hałas tak się wzmógł, że aż bolały uszy.

Fandorin pociągnął mnie za rękę i obaj upadliśmy na podłogę.

- Leżcie spokojnie, Ziukin! - krzyknął. - Teraz już nic nie można zrobić.

Wydawało się, że strzelanina bardzo długo nie cichła, zagłuszana od czasu do czasu krzykami bólu i gromowładnymi komendami Karnowicza:

- Korniejew, ty gdzie?! Dawaj swoich na prawo! Miller, dziesięciu ludzi na lewo! Latarnie, latarnie tutaj!

Po piwnicy zaczęły się prześlizgiwać snopy światła - po beczkach, przewróconym stole, dwóch nieruchomych ciałach na podłodze. Palba ucichła tak samo nagle, jak się zaczęła.

- Wychodzić z podniesionymi rękoma! - krzyknął Karnowicz. - I tak nigdzie nie uciekniecie. Dom jest otoczony. Kikut pierwszy!

- Masz Kikuta!

Z odległego kąta znowu buchnął język płomienia i wszystkie światła skierowały się w to miejsce. Zobaczyłem przewróconą beczkę, a nad nią zarys głowy i ramion.

- Zabiją g-go bałwany - wycedził ze złością Fandorin.

Gruchnęła ogłuszająca salwa i z beczki poleciały szczapy, potem znowu i znowu. Z kąta nikt się już nie ostrzeliwał.

- Poddajemy się! - ktoś krzyknął z ciemności. - Naczelniku, nie strzelaj!

Jeden po drugim, wysoko podnosząc ręce, na otwartą przestrzeń wyszli trzej mężczyźni. Dwaj z nich ledwie trzymali się na nogach. Kikuta wśród nich nie było.

Erast Piotrowicz wstał i wyszedł z ukrycia. Ja z Masą poszliśmy za nim.

- Dobry wieczór - ironicznie powitał Fandorina pułkownik, otoczony rosłymi zuchami w cywilnej odzieży. - Jakie nieoczekiwane spotkanie!

Nawet nie spojrzawszy na naczelnika pałacowej policji, Erast Piotrowicz skierował się do przewróconej beczki, zza której wysuwała się ręka, przykucnął i natychmiast się wyprostował.

W piwnicy, nie wiadomo skąd, zjawiło się mnóstwo ludzi. Jedni zakładali kajdanki bandytom, którzy się poddali, inni lustrowali przejścia między beczkami, jeszcze inni szukali czegoś na podłodze. Wszędzie pełzały światła latarek elektrycznych. Powietrze cierpko pachniało spalenizną i prochem. Mimowolnie spojrzałem na zegarek. Była za siedem dwunasta, a to oznaczało, że odkąd weszliśmy do piwnicy, minęło tylko szesnaście minut.

- Wszystko zepsuliście, Karnowicz - rzekł Fandorin, stając przed pułkownikiem. - Kikut naszpikowany k-kulami, a on jeden wiedział, gdzie szukać Linda. Skąd, u diabła, się tutaj wzięliście?! Szpiegowaliście mnie?

Karnowicz miał zawiedzioną minę. Spojrzał krzywo w moją stronę, nic nie powiedział, ale Fandorin i tak zrozumiał.

- To wy, Ziukin? - rzekł cicho, patrząc na mnie, i pokiwał głową. - Jak głupio...

- Kare da! - piskliwie wykrzyknął pan Masa, który stał w pewnej odległości ode mnie. - Uragirimono!

Niczym we śnie, ujrzałem, jak bierze rozbieg, wyskakuje wysoko i wyrzuca do przodu nogę.

Widać mój wzrok pracował znacznie szybciej niż myśl, ponieważ zdążyłem dobrze się przyjrzeć bucikowi Japończyka (malutkiemu, z żółtego juchtu, ze zdeptaną zelówką), błyskawicznie zbliżającemu się do mojego czoła.

I wtedy dziesiąty maja dla mnie się zakończył.

Загрузка...