9 maja



Uroczysty orszak już minął Łuk Tryumfalny, gdy ja, dławiąc się i oblewając potem, wyskoczyłem z wynajętego powozu i bezceremonialnie rozpychając się łokciami, zacząłem się przebijać przez gęsty tłum, który oblepił Wielką Twerską-Jamską z obu stron.

W dół ulicy szpalerami stało wojsko, przecisnąłem się zatem do oficera, próbując wyciągnąć z kieszeni wzorzysty kartonowy talon, uprawniający do udziału w uroczystości. Okazało się to wcale niełatwe, ponieważ z powodu ciasnoty nie mogłem w żaden sposób wyprostować łokci. Zrozumiałem, że trzeba będzie poczekać, aż obok przejedzie najjaśniejszy pan, a potem prześlizgnąć się na koniec kolumny.

Na niebie świeciło świąteczne, promieniste słońce - po raz pierwszy od wielu dni; powietrze napełniło się biciem dzwonów i okrzykami „hurra!”.

Cesarz przybywał, trasa ceremonialnego wjazdu do dawnej stolicy prowadziła z podmiejskiego pałacu Piotrowskiego do Kremla.

Z przodu na ogromnych koniach jechało dwunastu konnych żandarmów i jakiś żartobliwy głos za moimi plecami dość głośno powiedział:

- C’est symbolique, n’est ce pas?* [To symboliczne, nieprawdaż? (fr.).] Od razu widać, kto u nas w Rosji jest najważniejszy.

Obejrzałem się i zobaczyłem dwie studenckie twarze, obie w okularach, patrzące ze wstrętem na orszak.

Za żandarmami, błyszcząc w słońcu srebrnym haftem karmazynowych czerkiesek i kołysząc się w siodłach, jechali kozacy cesarskiego konwoju.

- I z nahajeczkami jadą - zauważył ten sam głos.

Potem, niezbyt porządnym czworobokiem, przejechali dońscy kozacy, a za nimi, już zupełnie bez żadnego szyku, deputacja azjatyckich poddanych rosyjskiego imperium - w różnobarwnej odzieży, na ozdobionych dywanami cienkonogich, skocznych koniach. Poznałem emira Buchary i chana Chiwy, obaj z gwiazdami i w złotych generalskich epoletach, dziwacznie wyglądających na ich orientalnych chałatach.

Trzeba było jeszcze długo czekać. Przeszła procesja marszałków szlachty w paradnych mundurach, za nimi ukazał się kamerfirer Bułkin, szefujący sługom dworu: gońcom, Murzynom w turbanach, kamerkozakom.

I wreszcie na przybranych flagami i girlandami balkonach zaszumiało, zamachano rękoma i chusteczkami, widzowie wychylili się w przód - domyśliłem się, że zaraz będzie środek kolumny.

Najjaśniejszy pan jechał samotnie, wyglądając bardzo reprezentacyjnie w siemionowskim mundurze. Pełna gracji śnieżnobiała kobyła Norma strzygła wąskimi uszami i zezowała na boki wilgotnymi czarnymi oczyma, ale nie gubiła ceremonialnego stępa. Twarz cara była nieruchoma, skuta kamiennym uśmiechem. Prawa ręka w białej rękawiczce zastygła u skroni w wojskowym salucie, lewa z lekka poruszała złoconą uzdą.

Przeczekałem, aż przejadą wielcy książęta i otwarte lando z ich wysokościami: cesarzową i cesarzową wdową, po czym, okazując ochronie przepustkę, pospiesznie przebiegłem otwartą przestrzeń.

Znalazłem się w pieszej kolumnie senatorów, przedarłem w sam jej środek, jak najdalej od oczu publiczności, i mrucząc przeprosiny, zygzakami przemykałem do przodu. Ważni panowie, niektórzy znani mi z widzenia, podejrzliwie patrzyli na aroganta w zielonej liberii domu Gieorgijewiczów, ale nie miałem czasu na grzeczność. List doktora Linda palił mą pierś.

Na półeczce karety cesarzowej matki, kątem oka dostrzegłem pułkownika Karnowicza przebranego za kamerlokaja - w kamizeli, pudrowanej peruce, a przy tym w swoich niebieskich okularach - jednak teraz naczelnik carskiej ochrony nie mógł mi pomóc.

Powinienem natychmiast porozmawiać z Gieorgijem Aleksandrowiczem, chociaż on sam także nie rozwiązałby problemu. Tu potrzebny był sam najjaśniejszy pan. A nawet - najjaśniejsza pani.


* * *

Po wczorajszej konfuzji pułkownik Karnowicz otrzymał od Gieorgija Aleksandrowicza ostrą naganę za kiepskie przygotowanie agentów. Dostało się i mnie, i to od ich obu, za to, że niczego dokładnie nie obejrzałem i nawet „gazeciarza” nie zatrzymałem.

Fandorina przy tej męczącej scenie nie było. Jak mi trochę później zameldował Somow, już w chwili mojego odjazdu na spotkanie z ludźmi doktora Linda były radca stanu i jego Japończyk gdzieś się zapodziali i do tej pory nie wrócili.

Ich nieobecność nie dawała mi spokoju. Kilkakrotnie wieczorem i nawet później, po północy, wychodziłem na zewnątrz i patrzyłem w ich okna. Były ciemne.

Rano obudziło mnie ostre, nerwowe stukanie. Sądząc, że to Somow, otworzyłem drzwi ubrany w szlafrok i szlafmycę. Tymczasem - z jakimż zażenowaniem - zobaczyłem przed sobą jej wysokość!

Ksenia Gieorgijewna była blada i sądząc po cieniach pod oczami, wcale nie kładła się spać.

- Jego nie ma - powiedziała szybko. - Afanasij, on tu nie nocował!

- Kto, wasza wysokość? - spytałem ze strachem, zrywając szlafmycę i z lekka przykucając, żeby poły szlafroka dosięgły podłogi i zasłoniły moje gołe kostki.

- Jak to kto?! Erast Piotrowicz! Czy ty nie wiesz, gdzie on jest?

- Nie mam pojęcia - odpowiedziałem i na duszy zrobiło mi się już całkiem paskudnie, ponieważ wyraz twarzy jej wysokości zupełnie mi się nie spodobał.

Fandorin i jego sługa znaleźli się po śniadaniu, kiedy wielcy książęta już odjechali do pałacu Piotrowskiego na przygotowania do ceremonii uroczystego wjazdu. Dom był pełen agentów policji, ponieważ oczekiwano na kolejną wiadomość od porywaczy. Starałem się być blisko telefonu i ciągle posyłałem Somowa na podjazd, by popatrzył, czy nie podrzucono nowej notatki. Wszystko to okazało się całkowicie zbędne, ponieważ w krzewach wzdłuż alei podjazdowej dyżurowali filerzy pułkownika Łasowskiego. Tym razem nikomu nie udałoby się przejść przez ogrodzenie i zbliżyć niezauważenie do Ermitażu.

- Widzieliście dziecko? - spytał mnie Fandorin, zamiast się przywitać. - Żywe?

Sucho opowiedziałem mu wczorajsze wydarzenia, oczekując kolejnej porcji wyrzutów za niepojmanie „gazeciarza”. Chcąc uprzedzić reprymendę, rzekłem:

- Wiem, że jestem winny. Należało nie biegać za karetą, tylko trzymać za kołnierz tego małego łajdaka.

- N-najważniejsze, że dobrze p-przypatrzył się pan małemu i ż-że on jest żywy i cały - zauważył Fandorin.

Wyrzuty bym zniósł, ponieważ byłyby całkiem zasłużone, ale taka tolerancja wydała mi się oburzająca.

- Przecież jedyny trop przepadł! - powiedziałem od serca, dając do zrozumienia, że nie potrzebuję jego fałszywej wielkoduszności.

- Jaki tam trop! - lekceważąco machnął ręką. - Zwyczajny postrzelony u-urwis w wieku jedenastu i pół roku. Nic wasz Sieńka Kowalczuk nie wie, a i nie mógł wiedzieć. Za kogo wy b-bierzecie doktora Linda?

Szczęka jakby mi zesztywniała, zanim więc zacząłem mówić, głupio kłapnąłem ustami.

- Się... Sieńka? Kowalczuk? - powtórzyłem, ni z tego, ni z owego także zaczynając się jąkać. - Wy co? Znaleźliście go? Jak?!

- A bardzo prosto. Dobrze mu się przyjrzałem, kiedy wskoczył do waszej dwukółki.

- Przyjrzeliście się? - spytałem ponownie i zaraz sam na siebie się rozzłościłem za papugowanie. - Jak mogliście cokolwiek zobaczyć, jeśli was tam nie było?

- To jest... jak to nie było? - rzekł z godnością Fandorin, zsunął brwi i nagle zaryczał basem, który wydał mi się zadziwiająco znajomy: - „Żywiej, żywiej, sługo boży!” Nie poznaliście? Cały czas byłem obok was.

Pop, ten sam pop z karety z ceratowym dachem! Wziąłem się w garść, a twarzy narzuciłem wyraz godnej obojętności.

- I co z tego, że byliście obok? Przecież za nami nie pojechaliście.

- A po co? - Spojrzenie jego błękitnych oczu było tak beztroskie, że zacząłem podejrzewać złośliwość. - Widziałem d-dostatecznie dużo. U chłopaka w torbie była gazeta „Moskowskij Bogomolec” - to raz. W jego palce solidnie wżarła się drukarska farba, więc wiedziałem, że to prawdziwy gazeciarz, przez którego ręce każdego dnia przechodzi setki egzemplarzy druków - to dwa...

- A bo to mało chłopaczków handluje „Bogomolcem”! - nie wytrzymałem. - Słyszałem, że ta bulwarówka tylko w Moskwie rozchodzi się co dzień w prawie stutysięcznym nakładzie!

- A tego, że chłopak miał u lewej ręki sześć palców, nie zauważyliście? To trzy - zakończył niewzruszenie Fandorin. - Wczoraj wieczorem obeszliśmy z Masą wszystkie dziesięć punktów, gdzie gazeciarze „Moskowskiego Bogomolca” otrzymują swój towar, i bez trudu ustaliliśmy tożsamość interesującego nas osobnika. Co prawda, trzeba było go trochę poszukać, a kiedy znaleźliśmy, to jeszcze i pobiegać, ale przede mną i Masą uciec jest dosyć trudno, szczególnie tak młodej istocie.

Proste. Boże, jakie to proste - to pierwsze, co mi przyszło do głowy. Rzeczywiście, wystarczyło tylko lepiej się przyjrzeć posłańcowi bandytów.

- I co on wam opowiedział? - spytałem niecierpliwie.

- Nic ciekawego - odrzekł Fandorin, tłumiąc ziewnięcie. - Najzwyklejszy Sieńka. Zarabia sprzedażą gazet na kawałek chleba, a także jeszcze na wódkę dla swojej pijącej mamki. W żaden sposób nie jest związany ze światem przestępczym. Wczoraj wynajął go jakiś „wujek”, podsunął t-trzyrublówkę. Wyjaśnił, co trzeba zrobić. P-pogroził, że brzuch rozpruje, jeśli Sieńka coś poplącze. Chłopak mówi, że „wujek” to poważny gość, taki, co naprawdę może to zrobić.

- A co on jeszcze o tym „wujku” powiedział? - spytałem z zamierającym sercem. - Jak on wyglądał? Jak był ubrany?

- Zwyczajnie - westchnął ponuro Fandorin. - Widzicie, Ziukin, nasz młody znajomy ma bardzo ubożuchny zapas słów. Na wszystkie pytania pada odpowiedź: „zwyczajnie” lub „a kto to wie”. Jedyna określona cecha n-najemcy to - „mordziasty”. Boję się, że to niewiele nam pomoże... Dobrze, pójdę trochę odpocząć. Kiedy przyjdzie list od Linda, obudźcie.

I ten nieprzyjemny osobnik poszedł sobie.

A ja ciągle starałem się być blisko telefonu, który stał w przedpokoju. Chodziłem tam i z powrotem, usiłując zachować wygląd człowieka głęboko zamyślonego, ale służba już zaczynała podejrzliwie spoglądać w moją stronę. Stanąłem tedy u okna i udawałem, że obserwuję, jak lord Banville i mister Carr, obaj w białych spodniach i kraciastych kepi, grają w krykieta.

Prawdę mówiąc, nie grali, tylko z bardzo kwaśnymi minami przechadzali się po boisku, przy czym milord mówił coś bez przerwy, najwyraźniej coraz bardziej się złoszcząc. W końcu zatrzymał się, odwrócił do towarzysza i dostał napadu wściekłości - machał rękoma, rozkrzyczał się tak, że nawet ja, przez szyby, słyszałem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby angielscy lordowie zachowywali się w ten sposób. Mister Carr słuchał ze znudzoną miną, wąchając swój farbowany goździk. Freyby stał trochę na uboczu, na panów nie patrzył wcale, tylko palił fajeczkę. Pod pachą trzymał dwa drewniane młotki o długich rączkach.

Nagle lord Banville wykrzyknął coś wyjątkowo dobitnie i wymierzył mister Carrowi głośny policzek. Zamarłem, bojąc się, że Brytyjczycy zaraz, tu, na polanie, zaczną się po barbarzyńsku boksować, ale mister Carr tylko rzucił kwiatek milordowi pod nogi i odszedł.

Jego ekscelencja postał nie dłużej niż kilka sekund, a następnie rzucił się w pościg za serdecznym przyjacielem. Dogonił go, chwycił za rękę, lecz mister Carr uwolnił ją szarpnięciem. Wtedy milord padł na kolana i w takiej niewygodnej pozie posuwał się za spoliczkowanym. Freyby ziewając, ruszył ich śladem ze swoimi młoteczkami.

Nie zrozumiałem, co między nimi zaszło, i szczerze mówiąc, nie interesowały mnie angielskie namiętności. W dodatku akurat przyszła mi do głowy świetna myśl, jak uwolnić się od warty przy telefonie. Posłałem po starszego z agentów i poprosiłem, by podyżurował w przedpokoju, a w razie telefonu od porywaczy natychmiast posłał kogoś po mnie do cieplarni.

Wydaje mi się, że opisując Ermitaż, zapomniałem wspomnieć o najpiękniejszym pomieszczeniu w tym starym pałacu - oszklonym zimowym ogrodzie, z wysokimi oknami wychodzącymi na rzekę Moskwę.

Wybrałem właśnie to odosobnione i odpowiednie do szczerych rozmów miejsce, żeby zrobić to, co już czwarty dzień mnie męczyło. Należało tylko pokonać przeklętą nieśmiałość i powiedzieć w końcu biednej mademoiselle Declique, że nie ma żadnego powodu, aby cokolwiek sobie wyrzucała. No, skąd mogła wiedzieć, że za krzewami ukryta jest druga kareta? Przecież nawet sam Fandorin, najchytrzejszy z chytrych, wiedzący wszystko o doktorze Lindzie, nawet on się nie domyślił!

Poleciłem Lippsowi nakryć w oranżerii stolik na dwie osoby i posłałem do mademoiselle spytać, czy nie zechce napić się ze mną herbaty. W Petersburgu często siadywaliśmy tak we dwoje przy filiżance lub dwóch dobrego ulungu.

Kącik wybrałem śliczny, osłonięty pięknymi krzewami magnolii. Kiedy czekałem na guwernantkę, bardzo się denerwowałem, przygotowując jednoznaczne, ale równocześnie taktowne słowa.

Jednak kiedy mademoiselle przyszła - smutna, w surowej ciemnoszarej sukience, z szalem na ramionach - nie zdecydowałem się od razu poruszyć drażliwego tematu.

- Śmieszne - powiedziałem, odkaszlnąwszy. - I tu park, i tam.

Miałem na myśli, że my siedzimy w zimowym ogrodzie, a za szkłem też jest ogród, tylko naturalny.

- Tak - odpowiedziała, opuszczając głowę i mieszając łyżeczką herbatę.

- Niepotrzebnie... - wyrwało mi się, ale ona podniosła głowę, patrząc na mnie błyszczącymi oczyma, i zakończyłem nie tak, jak zamierzałem - ...tak ciepło się pani ubrała. Dzisiaj zupełnie letni dzień, nawet upalny.

Jej wzrok zgasł.

- Mnie nie jest gohąco - odrzekła cicho mademoiselle i oboje zamilkliśmy.

Właśnie z powodu ciszy, która teraz zapadła, doszło do tego wydarzenia.

W oranżerii rozległy się kroki i dał się słyszeć głos Kseni Gieorgijewny:

- Tak, tak, Eraście Piotrowiczu, tutaj jest w sam raz. Nikt nie przeszkodzi.

Chciałem odsunąć krzesło i wstać, ale mademoiselle Declique nagle ścisnęła mój nadgarstek palcami i skamieniałem zaskoczony, ponieważ przez cały okres naszej znajomości po raz pierwszy obeszła się ze mną w taki sposób. Kiedy przyszedłem do siebie, było już za późno, aby dać znak - rozmowa między jej wysokością i Fandorinem zaszła zbyt daleko.

- Co chcecie mi oznajmić? - spytał cicho i, jak mi się zdało, gniewnie.

- Tylko jedno... - wyszeptała w odpowiedzi Ksenia Gieorgijewna, ale nic więcej nie dodała; rozległ się jedynie szelest tkanin i leciutkie skrzypienie.

Zaniepokojony, rozgarnąłem dorodne liście i zamarłem: jej wysokość, stojąc na czubkach palców (to zaskrzypiały jej buciki), obejmowała Fandorina obiema rękami za szyję i przyciskała usta do jego ust. Ręka detektywa-doradcy zawisła bezradnie u boku; palce ścisnęły się, potem rozprostowały i nagle, jakby podjęły decyzję, uniosły się i delikatnie zaczęły gładzić tył głowy Kseni Gieorgijewny, przesuwając się po rozpuszczonych pasmach jasnych włosów.

Przy samym moim uchu dał się słyszeć przyspieszony oddech - to mademoiselle. Ona także rozsunęła liście i patrzyła na całującą się parę. Przeraził mnie dziwny wyraz jej twarzy: brwi jakby uniesione w wesołym zadziwieniu i drżący półuśmieszek na ustach. Ta podwójnie skandaliczna sytuacja - sam pocałunek i nasze mimowolne podglądactwo - spowodowała, że oblatem się zimnym potem. A moja wspólniczka, jak się wydaje, żadnego nietaktu w tym nie widziała.

Pieszczoty trwały bardzo długo. Nie przypuszczałem, że można tak się całować bez żadnej przerwy. Zresztą na zegar nie patrzyłem i możliwe, że samo oczekiwanie wydawało mi się wprost nieskończone z powodu okropności tego, co się zdarzyło.

Wreszcie ramiona opadły, zwolniwszy uścisk, i zdążyłem dostrzec świecące oczy jej wysokości i oszołomioną, zupełnie nie taką jak zawsze fizjonomię uwodziciela. A potem Ksenia Gieorgijewna ze zdecydowaną miną wzięła Fandorina za rękę i wraz z nim odeszła.

- Jak myślicie, dokąd ona go prowadzi? - spytałem szeptem, starając się nie patrzeć na mademoiselle.

Rozległ się dziwny dźwięk, podobny do chichotu. Spojrzałem ze zdziwieniem na guwernantkę, ale wyglądała na zupełnie poważną.

- Dziękuję za hehbatę, Afanasiju Stiepanowiczu - rzekła mademoiselle, kłaniając się figlarnie, i zostawiła mnie samego.

Próbowałem zebrać myśli. Co robić? Honor cesarskiego domu był w niebezpieczeństwie - Bóg wie, jak daleko może zajść ta znajomość, jeśli nie zareaguje się na czas. Powiedzieć Gieorgijowi Aleksandrowiczowi? I dorzucić nowe brzemię na jego barki? Wydało mi się to niemożliwe. Trzeba było wykombinować coś samemu.

Skupić się na najważniejszym nie mogłem, przeszkadzały mi zupełnie zbędne myśli.

Dlaczego mademoiselle wzięła mnie za rękę? Do tej pory czułem suchy żar jej palców.

I jaką wymowę miał ten chichot, jeśli, rzecz jasna, mi się nie przyśnił?

Szyby zadrżały od silnego uderzenia, rozległ się mocarny dźwięk - to z wież Kremla wystrzeliły działa, oznajmiając początek procesji. Znaczy, że minęło południe.

I prawie w tej samej chwili wezwano mnie do przedpokoju. Pocztylion dostarczył codzienną korespondencję i pośród zwykłych kopert, zawierających wszelkie możliwe zaproszenia, zawiadomienia i wezwania do działalności dobroczynnej, znalazła się jedna bez stempla.

Zebraliśmy się nad tym papierowym prostokątem, bielejącym pośrodku stolika przed lustrem: ja, dwóch agentów i Fandorin, niezwykle rumiany i z wyraźnie przekrzywionym kołnierzykiem.

Póki przesłuchiwał pocztyliona - jaką szedł trasą, czy nigdzie nie stawiał torby - ja trzęsącymi się palcami otworzyłem kopertę i razem ze złożoną we czworo kartką wyjąłem lok miękkich, złocistych włosów.

- O Boże! - wyrwało mi się, ponieważ włosy bez wątpliwości należały do Michaiła Gieorgijewicza.

Fandorin zostawił wystraszonego pocztyliona i podszedł do mnie. Razem przeczytaliśmy wiadomość.


Panowie, naruszyliście warunki umowy. Wasz pośrednik próbował odbić towar siłą, nie płacąc umówionej sumy. Jako pierwsze ostrzeżenie posyłam Wam pasmo włosów księcia. Przy następnym wiarołomstwie z Waszej strony otrzymacie jego palec.

Nie mam już zaufania do pana z psimi bakenbardami. Odmawiam dalszych z nim kontaktów. Dzisiaj na spotkanie powinna przyjść guwernantka księcia, którą widziałem w parku. Żeby nie obciążać damy walizką, tym razem bądźcie uprzejmi przekazać mi w charakterze kolejnej spłaty szafirową kokardę roboty lejbjubilerów carycy Elżbiety - ta biżuteria, zdaniem mojego specjalisty, warta jest właśnie milion, no, możliwe, że trochę więcej, ale przecież nie będziemy się spierać o drobiazgi.

Guwernantka powinna spacerować od szóstej wieczorem - zupełnie sama - po Arbacie i jego zaułkach, dowolną trasą. Najlepiej, żeby wybierała miejsca bardziej odludne. Ktoś do niej podejdzie.

Wasz szczerze oddany,

doktor Lind


- Obawiam się, że to niemożliwe - takie były moje pierwsze słowa.

- D-dlaczego? - spytał Fandorin.

- Według spisu biżuterii Korony kokarda stanowi część coffret panującej cesarzowej.

- No i co?

Tylko westchnąłem. Skąd mógł wiedzieć, że dla najjaśniejszej pani, zazdrośnie chroniącej godności swojego ciut niejasnego statusu, klejnoty koronne mają szczególne, bolesne znaczenie.

Wedle obowiązującego ceremoniału owdowiała cesarzowa jest zobowiązana przekazać coffret swojej następczyni, gdy ta tylko zasiądzie na tronie, jednak Maria Fiodorowna, będąca amatorką pięknych rzeczy, a także osobą o specyficznym charakterze (i, powiedzmy to otwarcie, niezbyt lubiąca synową), nie chciała rozstać się z precjozami i zakazała synowi męczyć ją rozmową na ten temat. Powstała niezręczna sytuacja, gdyż najjaśniejszy pan, będący z jednej strony pełnym szacunku synem, a z drugiej kochającym mężem, znalazł się, jak to mówią, między młotem a kowadłem, nie wiedząc, jak ma postąpić. Konflikt trwał wiele miesięcy i zakończył się całkiem niedawno nieoczekiwanym, ale stanowczym demarche młodej cesarzowej. Kiedy po wielokrotnych aluzjach, a nawet bezpośrednich żądaniach, wyrażonych przez najjaśniejszą panią, Maria Fiodorowna przysłała niewielką część coffret (głównie nielubiane szmaragdy), Aleksandra Fiodorowna oznajmiła mężowi, że uważa noszenie biżuterii za oznakę złego smaku i od tej chwili na żadne ceremonie nie będzie wkładała brylantów, szafirów, pereł, złota ani innych próżnych ozdóbek. I powołała się na Pismo Święte, gdzie powiedziano: „Lepsze jest dobre imię od wielkiego bogactwa, a dobra sława lepsza niż srebro i złoto”. Po takiej groźbie cesarzowa matka musiała rozstać się z klejnotami i - o ile mi wiadomo - całą zawartość coffret Aleksandra Fiodorowna przywiozła do Moskwy, aby na niezliczonych balach, przyjęciach, ceremoniach stanąć przed poddanymi i cudzoziemskimi posłami w pełnym blasku.

Należało natychmiast dotrzeć do Gieorgija Aleksandrowicza.


* * *

Zanim przebiegłem od landa Marii Fiodorowny do konnej grupy wielkich książąt, musiałem się zatrzymać, ponieważ pochód wstąpił akurat na plac Tryumfalny i mój manewr zbyt rzucałby się w oczy. Zegar wskazywał już wpół do drugiej. Czasu pozostawało coraz mniej.

Dogodny moment nadszedł dopiero wtedy, kiedy z dachu wielkiego domu na rogu Twerskiej wzbiły się w niebo rakiety, zostawiając za sobą różnokolorowe smugi. Publiczność jak na rozkaz zadarła głowy, krzycząc z zachwytu, a ja szybko przeciąłem otwartą przestrzeń i schowałem się między końskimi kłębami. Każdego z koni, na których siedziały ich wysokości, prowadził za uzdę - zgodnie z ceremoniałem - któryś z dworskich kawalerów. Dostrzegłem Pawła Gieorgijewicza, z zatroskanym obliczem niebieskozielonej barwy; obok maszerował dziarski i rumiany Endlung.

- Afanasij! - wezwał mnie żałośnie jego wysokość. - Nie mam siły. Zdobądź trochę zupy ogórkowej. Na Boga, zaraz zwymiotuję...

- Niech pan jeszcze trochę pocierpi - powiedziałem. - Już zaraz Kreml.

I zacząłem się przeciskać dalej. Ze zdziwieniem popatrzył na mnie jakiś ważny pan - sądząc po czerwonych wypustkach na obszyciach i po guzach z myśliwskimi rożkami, jeden z jegiermajstrów, którzy ostatnimi laty tak się rozmnożyli, że wszystkich nie da się spamiętać.

Trzech wujów najjaśniejszego pana sformowało pierwszy szereg orszaku wielkoksiążęcego. Przekradłem się do ryżego konia Gieorgija Aleksandrowicza, schwyciłem uzdę (tak że teraz wiodących było dwóch - ja i sztalmajster, hrabia Antoni Apołłonowicz Opraksin) i milcząc, wsunąłem jego wysokości w dłoń list od Linda.

Ujrzawszy lok, Gieorgij Aleksandrowicz zmienił się na twarzy. Szybko przebiegł wzrokiem linijki, lekko spiął konia ostrogami w podpalane boki i zaczął powoli doganiać samotną postać cesarza. Hrabia w przestrachu wypuścił uzdę. Ja też.

Nie można było wątpić, że teraz w polityce międzynarodowej wybuchnie prawdziwa burza. Tak czy inaczej, na cudzoziemskie dwory i do zagranicznych rządów popłyną szyfrowane depesze: generał-admirał Gieorgij Aleksandrowicz demonstruje swoją specjalną pozycję u boku cara i najprawdopodobniej od dziś należy go uważać za najbardziej wpływową personę w rosyjskim imperium. A niech im tam! Teraz mam na głowie ważniejsze sprawy.

Dumnie trzymając się pod boki, dokładnie tak jak krewniak, jego wysokość powoli zbliżył się do najjaśniejszego pana i jechał teraz tylko o pół kopyta za nim. Dorodna sylwetka generała-admirała wyglądała znacznie bardziej imponująco niż szczupła figura samodzierżawcy. Po drżeniu bujnego wąsa jego wysokości domyśliłem się, że Gieorgij Aleksandrowicz, nie odwracając głowy, opowiada cesarzowi o liście. Głowa cara zauważalnie skłoniła się na bok. Potem tak samo zadrżał mu wąs, nie tak bujny jak u Gieorgija Aleksandrowicza, i wielki książę zaczął nieco zwalniać, aż zrównał się z braćmi.

Ponieważ znajdowałem się całkiem blisko, usłyszałem, jak Kirył Aleksandrowicz z wściekłością wyszeptał:

- Tu es fou, Georgie, ou quoi?* [Co ty, Georgie, oszalałeś? (fr.).]


* * *

Nie wiem, czy moskwianie zauważyli, że gdy uroczysty orszak wstąpił na Twerską, kolumna znacznie przyspieszyła. Już dwadzieścia minut później najjaśniejszy pan wjeżdżał w Bramę Spasską, a po upływie następnego kwadransa spod ganku Wielkiego Pałacu Kremlowskiego odjechały jedna za drugą zasłonięte karety.

Wtajemniczeni udawali się do Ermitażu na nadzwyczajne zebranie.

Tym razem do małej bawialni przybyła i najjaśniejsza pani, od której woli zależał dalszy bieg wydarzeń.

Ponieważ musiałem podawać na chybcika do stołu lekkie przekąski, kawę, wodę selcerską i oranżadę dla najjaśniejszej pani (nic tak nie rozbudza pragnienia i apetytu jak długotrwałe ceremonie), nie słyszałem początku posiedzenia i odtworzyłem jego przebieg dopiero po czasie na podstawie replik uczestników.

Nie byłem zatem świadkiem bardzo drażliwej dyskusji z carycą na temat szafirowej kokardy. Zastałem najjaśniejszą panią jeszcze rozgniewaną, ale już pogodzoną z nieuniknionym.

- Jednak pomazaniec obiecał, że biżuteria bezwarunkowo zostanie mi zwrócona w całości - mówiła surowo najjaśniejsza pani do oberpolicmajstra Łasowskiego, kiedy wszedłem z tacą.

Z tych słów, a także z nadętej miny pułkownika Karnowicza, wywnioskowałem, że po wczorajszym niepowodzeniu kierownictwo operacji przekazano moskiewskiej policji. W spotkaniu brał udział także Fandorin - można przypuszczać, że w roli doradcy.

Najjaśniejsza pani nie miała czasu się przebrać i była w paradnej sukni z białego brokatu, utkanej drogocennymi kamieniami, i z ciężką brylantową kolią; wielcy książęta nie zdążyli zdjąć gwiazd, wstęg orderowych i andriejewskich łańcuchów. Od całego tego migotania skromny, ciasny pokój nagle wydał mi się podobny do składziku, w którym przechowuje się ozdoby choinkowe.

- Ręczę głową, wasza cesarska wysokość - zameldował brawurowo Łasowski. - Szafiry nigdzie nie znikną, Michała Gieorgijewicza oswobodzimy, a całą szajkę złapiemy. - Nerwowo potarł dłonie i na ten wulgarny gest Aleksandra Fiodorowna lekko zmarszczyła nos. - Wszystko pójdzie jak najlepiej, ponieważ tym razem ten łajdak Lind sam zastawił na siebie pułapkę. Pozwólcie, że wyjaśnię. Już przygotowałem plan.

Zsunął na bok nakrycia, które dopiero co troskliwie rozstawiłem, chwycił nakrochmaloną serwetkę i rozłożył ją pośrodku.

- Oto Arbat i jego okolica, drugi rewir Prieczystieński. Guwernantka wyjdzie z kolaski o tutaj, przy Małym Afanasjewskim, potem, jakby się wahając, zwolni i skręci w Wielki Afanasjewski, stamtąd na Siwcew Wrażek, następnie...

Jeszcze dość długo wyliczał zakręty, sprawdzając je ze spisem na papierze. Wszyscy słuchali uważnie, chociaż jej carskiej wysokości, sądząc po pełnym obrzydzenia grymasie w kąciku ust, mocno doskwierał zapach potu, bijący od rozgorączkowanego oberpolicmajstra.

- Razem... już podliczyłem... pokona dziewiętnaście odcinków, przy których stoi dwieście trzydzieści domów. - Łasowski tryumfalnie obejrzał się na cesarza. - I w każdym z tych domów będzie się znajdował mój człowiek. W każdym! Właśnie tym zajmują się teraz moi pomocnicy. To oznacza, że marszruta guwernantki przez cały czas będzie w polu naszego widzenia, a złoczyńcy się o tym nie dowiedzą, ponieważ filerzy, agenci i przebrani policjanci miejscy ukryją się w domach obywateli i w ich mieszkaniach. Jeśli guwernantka przejdzie całą trasę i nikt jej nie zaczepi, to powtórzy spacer tyle razy, ile będzie potrzeba.

- Rozumnie, czyż nie? - zapytał z zadowoleniem Symeon Aleksandrowicz, bardzo dumny ze swojego policmajstra.

- P-pan pułkownik pozwoli - nagle zabrał głos Fandorin. - Jest pan pewny, że mademoiselle Declique, która nigdy wcześniej nie była w Moskwie, nie zabłądzi na tej waszej wytyczonej trasie?

Łasowski nadął się

- Osobiście zamknę się z nią w pokoju i wyuczę ją na pamięć wszystkich skrzyżowań i zakrętów. Zostanie nam na to cała godzina.

Fandorin chyba był usatysfakcjonowany odpowiedzią, bo o nic więcej nie pytał.

- Trzeba posłać po szafiry - rzekł z westchnieniem najjaśniejszy pan. - I niech wspomoże nas Bóg.


O wpół do piątej, kiedy mademoiselle blada, z przygryzioną wargą, szła na podjazd, gdzie oczekiwało ją dwóch oficerów żandarmerii po cywilnemu, w korytarzu podszedł do niej Fandorin. Byłem obok i słyszałem każde słowo.

- Od was, pani, oczekuje się tylko jednego - powiedział bardzo poważnie. - Nie wolno narażać życia chłopczyka. Niech pani będzie spostrzegawcza, to pani jedyna broń. Nie wiem, co w-wymyślił Lind tym razem, ale niech pani kieruje się własnym rozumem, nikogo nie słucha i nikomu nie dowierza. Dla policji ważne jest nie tyle życie waszego wychowanka, ile uniknięcie rozgłosu. I jeszcze... - Popatrzył jej prosto w oczy i powiedział to, co niedawno ja sam próbowałem, ale czego nie potrafiłem wyrazić. - Niech pani nie wini siebie za to fatalne zdarzenie. Gdyby chłopczyk nie pozostał sam, pani obecność i tak by niczego nie zmieniła. Najwyżej mogłaby paść kolejna ofiara, ponieważ doktor Lind nie zostawia świadków.

Mademoiselle szybko zatrzepotała rzęsami i wydało mi się, że spadła z nich łezka.

- Merci, monsieur, merci. J’avais besoin de l’entendre*. [Dziękuję, panie, dziękuję. Tak potrzebowałam tych słów (fr.).]

Położyła Fandorinowi rękę na nadgarstku - zupełnie tak jak wcześniej mnie - i jeszcze ścisnęła! A on, zupełnie nieskrępowanie, dotknął jej łokcia, kiwnął głową i szybko poszedł do siebie z taką miną, jakby dokądś się bardzo spieszył. Od wszystkich tych uścisków już zupełnie upadłem na duchu.

(Wybiegając naprzód - później się wyjaśni dlaczego - opowiem, czym zakończyła się operacja moskiewskiej policji. Plan pułkownika Łasowskiego był niegłupi i z pewnością doprowadziłby do sukcesu, gdyby Lind wypełnił warunki, które sam zaproponował. Ale właśnie tego podstępny doktor, niestety, nie uczynił. Guwernantka zatem jechała kolaską na Arbat. W rękach miała aksamitną torebkę z bezcennym skarbem, a towarzyszyli jej dwaj żandarmi: jeden naprzeciw, drugi na koźle. Zaraz za mostem Krymskim, kiedy pojazd skręcił w jakąś ulicę - jeśli się nie mylę, nazywała się Ostożenka - mademoiselle nagle się wyprostowała, odwróciła za jadącą po przeciwnej stronie karocą i przenikliwie krzyknęła:

- Mika! Mika!

Oficerowie też się odwrócili i między kołyszącymi się zasłonami tylnego okna zdążyli zobaczyć niebieską marynarską czapeczkę.

Zawracać karetki - tak jak wczoraj - nie było czasu, ale na szczęście, z naprzeciwka jechał fiakier.

Żandarmi polecili mademoiselle zostać w kolasce, a sami wyrzucili z dorożki „wańkę” i puścili się w pogoń za karetą, która uwoziła Michała Gieorgijewicza.

Dopędzić jej nie mogli, ponieważ konik zaprzężony do fiakra nie miał takiej siły, aby się ścigać z czwórką świetnych koni, a tymczasem do mademoiselle Declique, w rozterce miotającej się na siedzeniu, zbliżył się jakiś nieznajomy, wąsaty i z brodą, grzecznie uniósł furażkę urzędnika Ministerstwa Górnictwa i rzekł w nieskazitelnej francuszczyźnie:

- Warunki wypełniono - widziała pani księcia. A teraz proszę o ratę.

Co mogła zrobić mademoiselle? Tym bardziej że niedaleko przechadzało się jeszcze dwóch mężczyzn - wedle jej słów - znacznie mniej galantnych z wyglądu niż ten uprzejmy nieznajomy.

Oddała torebkę i zgodnie z zaleceniami Fandorina postarała się jak najlepiej zapamiętać wszystkich trzech.

Cóż, zapamiętała i następnie opisała szczegółowo. Tylko jaka z tego korzyść? Najwyraźniej brak ludzi nie spędzał snu z powiek doktora Linda).


* * *

O klęsce zaplanowanej przez oberpolicmajstra operacji dowiedziałem się później, tego wieczoru bowiem nie było mnie w Ermitażu. Kiedy mademoiselle, nie uniknąwszy przechytrej arbackiej pułapki, wróciła do pałacu, ja już opuściłem teren parku Nieskucznego.

Po odprowadzeniu guwernantki - zmuszonej do uczestnictwa w ryzykownym przedsięwzięciu tylko dlatego, że zachowałem się jak głupiec i nie poradziłem sobie z zadaniem - jakoś nie mogłem znieść bezczynności. Chodziłem tam i z powrotem po swoim pokoju i myślałem o tym, jakim potworem jest Fandorin. Tego gutaperkowego elegancika nie można dopuszczać do dziewcząt i porządnych kobiet. Jak on bezwstydnie zawrócił w głowie jej wysokości! Jak zręcznie zdobył przychylność mademoiselle Declique! I, najważniejsze, po co? Po co temu wyglansowanemu, obytemu z wyższymi sferami uwodzicielowi skromna guwernantka - ani piękność, ani wielka dama? Po co z nią rozmawiał takim aksamitnym głosem i jeszcze czule ściskał za łokieć? O, ten osobnik nic bez celu nie czyni!

Wtedy moje myśli zwróciły się w zupełnie nieoczekiwanym kierunku. Wspomniałem, jak Symeon Aleksandrowicz, znający Fandorina w jego uprzednim życiu, nazwał go najpodlejszego rodzaju awanturnikiem, od którego można oczekiwać wszystkiego. Takiego samego zdania byłem teraz i ja.

W moim mózgu jedno po drugim rodziły się podejrzenia i żeby rozważyć sprawę, spróbowałem je uporządkować - według stopnia ważności, metodą tegoż Fandorina.

Historia odnalezienia gazeciarza, jeśli lepiej się przyjrzeć, wyglądała na dość wątpliwą. No, załóżmy, że Fandorin rzeczywiście wykazał się nietuzinkową spostrzegawczością i odnalazł malutkiego łajdaka. Ale po co go wypuścił? A jeżeli on coś ukrył albo w ogóle nakłamał i potem pobiegł zameldować Lindowi? To raz.

Dlaczego Fandorin namawiał mademoiselle do nieposłuszeństwa i nieprzestrzegania wskazówek policji oraz rekomendował postępowanie wedle własnego rozsądku? Łasowskiemu wyznaczono dobrego doradcę, nie ma co! To dwa.

Skoro tak mu się nie podobał plan oberpolicmajstra, to dlaczego nie powiedział tego wprost podczas narady? To trzy.

Dokąd się tak spieszył, żegnając mademoiselle? Co to za pilne sprawy nagle go zajmują, kiedy operacja jest przeprowadzana bez jego udziału? Znowu jakaś chytra sztuczka, w rodzaju wczorajszej? To cztery.

I najważniejsze. Czy Fandorin opowiedział nam prawdę o swoich stosunkach z Lindem? Co do tego też nie miałem pewności. To pięć.

Ta ostatnia refleksja, wzmocniona poczuciem winy za ryzyko, któremu przeze mnie podlega mademoiselle, popchnęła mnie do uczynku, jakiego nigdy wcześniej nie popełniłem. Nawet nie przypuszczałem, że - choćby teoretycznie - jestem do czegoś podobnego zdolny.

Podszedłem do drzwi pokoju Fandorina, rozejrzałem się na boki i przypadłem do dziurki od klucza. Okazało się, że podglądanie jest wyjątkowo niewygodne - bardzo szybko zabolały mnie plecy, zaczęły rwać zgięte kolana. Ale w pokoju działy się takie rzeczy, że te drobne nieprzyjemności od razu utraciły jakiekolwiek znaczenie.

Wewnątrz byli obaj - i pan, i sługa. Fandorin siedział przed zwierciadłem, goły do pasa, i wykonywał ze swoją twarzą jakieś niezrozumiałe manipulacje. Pomyślałem, że się maluje, tak jak to robi codziennie rano mister Carr, nie zamykając drzwi i wcale nie krępując się służby. Masa nie trafił w ograniczony zasięg mojego pola widzenia, ale słyszałem jego sapanie gdzieś bardzo blisko drzwi.

Potem, nie wstając, Fandorin wyciągnął rękę i włożył przez głowę rosyjską koszulę z malinowego jedwabiu. Wstał i wtedy przestałem go widzieć, ale za to usłyszałem skrzypienie i tupanie, jakby ktoś wzuwał juchtowe buty.

Po co ta maskarada? Co tu się szykuje?

Tak mnie to zaintrygowało, że utraciłem czujność i o mało nie uderzyłem głową o drzwi, kiedy usłyszałem za plecami ciche pokasływanie.

Somow! Oj, niedobrze.

Pomocnik patrzył na mnie z nieopisanym zdziwieniem. Wyszło podwójnie źle, ponieważ nie dalej jak rankiem robiłem mu wymówki z powodu jego nieskromności - idąc przed śniadaniem korytarzem, spostrzegłem go wychodzącego z pokoju mademoiselle Declique, gdzie zupełnie nie miał czego szukać. Na moje surowe zapytanie Somow poczerwieniał i przyznał się, że każdego ranka samodzielnie uczy się francuskiego i właśnie prosił guwernantkę, aby mu wyjaśniła trudny fragment gramatyki. Na to ja odrzekłem, że chociaż popieram u personelu naukę języków obcych, to jednak mademoiselle Declique została najęta do kształcenia jego wysokości, a nie służby. Wydawało mi się, że Somow się obraził, chociaż protestować, rzecz jasna, nie śmiał. I teraz taki wstyd!

- Klamki u drzwi i zamki są niedokładnie wyczyszczone - oznajmiłem, skrywając zażenowanie. - Proszę, popatrzcie sami.

Przysiadłem w kucki, podmuchałem na miedzianą klamkę i na jej zamglonej powierzchni, dzięki Bogu, ukazały się ślady palców.

- Ależ wystarczy, aby gość chociaż raz dotknął klamkę i zostanie ślad. Afanasiju Stiepanowiczu, przecież takich drobiazgów nikt nie dostrzega!

- W naszym zawodzie, Kornieju Sielifanowiczu, nie ma drobiazgów. Oto co powinniście dobrze opanować, zanim poznacie francuski - oświadczyłem z ciut przesadną, ale usprawiedliwioną okolicznościami surowością. - Bardzo proszę przejść się i obejrzeć wszystkie drzwi. Rozpocznijcie od górnej kondygnacji.

Kiedy się oddalił, znowu zajrzałem przez dziurkę, ale w pokoju było już pusto i cicho, tylko chybotał się rygielek przy na wpół otwartym oknie.

Wydostałem z kieszeni masterklucz, pasujący do wszystkich drzwi w domu, i wszedłem do środka.

Przez okno zdążyłem jeszcze zobaczyć dwie sylwetki nurkujące w krzewy: jedna była wysoka, w czarnym tużurku i kapuzie, druga niska, w niebieskim chałacie i z długim warkoczem, a do tego - w meloniku. Dokładnie tak samo wyglądał Masa w dzień naszego pierwszego spotkania, kiedy udawał Chińczyka kramarza. W ciągu ostatnich kilku lat podobnych „akwizytorów” pojawiło się bez liku zarówno w Petersburgu, jak i w Moskwie.

Na rozmyślania jednak nie było już czasu.

Zdecydowanie przeszedłem przez parapet, zeskoczyłem na ziemię i przygięty pobiegłem ich śladem.

Kierunek, w jakim szli przebierańcy, nietrudno było określić wedle rozkołysanych gałązek. Starałem się nie pozostawać w tyle, ale i nie zbliżać zbyt blisko, aby nie ulec dekonspiracji.

Fandorin i Masa, z zadziwiającą dla mnie szybkością, wdrapali się na ogrodzenie i zeskoczyli na drugą stronę. Mnie zaś pokonanie tej przeszkody o wysokości półtora sążnia poszło mniej gładko. Dwukrotnie próbowałem zeskoczyć na dół, a jednak pozostawałem na górze... Bałem się, że skacząc, złamię albo zwichnę nogę, toteż ostrożnie spełzłem po grubych prętach, przy czym zaczepiłem się fałdem liberii i rozdarłem całą połę, a poza tym ubrudziłem spodnie i białe pończochy. (Jak się później dowiedziałem, gdybyśmy wychodzili nie przez park, tylko główną aleją, tobyśmy się zderzyli z mademoiselle Declique, już powracającą ze swej nieoczekiwanie krótkiej ekspedycji).

Na szczęście Fandorin i Masa nie odeszli daleko - stali i targowali się z fiakrem, który chyba nie bardzo chciał wziąć taką podejrzaną parkę. W końcu wsiedli i odjechali.

Spojrzałem w prawo, potem w lewo. Innych fiakrów nie było. Wielka Kałuska to przecież nawet nie ulica, lecz podmiejska szosa, na której dorożka stanowi rarytas.

I znowu przydał mi się dawny nawyk szybkiego chodu, z czasów służby w charakterze gońca. Puściłem się równym stępem, trzymając się jak najbliżej ogrodzenia parku. Dzięki Bogu, dorożka jechała niezbyt szybko. Dopiero przy Szpitalu Golicyńskim, kiedy już zacząłem tracić oddech, trafił mi się fiakier. Dysząc, padłem na siedzenie i rozkazałem jechać za dorożką Fandorina. Obiecałem zapłacić dwukrotnie więcej, niż wyniesie taryfa.

Woźnica z szacunkiem popatrzył na moją zieloną liberię z galonami, na złoty epolet z akselbantem (aby dotrzeć do kolumny wielkich książąt, w środku uroczystego orszaku, włożyłem strój paradny, a potem nie miałem już czasu się przebrać - dobrze, że choć pieróg z piórami pozostał w domu!) i nazwał mnie „waszą ekscelencją”.

Na placu Kałuskim skręcili w lewo, przed mostem wjechali na nabrzeże i potem już długo nigdzie nie skręcali. Dzięki Bogu, pasażerowie pierwszej kolaski ani razu się nie obejrzeli - inaczej mój zielony uniform ze złotymi naszywkami z pewnością dostrzegliby z daleka.

Rzeka się rozdwoiła. Nasza trasa biegła wzdłuż węższej odnogi. Z lewej, pomiędzy domami, ukazały się wieże Kremla z orłami, a my jechaliśmy i jechaliśmy, tak że już przestałem kojarzyć, ku jakiej części Moskwy zmierzamy.

Na koniec znowu skręciliśmy. Załomotaliśmy kołami po krótkim moście krytym kocimi łbami, potem po długim, drewnianym, i jeszcze po jednym (na tym dostrzegłem tabliczkę „Mały Jauski”).

Domy stały tu liche, a ulice były brudne. Im dłużej jechaliśmy okropną, zrytą koleinami drogą, tym parszywsze budynki spotykaliśmy - istne rudery.

Woźnica nagle zatrzymał konia.

- Pańska wola, panie, ale ja na Chitrowkę nie pojadę. Ograbią, konia odbiorą, a jeszcze boki obiją, jeśli nie gorzej. Miejsce ma złą sławę i w dodatku zbliża się wieczór.

Rzeczywiście zaczynało zmierzchać - jak mogłem tego nie zauważyć?

Zrozumiałem, że spierać się nie ma sensu, i szybko wysiadłem z dorożki, wsuwając „wańce” trzy ruble.

- O nie! - Złapał mnie za rękaw. - Widzicie, dokąd zajechaliśmy, a wy, wasza ekscelencjo, obiecaliście podwójnie!

Fiakier Fandorina zniknął za zakrętem. Żeby nie zgubić tropu, rzuciłem arogantowi jeszcze dwa ruble i ruszyłem w pościg. Po drodze spotykałem publikę zupełnie niezwykłą. Mówiąc po prostu - oberwańców. Jak u nas na Ligowce, a może i gorzej. Najbardziej nieprzyjemne było to, że wszyscy bez wyjątku się na mnie gapili.

Ktoś nawet przepitym głosem krzyknął za mną:

- Hej, kaczor, coś ty tu zgubił?!

Udawałem, że nie słyszę.

Dorożki za zakrętem nie było - pusta, nierówna uliczka, krzywe latarnie z rozbitymi szybkami, na wpół rozwalone domki.

Rzuciłem się do następnego zakrętu i natychmiast musiałem się cofnąć, ponieważ całkiem blisko, piętnaście kroków przede mną, z dorożki wychodzili ci, których szukałem.

Ostrożnie wysunąłem się zza rogu. Zobaczyłem, jak do przyjezdnych ze wszystkich stron podchodzą obrzydliwi oberwańcy i z ciekawością gapią się na dorożkarza, z czego można było wnioskować, że przyjazd „wańki” na Chitrowkę jest wydarzeniem niezwyczajnym.

- A rubel z połóweczką? - jęknął żałośnie woźnica, obracając się do ucharakteryzowanego Fandorina.

Ten zakołysał się na obcasach, trzymając ręce w kieszeniach, obrzydliwie wyszczerzył zęby, błyskając dorobionymi złotymi koronkami, i celnie splunął fiakrowi na but. I jeszcze szyderczo wyrzekł:

- A w mordę piąteczką? - spytał szyderczo.

Tłum złośliwie zachichotał.

Ach, panie radco stanu, lepszy z was ptaszek!

Wciskając głowę w ramiona, „wańka” chlasnął konia i odjechał, odprowadzany gwizdami, śmiechem i okrzykami o nieprzyzwoitej treści.

Fandorin i Japończyk, nawet nie spojrzawszy jeden na drugiego, rozeszli się, każdy w inną stronę. Masa zniknął w bramie i jakby rozpłynął się w półmroku, a Erast Piotrowicz podreptał samym środkiem ulicy. Chwilę się wahałem, zanim ruszyłem za drugim obiektem. Niesłychane, jak zmienił się jego sposób chodzenia. Fandorin szedł, kołysząc się jak na niewidzialnych resorach, ręce miał w kieszeniach, plecy zgarbione. Ze dwa razy obficie splunął na bok, kopnął pustą puszkę. Z naprzeciwka, kręcąc biodrami, szła wymalowana dziwka w pstrej sukience. Były radca stanu podstępnie wyjął rękę z kieszeni i uszczypnął ją w bok. Choć może się to wydać dziwne, owej damie taki sposób wyrażenia szacunku przypadł do smaku - zapiszczała, rozchichotała się perliście i posłała za kawalerem tak dosadne wyrażenie, że o mało się nie potknąłem. Zobaczyłaby Ksenia Gieorgijewna, jak nisko ceni ten pan jej wykwintne uczucia!

Skręcił w wąski, ciemny zaułek - szczelinę między ścianami. Wsunąłem się tam za nim, ale nie zdążyłem zrobić nawet dziesięciu kroków, jak mnie pochwycono z dwóch stron za ramiona. W twarz tchnęło mi czymś zgniłym i skwaśniałym, a młody głos gnuśnie i przeciągle rzekł:

- Ciicho, wujaszku, ciicho.


* * *

Dwie ledwo widoczne w ciemności sylwetki stanęły przy mnie z prawej i z lewej. Przed oczyma mignęła mi lodowa iskierka na stalowym ostrzu i poczułem, że ugięły się pode mną kolana - tylko patrzeć, a przełamią się do przodu, wbrew zasadom anatomii.

- Paradny kacor - wyseplenił drugi głos, starczy i bardziej ochrypły. - Świrus!

Kieszeń, w której leżała moja portmonetka, stała się podejrzanie lekka i zrozumiałem, że lepiej nie protestować. Tym bardziej że posłyszawszy hałas, mógł wrócić Fandorin i odkryć, że go śledzę.

- Bierzcie szybciej i dajcie mi spokój - powiedziałem dosyć twardo, ale w tej samej chwili zachwiałem się, bo z dołu, z ciemności wyskoczyła pięść i ugodziła mnie u nasady nosa. Pociemniało mi w oczach, a po brodzie pociekło coś gorącego.

- Aj, to ci szybciula! - usłyszałem jak zza szyby. - A co za skórka! Ze złotymi galonami. I kurta niezła.

Czyjeś palce bezceremonialnie złapały mnie za koszulę i wyciągnęły ją zza pasa.

- Niepotrzebnie, Sioka, mordę mu rozbiłeś. Koszulka czysty batyst, a tu już cały przód upstrzyło. I portki niezłe.

Dopiero teraz z przerażeniem pojąłem, że kryminaliści chcą mnie rozebrać do naga.

- Portki babie, ale sukno dobre. - Któryś pociągnął mnie za brzeg spodni. - Mańce na pantalony się nadadzą. Zdejmuj, wujaszek, zdejmuj.

Moje oczy przywykły już do mizernego oświetlenia i teraz mogłem się przyjrzeć grabieżcom.

Lepiej wszak, żebym się im nie przyglądał - byli koszmarni, jednemu połowę twarzy przysłaniał potężny siniak, drugi głośno pociągał zapadłym, zasmarkanym nosem.

- Bierzcie liberię, a spodni i butów nie dam - powiedziałem, albowiem sama myśl, że ja, sługa Zielonego Dworu, będę szedł przez Moskwę goły, była dla mnie nie do przyjęcia.

- Nie zdejmiesz, z trupka ściągniemy - zagroził ochrypły i wyciągnął brzytwę, najzwyklejszą, sam taką się golę, tylko że ta była cała pordzewiała i stępiona.

Zacząłem drżącymi palcami rozpinać koszulę, przeklinając się w duchu za bezmyślność. Po cóż się pakowałem w takie łajdactwa! Fandorina zgubiłem, ale to pół biedy -jak tu teraz wydostać się stąd żywym?

Za plecami chitrowskich apaszów wyrósł jeszcze jeden cień. Rozległ się leniwy głos:

- A co tutaj za komedyja? Ano, szproty, won stąd. W try miga.

Erast Piotrowicz! Ale skąd? Przecież odszedł!

- Ty co, ty co? - piskliwie zająknął się młodszy. - To nasz z Tiurą baran. Ty sobie żyj, fartowny, ale i uczciwym psom żyć daj. Nie ma takiego prawa, żeby psom barana odbierać!

- Ja ci dam prawo - wycedził Fandorin i wsunął rękę za pazuchę.

W tej samej chwili złodzieje popchnęli mnie i rzucili się do ucieczki. Jednak liberii i portfela (a w nim czterdziestu pięciu rubli, nie licząc drobnych) nie zapomnieli zabrać.

Nie wiedziałem, czy mogę się uznać za uratowanego, czy też, na odwrót, wpadłem, jak to się mówi, z deszczu pod rynnę. Wilczy grymas, który wykrzywił gładką twarz Fandorina, nie zwiastował mi nic dobrego, toteż ze strachem śledziłem jego rękę, wyciągającą coś z wewnętrznej kieszeni.

- Trzymajcie.

To nie był ani nóż, ani pistolet, jedynie chusteczka.

- I co ja mam z wami z-zrobić, Ziukin? - spytał Erast Piotrowicz swoim zwykłym głosem i straszny grymas zastąpił krzywy uśmieszek, nie mniej wstrętny. - Ja was, rozumie się, zauważyłem jeszcze w Nieskucznym, jednak p-przypuszczałem, że na Chitrowkę nie wejdziecie... Jednak, widzę, wy nie z tchórzy.

Milczałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Trzeba byłoby was tu porzucić, żebyście na golasa musieli wracać. Mielibyście lekcję. No, wyjaśnicie mi, Ziukin, z jakiego powodu ciągnęliście się za mną?

Ponieważ teraz jego głos był zwykły, nie bandycki, lecz pański, poczułem się spokojniejszy.

- Nieprzekonująco mówiliście o chłopaku - odpowiedziałem, wyjąłem własną chusteczkę, odchyliłem do tyłu głowę i ścisnąłem rozbity nos. - Postanowiłem sprawdzić.

Fandorin wyszczerzył zęby.

- Brawo, Ziukin, b-brawo. Nie oczekiwałem po was podobnej przenikliwości. Macie rację, Sieńka Kowalczuk powiedział mi wszystko, co wiedział, a chłopak z niego spostrzegawczy... t-taki ma już zawód... i roztropny - zrozumiał, że inaczej go nie wypuszczę.

- I powiedział, jak znaleźć tego „mordziastego”, który go najął?

- Nie całkiem, ponieważ nasz wspólny znajomy nie ma o tym, rzecz jasna, pojęcia, ale opisał go nader wyczerpująco. Osądźcie sami: mordziasty, oczy zmrużone, pysk wygolony, z dużymi ustami, czapka generałka z lakierowanym daszkiem, czarna, krótka kurtka sybirka, czerwona jedwabna koszula, buty mocno skrzypiące i z lakierowanymi kaloszami...

Przyglądając się odzieży samego Fandorina, wykrzyknąłem:

- Też mi rzadkość, wy też jesteście dokładnie tak ubrani! W Moskwie takich zuchów pod dostatkiem.

- Wcale nie. - Pokiwał głową. - W Moskwie spotyka się ich rzadko, ale na Chitrowce już częściej, chociaż też nie tak wielu. To nie jest po prostu ubranie, tylko najwyższy chitrowski szyk - i czerwony jedwab, i lakierowane kalosze. Tylko fartowni, to jest bandyci najwyżej stojący w złodziejskiej hierarchii, pozwalają sobie na podobny uniform. Żebyście to łatwiej mogli pojąć, Ziukin, taki ubiór jest czymś w typie kamerherskiego munduru. Widzieliście, jak zwiewały przede mną te „p-psy”?

„Zwiewały”, „psy” - cóż to za wyrażenie! Od razu widać, że z radcy stanu w Fandorinie mało co zostało. Ten człowiek przypominał mi tanie pozłacane naczynie, z którego spełza wierzchnia warstwa, a spod niej przebija wulgarny mosiądz.

- Jakie jeszcze „psy”? - spytałem, dając do zrozumienia, że nie zamierzam rozmawiać w złodziejskim żargonie.

- „Psy”, Ziukin, to drobne złodziejaszki i chuligani. Dla nich „fartowny” w moim typie to w-wielka szyszka. Ale przerwaliście mi i nie zdążyłem wam zdradzić najważniejszego: charakterystycznej cechy „mordziastego”. - Pomilczał chwilę, zanim odezwał się z wymowną miną, jakby odkrywał przede mną coś niesłychanie ważnego. - Podczas rozmowy z Sieńką... a rozmawiali nie krócej niż pół godziny... ten osobnik nie wyjmował z kieszeni prawej ręki i przez cały czas podzwaniał drobnymi.

- Sądzi pan, że to pomoże go znaleźć?

- Nie - westchnął Fandorin. - Przypuszczam coś całkiem innego. Zresztą niedługo się okaże, czy moje podejrzenia są słuszne. To sprawdzi Masa. I jeśli mam rację, to zamierzam poszukać „mordziastego”, kiedy doktor Lind gra z policją w kotka i myszkę.

- A gdzie pan Masa?

Erast Piotrowicz machnął wymijająco ręką.

- Tutaj niedaleko, w piwnicy, w potajemnej chińskiej palarni opium. Po zeszłorocznej obławie przeniosła się z Suchariewki na Chitrowkę. Ci ludzie wiele wiedzą.

- A co, pan Masa umie po chińsku?

- Trochę. W jego rodzinnym mieście, Jokohamie, mieszka wielu Chińczyków.

Tymczasem gdzieś za rogiem rozległ się przeciągły zbójecki gwizd, od którego przebiegły mi ciarki po plecach.

- A oto i on - z zadowoleniem stwierdził Fandorin. Złożył palce w specjalny sposób i gwizdnął identycznie, tylko jeszcze przenikliwiej. Aż mi ucho zatkało.

Ruszyliśmy zaułkiem i bardzo szybko napotkaliśmy Japończyka. Ten się wcale nie zdziwił, kiedy mnie zobaczył, jedynie ceremonialnie się skłonił. Skinąłem mu w odpowiedzi, czując się bardzo niezręcznie bez liberii, a do tego jeszcze w ochlapanej krwią koszuli.

Zaczęli rozmawiać ze sobą w jakimś niezrozumiałym języku - już nawet nie wiem, po japońsku czy po chińsku - i wyłowiłem tylko wielokrotnie powtarzane słowo „kikut”, którego zresztą i tak nie rozumiem.

- Miałem rację - raczył w końcu wyjaśnić Fandorin. - To naprawdę Kikut. Ma jedną rękę, stąd nawyk trzymania kikuta w kieszeni. Bardzo ważny bandyta, szef jednej z nowych i najbardziej niebezpiecznych chitrowskich band. Chińczycy powiedzieli, że ma melinę na Podkopajewce, w starych składach wina. Niełatwo tam trafić - wystawia wartowników jak w koszarach, nawet wprowadził hasła... No, ale to nieważne. Ziukin, co ja mam z wami zrobić? W-wpakowaliście mi się na kark. Samego was na Chitrowce puścić nie mogę, bo szybko was wykończą.

Poczułem się głęboko obrażony i już zamierzałem powiedzieć, że doskonale obejdę się bez opieki (chociaż, przyznaję, samotny wieczorny spacer po Chitrowce wydał mi się niezbyt atrakcyjny), ale wtedy Fandorin zapytał:

- Powiedzcie, Ziukin, czy jest pan człowiekiem silnym?

Wyprostowałem plecy i z godnością odrzekłem:

- Miałem okazję służyć jako goniec dworu, jako foryś, a także podczas wyjazdów. Codziennie rano zajmuję się francuską gimnastyką.

- Dobrze, z-zobaczymy - powiedział Fandorin, a w jego głosie słychać było obraźliwe powątpiewanie. - Pójdziecie z nami. Tylko umowa: żadnej własnej inicjatywy, bezwar-runkowo słuchać się mnie i Masy. Dajecie słowo?

Co mogłem zrobić? Wracać, jak to się mówi, na tarczy? Zresztą, czy na pewno uda mi się stąd samemu wyrwać? Nieźle byłoby odnaleźć tego Kikuta. A jeśli Fandorin ma rację i cała ta policyjna operacja na Arbacie niczego nie da?

Przytaknąłem głową.

- Tylko wasz wygląd, Ziukin, do Chitrowki nie b-bardzo pasuje. Możecie mnie i Masę skompromitować. Kogo by z was zrobić? Najlepiej chyba zapijaczonego byłego lokaja z dobrego domu.

Mówiąc to, Fandorin nachylił się, zaczerpnął garść ziemi i sypnął mi na głowę, a brudną dłoń wytarł o moją koszulę, i bez tego z czerwonymi plamami.

- Taak - rzekł z zadowoleniem. - Już lepiej.

Przykucnął i oderwał z moich pantofli złote klamerki, potem niespodziewanie mocno złapał mnie za spodnie i szarpnął tak, że szew z tyłu trzasł i rozpruł się.

- Co robicie?! - krzyknąłem w panice, odskakując.

- No jak, Masa? - spytał oszalały radca stanu Japończyka.

Ten, schyliwszy głowę, zmierzył mnie wzrokiem.

- Biare bończochy - zauważył.

- Prawda. Pończochy trzeba zdjąć. I zbyt dobrze jesteście wygoleni, tutaj to nie jest comme il faut. Dajcie no...

Zrobił krok ku mnie i zanim zdążyłem zaprotestować, rozmazał ziemię z moich włosów po całej twarzy.

Było mi już wszystko jedno. Zdjąłem białe jedwabne pończochy i schowałem do kieszeni.

- Dobrze, ujdzie w ciemności - zlitował się Fandorin, a jego kamerdyner nawet obdarzył mnie pochwałą.

- Baldzo dopsze. Baldzo bieknie.

- Teraz dokąd? Do tego Kikuta? - spytałem, pragnąc jak najszybciej przystąpić do czynów.

- Nie tak sz-szybko, Ziukin. Trzeba poczekać na noc. Na razie opowiem wam, co mi wiadomo o Kikucie. Wśród przestępców z moskiewskiego kryminalnego półświatka znany jest jako osoba zagadkowa i wielce obiecująca. Coś w stylu Bonapartego z czasów Dyrektoriatu. Boi się go sam Król, chociaż między nim a Kikutem nie ma otwartej wojny. Szajka jednorękiego jest niewielka, za to doborowa - ani jednej „szóstki”. Sami fartowni, sprawdzeni. Mój człowiek z wydziału śledczego policji, profesjonalista o bezsprzecznym autorytecie, przypuszcza, że przyszłość rosyjskiego światka przestępczego należeć będzie do takich właśnie prowodyrów jak Kikut. W jego b-bandzie nie upijają się do nieprzytomności, nie ma drak. Za drobnicę się nie biorą. Pieczołowicie przygotowują napady i rozboje, zawsze dokładnie realizują plan. Wśród ludzi Kikuta policja nie ma ani jednego donosiciela. I melina tej bandy, jak już miałem honor wam powiedzieć, otoczona jest ścisłą ochroną, na sposób wojskowy.

Moim zdaniem wszystko to brzmiało niezbyt zachęcająco.

- Jak do niego dotrzemy, skoro jest taki ostrożny?

- Po dachach - odpowiedział Fandorin i pokazał, żebym szedł za nim.

Przez jakiś czas szliśmy przez ciemne, śmierdzące podwórka. W końcu pod ślepą, pozbawioną okien ścianą, niczym nieróżniącą się od sąsiednich, Erast Piotrowicz się zatrzymał. Złapał za rynnę, z całej siły potrząsnął, posłuchał, jak dźwięczy blacha.

- Wytrzyma - wymamrotał jakby do samego siebie i szybko, bez najmniejszego wysiłku zaczął się wspinać po wątłej konstrukcji.

Masa wcisnął melonik mocniej na głowę i poszedł za nim, podobny do jarmarcznego niedźwiadka, którego nauczono włazić na słup po głowę cukru.

Powiadają: „Kiedyś wziął się za popręgi, nie powiadaj, żeś nietęgi”. Splunąłem w dłonie, jak to czyni nasz lokaj kuchenny Siawkin, kiedy rąbie drwa, przeżegnałem się i złapałem za żelazną rurę. Tak, noga na podpórkę, teraz druga - och! - tylko dosięgnąć do obręczy, teraz drugą ręką za występ...

Żeby nie było mi strasznie, zacząłem podliczać straty poniesione w ciągu ostatnich dwóch dni. Wczoraj po zakładzie z Masą przepadło caluteńkie pięćdziesiąt rubelków, dzisiaj rano zapłaciłem fiakrowi dwa i pół, a wieczorem pięć, razem siedem pięćdziesiąt, a jeszcze „psy” z Chitrowki ukradły portmonetkę z czterdziestoma pięcioma rublami. Dodać do tego skradziony ubiór wyjściowy - choć państwowy, to mimo wszystko żal...

Wtedy przypadkiem spojrzałem w dół i od razu zapomniałem o stratach, ponieważ ziemia była znacznie dalej, niż przypuszczałem. Z dołu ściana nie wyglądała na tak wysoką, najwyżej ze dwa piętra, lecz kiedy popatrzeć z góry - serce zamiera.

Fandorin i Masa dawno już przeszli na dach, a ja ciągle jeszcze pełzłem po rynnie i starałem się już więcej nie patrzeć w dół.

Kiedy dotarłem do okapu, nagle zrozumiałem, że w żaden sposób przez niego nie przejdę - cała moja siła wyczerpała się podczas wspinaczki. Powisiałem tak, obejmując rurę, z pięć minut, zanim na tle fioletowego nieba ukazała się okrągła głowa w meloniku, Masa złapał mnie za kołnierz i raz-dwa wciągnął na dach.

- Dziękuję - powiedziałem, łapiąc ustami powietrze.

- Nie ma za co - ukłonił się na czworakach.

Poczołgaliśmy się na przeciwną stronę dachu, gdzie leżał na brzuchu rozpłaszczony Fandorin.

Położyłem się obok - bardzo chciałem zobaczyć, czego on tam wypatruje.

Najpierw ujrzałem purpurową łunę zachodu słońca, poprzecinaną czarnymi iglicami dzwonnic. Ale Fandorin przyglądał się nie niebu, tylko staremu, wykrzywionemu ze starości budynkowi z zabitymi deskami oknami, stojącemu po przeciwległej stronie ulicy. Widać było, że kiedyś, dawno temu, dom był ładny i krzepki, ale z braku opieki zmurszał i osiadł - taki to już łatwiej jest zburzyć niż wyremontować.

- Tu na początku wieku mieściła się faktoria kupców winnych, braci Mobiusów - zaczął objaśniać mi szeptem Erast Piotrowicz, a ja zauważyłem, że zupełnie przestał się jąkać. - W piwnicy mieszczą się bardzo głębokie składy wina. Mówią, że przechowywano w nich do tysiąca beczek małmazji. W dwunastym roku Francuzi czego nie wypili, to wylali. Podobno cały potok wina spływał do Jauzy. Dom się wypalił wewnątrz, dach zapadł. Ale podziemia ocalały. Tam jest rezydencja Kikuta. Widzicie tego zucha?

Zauważyłem, że z ulicy dodatkowy zjazd prowadzi do wrót, usytuowanych znacznie poniżej poziomu jezdni. Plecami do bramy stał jakiś chłopak, ubrany tak samo jak Fandorin, i łuskał pestki.

- Wartownik? - domyśliłem się.

- Tak. Poczekamy.

Nie wiem, jak długo trwało nasze wyczekiwanie, ponieważ mój chronometr pozostał w liberii (to też należy dopisać do listy strat: srebrny breguet, który otrzymałem w nagrodę - właśnie jego najbardziej było mi żal), ale z pewnością nie godzinę czy dwie, tylko o wiele dłużej - nawet zaczynałem podrzemywać.

Nagle poczułem, że Fandorin napiął całe ciało, i senność od razu mnie opuściła.

Z dołu dobiegły przytłumione głosy.

- Szydło - rzekł jeden.

- Łuski - odpowiedział drugi. - Przejdź. Z cedułką?

Odpowiedzi na to dziwne pytanie nie dosłyszałem. Uchyliły się i zamknęły wycięte we wrotach odrzwia, i znowu zapadła cisza. Wartownik zapalił papierosa, lakierowany daszek czapki słabo błysnął w księżycowej poświacie.

- To wszystko, już schodzę - szepnął Fandorin. - Czekajcie tutaj. Jeśli machnę ręką, też schodźcie.

Po dziesięciu minutach przybliżyła się do domu rozkołysanym krokiem szczupła sylwetka. Obejrzała się i sprężyście podbiegła do wartownika.

- Witaj, moskwa. Ścianki pilnujesz?

Rozumie się, był to Fandorin, ale nie wiadomo czemu w jego wymowie pojawił się wyraźny polski akcent.

- Spadaj tam, dokąd szłeś - odpowiedział nieprzyjaźnie wartownik, wsuwając rękę do kieszeni. - Abo brzuch ci piórem połaskotać?

- Dlaczego piórem? - zaśmiał się Fandorin. - Do tego jest szydło. Szydło, zrozumiałeś?

- Tak byś i pedział - wywarczał wartownik, wyjmując rękę. - Łuski. Czyj jesteś, Polaczku? Z tych, no, warszawskich?

- Z tych. Ja do Kikuta.

- A nie ma go. I nie zjawiał się. Jutro, nadał, pod wieczór czekajta. - Bandyta zniżył głos (ale w ciszy i tak wszystko było słychać) i z ciekawością spytał: - Mówią, że legawi ukatrupili waszego szefa?

- Dokładnie - westchnął Fandorin. - I Bliznę, i jeszcze trzech naszych chłopców. Ale gdzie Kikut, słyszysz? Sprawa jest do niego.

- On mi raportów nie składa. Sam wiesz, Polaczek, jakie tera zamieszanie. Niucha gdzieś, od rana nosa nie wyściubił. Ale jutro będzie na pewniaka. I naszych wszystkich wezwać kazał... Was, warszawskich, wielu zostało?

- Ta trzech - Fandorin machnął ręką. - Krzywy Wacek za urkę. A waszych?

- Z Kikutem licz siedmiu. Co za robota jutro, nie wiesz?

- Nie. Nam niczego nie sypią, za kundli mają... Pseudo twoje jakie, moskwa?

- Koda. A ty kto?

- Stryj. Daj grabę.

Uścisnęli sobie ręce i Fandorin, rozejrzawszy się na boki, rzekł:

- Wacek o jakimś doktorze coś plótł. Nie słyszałeś?

- Nie, o doktorze gadki nie było. Kikut mówił coś o jakiejś ważnej szyszce. A kto ja dla niego? Od niego coś się dowiesz? A o doktorze nie gadał. Co to za doktor taki?

- Diabli go wiedzą. U Wacka też język krótki. Tak, Kikuta nie ma?

- Powiedziałem, jutro pod noc. Ale ty właź, pobaw się z naszymi. Tylko u nas, Stryj, nie tak jak na drugich metach. Wina nie nalewają.

- A w karcioszki?

- Nie ma takiego zwyczaju. Za karcioszki Kikut z marszu jabłkiem w gardło. Słyszałeś o jego jabłku, co?

- A kto nie słyszał... Nie, nie pójdę. U nas weselej. Jutro przyjdę. Wieczorem, mówisz?

Wtedy z daleka - od niemieckiego zboru, który smętnie ciemniał w oddali - doleciało bicie zegara. Naliczyłem dwanaście uderzeń.

Загрузка...