17 maja



Z lustra patrzyła na mnie opuchnięta, pełnousta fizjonomia, z zaznaczającym się podwójnym podbródkiem i nienaturalnie białymi policzkami. Pozbawiona wąsów, rozczesanych bakenbardów i bujnych podwąsików, moja twarz jakby wynurzyła się zza obłoków czy mgły i pojawiła się przede mną naga i bezbronna. Byłem wstrząśnięty tym widokiem - wydawało mi się, że oglądam siebie po raz pierwszy. Czytałem w jakiejś powieści, że człowiek w miarę przeżytych lat stopniowo rysuje autoportret, nanosząc na gładkie płótno otrzymanego w chwili narodzin oblicza wzór ze zmarszczek, fałd, wgnieceń i wypukłości. Jak wiadomo, zmarszczki mogą być mądre i głupie, dobre i złe, wesołe i smutne. I pod wpływem tego rysunku, tworzonego przez życie, jedni z latami pięknieją, a drudzy stają się brzydsi. Kiedy minął pierwszy szok i przyjrzałem się autoportretowi dokładniej, zrozumiałem, że nie mogę jednoznacznie powiedzieć, czy podoba mi się ten obraz. Fałda przy ustach, owszem: była świadectwem życiowego doświadczenia i bezwarunkowej siły charakteru. Ale w szerokiej dolnej szczęce odgadywało się ponurość, a obwisłe policzki budziły domysły o skłonności do pecha. Najbardziej wstrząsające było jednak to, że pozbycie się zarostu zmieniło mój wygląd znacznie bardziej, niż to uczyniła wcześniej ruda broda. Nagle przestałem być sługą wielkoksiążęcego dworu i stałem się jakimś kawałkiem gliny, z którego można zacząć lepić człowieka dowolnego pochodzenia i rangi.

Jednak Fandorin, studiujący moją nową twarz z miną znawcy obrazów, miał zdaje się zupełnie odmienną opinię. Odłożył brzytwę i rzekł jakby do siebie:

- Źle się poddajecie charakteryzacji. Zmarszczka na czole nie zniknęła i to osadzenie głowy... Hmm, Ziukin, wcale nie jesteście do mnie podobni, ani odrobinę - jedynie wzrost macie zbliżony... No nic. Lind wie, że jestem mistrzem przebrania. Tak oczywisty brak podobieństwa może właśnie upewnić jego ludzi, że wy to ja. Za kogo was przebrać? Chyba za urzędnika, jakiejś szóstej-siódmej klasy. Na niższą rangę nie wyglądacie. P-posiedźcie tu, a ja skoczę na Srietienkę do sklepu z gotową konfekcją dla wojskowych i urzędników. Przy okazji i dla siebie coś znajdę. U nas, w Rosji, najłatwiej człowiekowi ukryć się w mundurze.


Wczoraj wieczorem, w tejże gazecie „Grosz”, w której swoje rozpustne ogłoszenie zamieścił doktor Lind, Erast Piotrowicz znalazł anons o mieszkaniu do wynajęcia.


Na czas koronacji wynajmę siedmiopokojowe mieszkanie z umeblowaniem, porcelaną i telefonem. Przy Czystych Prudach. 500 rubli. Możliwość korzystania ze slużby za oddzielną oplata. Zaułek Archangielski, dom radczyni stanu Suchorukowej. Pytać u szwajcara.


Liczba pokoi wydała mi się przesadna, a cena - biorąc pod uwagę, że uroczystości koronacyjne już się praktycznie zakończyły - niewyobrażalna, ale Fandorin mnie nie słuchał. „Za to blisko Poczty Głównej” - rzekł. I jeszcze przed nadejściem nocy zamieszkaliśmy w pięknym, pańskim mieszkaniu, mieszczącym się na parterze nowego, murowanego domu. Szwajcar tak się ucieszył, że otrzymał czynsz z góry, że nawet o paszporty nie spytał.

Wypiliśmy herbatę w luksusowej, choć dosyć niegustownie umeblowanej jadalni, rozważając plan dalszych działań. Zresztą nasza rozmowa przypominała raczej monolog Fandorina, gdyż ja głównie słuchałem. Podejrzewam, że dla Erasta Piotrowicza omawianie planu było po prostu głośnym myśleniem, a zwracanie się do mnie z prośbą o opinię lub radę można by właściwie uznać za środek stylistyczny.

Co prawda, rozmowę rozpocząłem właśnie ja. Demarche Linda i znalezienie dachu nad głową podziałały na mnie jak najlepiej, tak że z wcześniejszej melancholii nie pozostało ani śladu.

- Problem nie wydaje mi się już tak skomplikowany - rzekłem. - Wyślemy list z naszymi warunkami wymiany i zajmiemy stanowisko obserwacyjne obok okienka, gdzie wydają przesyłki na poste restante. Kiedy zjawi się okaziciel banknotu, będziemy go dyskretnie śledzić, a on nas zaprowadzi do nowej kryjówki doktora Linda. Sami mówiliście, że doktor ma już tylko dwóch pomocników; zatem poradzimy sobie sami, bez pomocy policji.

Moim zdaniem plan był całkiem realny, jednak Fandorin spojrzał na mnie tak, jakbym powiedział coś głupiego.

- Nie doceniacie doktora Linda. Sztuczka z okazicielem ma zupełnie inny sens. Doktor oczywiście oczekuje, że będę śledził jego posłańca. Z pewnością już wie, że prowadzę własną grę i że władze mi nie pomagają, lecz na odwrót, polują na mnie. To, co jest wiadome całej miejskiej policji, przestaje być jakimkolwiek sekretem. Możliwe, że Lind myśli, iż działam w pojedynkę. Będę siedział na poczcie, wypatrując łącznika doktora, a tymczasem ktoś inny wypatrzy mnie. Myśliwy sam wpadnie w pułapkę.

- Więc co robić? - spytałem.

- Wpaść w pułapkę. Innego sposobu nie ma. Przecież ja dysponuję asem, o którym Lind nie wie. Ten as to wy.

Rozanieliłem się, ponieważ, nie będę ukrywał, słyszeć coś takiego z ust samego Fandorina, tak zadufanego w sobie, było niezwykle przyjemnie.

- Lind nie wie, że mam p-pomocnika. Ucharakteryzuję was tak, że będziecie podobni... nie, nie do Fandorina, tylko do ucharakteryzowanego Fandorina. Jesteśmy prawie tego samego wzrostu, a to n-najważniejsze. Odznaczacie się większą tuszą, ale to można ukryć za pomocą obszernej odzieży. Każdy, kto zbyt długo będzie sterczał przy wiadomym okienku, zostanie wzięty za mnie - w przebraniu.

- Ale przy tym nietrudno będzie też rozpoznać człowieka Linda. Przecież i on będzie musiał, jak to się wyraziliście, „sterczeć” gdzieś niedaleko.

- Niekoniecznie. Ludzie Linda mogą się zmieniać. Wiemy, że doktorowi zostało co najmniej dwóch pomocników. Oni interesują mnie prawie w równym stopniu co sam Lind. Kim są? Jak wyglądają? Co nam o nich wiadomo?

Wzruszyłem ramionami.

- Nic.

- Niestety, rzeczywiście tak jest. Kiedy zeskoczyłem do tej kamiennej piwnicy w grobowcu, nie zdążyłem niczemu się przyjrzeć. Jak pewnie pamiętacie, od razu rzucił się na mnie ten ciężki mężczyzna, k-któremu musiałem zmiażdżyć arterię szyjną. Podczas gdy ja się z nim męczyłem, Lind zdążył zrejterować, zachowując pełne incognito. Co takiego chciała nam przekazać Emilia? „To...” Co za „to”?

Nachmurzył się niezadowolony.

- Nie ma co zgadywać! O p-pomocnikach możemy powiedzieć tylko jedno: któryś z nich jest Rosjaninem albo przynajmniej spędził w Rosji wiele lat i wspaniale włada naszym językiem.

- Dlaczego tak myślicie?

Erast Piotrowicz spojrzał na mnie ze współczuciem.

- Tekst ogłoszenia, Ziukin. Waszym zdaniem obcokrajowiec napisałby: „Diamencie korundowy”?

Wstał, przeszedł się po pokoju. Wyjął z kieszeni nefrytowy różaniec, poszczękał zielonymi kuleczkami. Nie wiem, skąd ten różaniec się wziął - pewnie z sakwojaża. Bez wątpienia stamtąd Fandorin wyciągnął też białą koszulę z wykładanym kołnierzem i lekką kremową marynarkę. A butelka whisky, podarek mister Freyby’ego, powędrowała z sakwojaża na bufet.

- Jutro, a w-właściwie już dzisiaj, między mną a Lindem dojdzie do decydującej walki. Obaj o tym wiemy - i ja, i on. Remis jest wykluczony. To specyfika naszej wymiany t-towarowej: obaj mamy zamiar zabrać wszystko i nie ustąpić ani na krok. Co takiego w naszym przypadku oznaczałby „remis”? Ratujemy zakładników i tracimy „Orłowa”. - Fandorin spojrzał na sakwojaż, w którym już schował kamień. - Lind pozostaje przy życiu, ja także. To nie zadowala ani jego, ani mnie. Nie, Ziukin, remisu nie będzie.

- A jeśli mademoiselle i Michał Gieorgijewicz już nie żyją? - wypowiedziałem głośno to, czego bałem się najbardziej.

- Nie, oni żyją - zapewnił z wiarą Fandorin. - Lind doskonale wie, że nie jestem d-durniem i nie oddam diamentu, dopóki się nie upewnię, że jeńcy żyją. - Jeszcze raz szczęknął różańcem i schował go do kieszeni. - Zrobimy tak. Wy w charakterze d-domniemanego Fandorina obserwujecie okienko pocztowe. Ludzie Linda obserwują was. Prawdziwy Fandorin obserwuje ludzi Linda. Wszystko proste, nieprawdaż?

Jego wiara w siebie znowu zasiała we mnie ziarnko nadziei, ale równocześnie doprowadziła do wściekłości. Właśnie w tej chwili podjąłem decyzję w sprawie, która męczyła mnie od wczorajszego wieczoru: nie przekażę mu słów Kseni Gieorgijewny. Pan Fandorin i bez tego ma o sobie zbyt wysokie mniemanie.

Siadł do stołu, chwilę pomyślał, napisał kilka zdań po francusku. Zaglądałem mu przez ramię.


Dla mnie, w przeciwieństwie do Was, ludzie znaczą więcej niż kamienie. Otrzymacie swój diament. Tej nocy o czwartej nad ranem przywieziecie chłopczyka i kobietę na pustkowie przy zjeździe z Szosy Petersburskiej do palacu Piotrowskiego. Tam dokonamy wymiany. Ja będę sam. Ilu ludzi będzie z Wami, jest mi obojętne.

Fandorin


- Dlaczego właśnie tam i dlaczego o tak dziwnej porze? - spytałem.

- Lindowi się s-spodoba: głucha godzina przed świtem, bezludne miejsce. W gruncie rzeczy to nie ma żadnego znaczenia. Sprawa rozwikła się wcześniej... Kładźcie się spać, Ziukin. Czeka nas ciekawy dzień. A ja pójdę wrzucić list do skrzynki na poczcie. Korespondencja, która nadeszła rano, jest wydawana po trzeciej po południu. Wtedy też zajmiecie swoje stanowisko. Ale najpierw p-przeobrazimy was nie do poznania.

Te słowa mnie zaniepokoiły. I, jak się później okazało, słusznie.


* * *

Moskiewska Poczta Główna wydawała mi się nieładna - żadnego porównania z petersburską - ciemnawa, ciasna, bez wygód dla klientów. Milionowe miasto powinno, moim zdaniem, zdobyć się na budynek reprezentacyjny. Jednak dla moich celów ubóstwo tej państwowej instytucji było nawet bardzo korzystne. Dzięki kiepskiemu oświetleniu i ciasnocie mniej rzucałem się w oczy, błądząc bez celu po sali. Fandorin przebrał mnie za radcę kolegialnego Ministerstwa Gruntów i Nieruchomości Państwowych, wyglądałem zatem dość godnie. Po co taki solidny człowiek, z dokładnie wygolonymi policzkami nad wykrochmalonym kołnierzykiem, miałby defilować między obdrapanymi pulpitami? Kilka razy, niby przypadkowo, stawałem przed wyszczerbionym lustrem, żeby dyskretnie obserwować wchodzących. Co tam, nie będę ukrywał - chciałem i sobie lepiej się przyjrzeć.

Mundur urzędnika szóstej klasy bardzo pasował do mojej twarzy. Jakbym się urodził w aksamitnych, ozdobionych złotym galonem naszywkach i z „Włodzimierzem” na szyi (order także został wyjęty z sakwojaża). Nikt z klientów nie wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem albo niedowierzaniem - urzędnik jak urzędnik. Jedynie pracownik siedzący w okienku poste restante od czasu do czasu obrzucał mnie uważnym spojrzeniem. Przecież maszerowałem przed nim już od trzeciej po południu. A że podczas koronacji, z powodu nadmiaru przesyłek, godziny urzędowania na poczcie przedłużono do dziewiątej, moja przechadzka zdawała się nie mieć końca.

Co za urzędnik! Niech sobie patrzy, Bóg z nim. Gorsze było to, że traciłem czas na próżno. Nikt z podchodzących do okienka nie okazywał banknotu. Nikt nie kręcił się w pobliżu podejrzanie długo. Nie zauważyłem też - na co kazał mi baczyć Fandorin - żeby ktoś opuszczał salę, a potem do niej wracał.

U schyłku dnia powoli zaczęła ogarniać mnie rozpacz. Czyżby Lind rozgryzł nasz podstęp i wszystko spaliło na panewce?

Za pięć dziewiąta, kiedy już przygotowywano się do zamknięcia urzędu, wszedł do sali szybkim krokiem siwowąsy, krępy marynarz w granatowym tużurku i furażce bez kokardy - na oko dymisjonowany bosman albo konduktor okrętowy. Nie patrząc na boki, od razu skierował się do okienka poste restante i zachrypniętym, przepitym głosem wyterkotał:

- Tu ma być dla mnie list. Na okaziciela banknotu numer... - Wyciągnął z kieszeni banknot, odsunął go od oczu jak dalekowidz i przeczytał: - Jeden trzy siedem zero siedem osiem osiem pięć dziewięć. Czy jest coś?

Przybliżyłem się bezgłośnie, próbując zapanować nad drżeniem moich kolan.

Urzędnik świdrował marynarza wzrokiem.

- Nie było takich listów - odparł po długiej pauzie. - Nic dzisiaj nie przyszło.

Jak to nic nie przyszło? - jęknąłem w myśli. A gdzie się podziało? Czyżbym niepotrzebnie sterczał tutaj sześć godzin!?

Zawarczał i bosman.

- No, ganiają starego człowieka, i to bez potrzeby. Tfu!

Gniewnie poruszył gęstymi brwiami, przetarł rękawem bujne wąsy i ruszył do wyjścia.

Jasne było tylko jedno: należy go śledzić. W urzędzie nie ma już czego szukać, zresztą urzędowanie się skończyło.

Wyślizgnąłem się na ulicę i poszedłem za staruszkiem, zachowując bezpieczną odległość. Zresztą marynarz ani razu się nie obejrzał. Trzymał ręce w kieszeniach, szedł, jakby się nie spieszył, mimo to dziwnie szybko - ledwie za nim nadążałem.

Zajęty śledzeniem, nie od razu sobie przypomniałem, że według planu miałem odegrać rolę wabika. Trzeba sprawdzić, czy nikt za mną nie idzie. Zgodnie z otrzymaną instrukcją wyjąłem z kieszonki kamizelki zegarek, do którego Fandorin wstawił malutkie okrągłe lusterko, i udawałem, że wpatruję się w cyferblat.

Jest! Jakieś dwadzieścia kroków za mną szedł podejrzany osobnik: wysoki, zgarbiony, z podniesionym kołnierzem, w szerokiej pelerynie. Wyraźnie nie spuszczał ze mnie wzroku. Na wszelki wypadek trochę odwróciłem zegarek, żeby obejrzeć też i drugą stronę ulicy, i odkryłem jeszcze jednego, nie mniej podejrzanego - takiego samego wielkoluda i także okazującego wyraźne zainteresowanie moją osobą. Czyżby rybka chwyciła?

Od razu dwóch! A może i sam doktor Lind jest niedaleko?

Czy Fandorin to widzi? Rolę wabika dobrze odegrałem, teraz jego kolej.

Bosman skręcił w zaułek. Ja - za nim. Tamci dwaj - za mną. Żadnych wątpliwości: te gołąbeczki to pomocnicy doktora!

Nagle marynarz wszedł w wąską bramę. Zwolniłem, ogarnięty zrozumiałą trwogą. Jeśli ci dwaj pójdą za mną, a Fandorin pozostał w tyle albo w ogóle gdzieś przepadł, to możliwe, że żywy z tej ciemnej szczeliny nie wyjdę. A i staruszek chyba nie jest taki prostoduszny, jak to się wydawało z początku. Czy powinienem pchać się w pułapkę?

Nie wytrzymałem i wbrew zaleceniom obejrzałem się. W zaułku oprócz dwóch bandytów nie było żywej duszy. Jeden udawał, że czyta szyld sklepiku kolonialnego, drugi odwrócił się ze znudzoną miną. I nigdzie śladu Erasta Piotrowicza!

Nie miałem wyboru - skręciłem w bramę. Zaułek okazał się długi: podwórze, potem jeszcze jedna brama, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna. Na ulicy zaczęło już zmierzchać, a tu od dawna panowała ciemność, mimo to sylwetkę bosmana powinienem był dostrzec. Tymczasem staruszek zniknął, jakby się pod ziemię zapadł!

Nie mógł tak szybko pokonać tej całej amfilady. Chyba że puścił się biegiem, ale wtedy usłyszałbym głośny tupot. A może skręcił w pierwsze podwórze?

Zamarłem w miejscu.

Nagle z boku, z ciemności, rozległ się głos Fandorina:

- Nie sterczcie tu tak, Ziukin. Idźcie powoli i trzymajcie się światła, żeby was widzieli.

Już zupełnie przestałem cokolwiek rozumieć, posłusznie podreptałem naprzód. Skąd tu się wziął Fandorin? I gdzie się podział bosman? Czyżby Erast Piotrowicz już zdążył go ogłuszyć i ukryć?

Z tyłu zadudniły kroki, odzywając się głośnym echem pod niskim sklepieniem. Przyspieszyły, zaczęły się przybliżać. Czyżby prześladowcy postanowili mnie dogonić?

Wtem dobiegł skądś suchy trzask, od którego włosy stanęły mi dęba. Taki dźwięk słyszałem już nieraz, kiedy ładowałem rewolwer Pawła Gieorgijewicza i odciągałem kurki - jego wysokość lubi sobie pocelować do tarcz na strzelnicy.

Odwróciłem się, oczekując huku i ognia, ale strzału nie było.

Na tle jasnego prostokąta bramy zobaczyłem dwie postaci, a potem jeszcze i trzecią. Ta ostatnia odkleiła się od ściany, z niewyobrażalną szybkością wyrzuciła przed siebie długą nogę i jeden z moich prześladowców zgiął się wpół. Drugi błyskawicznie się odwrócił i wyraźnie ujrzałem lufę pistoletu, ale ów szybki cień machnął ręką - z dołu do góry, pod ostrym kątem - i język ognia wystrzelił pionowo, ku murowanemu sklepieniu, a sam bandyta poleciał na ścianę, osunął się po niej na ziemię i pozostał bez ruchu.

- Ziukin, tutaj!

Podbiegłem, mrucząc: „Oczyść nas ze wszystkich grzechów i zbaw dusze nasze”. Sam nie wiem, co mnie naszło - pewnie byłem w szoku.

Erast Piotrowicz schylił się nad siedzącym, zapalił zapałkę.

Wtedy zobaczyłem, że to nie żaden Erast Piotrowicz, lecz znany mi siwowąsy bosman, i szybko zamrugałem powiekami.

- D-do diabła! - powiedział bosman. - Źle wyliczyłem cios. Wszystko przez tę przeklętą ciemność. Złamana przegroda nosowa i kość wbita w mózg. Trup na miejscu. No, a co z tym?

Zbliżył się do pierwszego bandyty, usiłującego powstać z ziemi.

- Świetnie, ten jest świeżutki. P-poświećcie, Afanasiju Stiepanowiczu.

Potarłem zapałkę. Słaby ogieniek oświetlił bezmyślne oczy i chwytające powietrze usta.

Bosman, który okazał się Fandorinem, przykucnął i zaczął wymierzać ogłuszonemu głośne policzki.

- Gdzie Lind?

Żadnej odpowiedzi, tylko ciężki oddech.

- Ou est Lind? Wo ist Lind? Where is Lind? - powtarzał Erast Piotrowicz z przerwami, w różnych językach.

Wzrok leżącego już nie był bezmyślny, tylko ostry i zły. Usta zwarły się, zadrżały, zaokrągliły i w twarz Fandorina poleciała ślina.

- Du, Scheissdreck! Kuss mich auf...* [Ty zasrańcu! Pocałuj mnie w... (niem.).]

Ochrypły okrzyk ucichł, kiedy Fandorin szybko uderzył śmiałka kantem dłoni w gardło. Zły blask w oczach zgasł, głowa głucho stuknęła potylicą o ziemię.

- Zabiliście go! - krzyknąłem przerażony. - Dlaczego?

- I tak nic nie powie, a my nie m-mamy czasu.

Erast Piotrowicz obtarł plwocinę, ściągnął z zabitego kurtkę. Rzucił mu na pierś coś białego, malutkiego - nie dostrzegłem co.

- Szybciej, Ziukin! Zdejmijcie mundur. Załóżcie to.

Oderwał siwe wąsy i brwi, zrzucił na ziemię bosmański tużurek - pod spodem miał półsurdut z wąskimi klapami - do furażki przyczepił kokardę i nagle czapka marynarska przekształciła się w policyjną.

- Brakuje wam szabli - zauważyłem. - Oficer policji nie może być bez szabli.

- Będzie i szabla. Ciut p-później. - Fandorin chwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą. - Szybciej, Ziukin, szybciej!

Żal mi było rzucić na ziemię dobry gatunkowo mundur, więc powiesiłem go na klamce u bramy - komuś się przyda. Erast Piotrowicz obejrzał się w biegu.

- Order!

Zdjąłem z szyi „Włodzimierza”, wsunąłem do kieszeni.

- Dokąd tak pędzimy?! - krzyknąłem, rzucając się za nim w pościg.

Odpowiedzi nie było.

Wybiegliśmy z zaułka z powrotem na Miasnicką, jednak przed samym urzędem pocztowym znowu skręciliśmy w jakąś bramę. Za nią znajdowało się wąskie, kamienne podwórze, na które prowadziło kilka wyjść służbowych.

Fandorin pociągnął mnie w róg podwórza, za wielkie skrzynie na śmieci, wypełnione po brzegi brązowym papierem pakowym i kawałkami szpagatu. Wyjął zegarek.

- Dziewięć po dź-dziesiątej. Szybko nam poszło. Na pewno jeszcze nie wyszedł.

- Kto? - spytałem, dysząc ciężko. - Lind?

Fandorin wsunął rękę wprost do zbiornika z odpadkami, wyciągnął długi, wąski pakunek. Wewnątrz znajdowały się bandolet i policyjna szabla.

- Nasz znajomy z poste restante. To on, czyżbyście nie zrozumieli?

- Doktor Lind? - przeraziłem się.

- Nie, człowiek Linda. Wszystko okazało się bardzo proste, prostsze, niż przypuszczałem. I wyjaśniła się przy okazji zagadka z listami. Teraz rozumiem, dlaczego do Ermitażu trafiały bez stempla. Pracownik poczty - nazwijmy go dla uproszczenia Pocztylionem - po prostu podrzucał je do worka z korespondencją dla rewiru kałuskiego. I nasz dzisiejszy list także od razu wpadł w jego ręce. Z-zauważył, jak kursujecie przy okienku, i dał o tym znać Lindowi, który przysłał swoich ludzi, ci zaś cierpliwie cz-czekali na was na ulicy. Ściśle mówiąc, czekali na Fandorina, ponieważ myśleli, że wy to ja.

- Ale... Ale jak się tego domyśliliście?

Fandorin uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Siedziałem w herbaciarni naprzeciw poczty. Czekałem, kiedy wyjdziecie za człowiekiem, który odebrał list. Czas uciekał, a wy wciąż nie wychodziliście. Taka zwłoka ze strony Linda wydała mi się dziwna. Przecież jest zainteresowany naszym spotkaniem nie mniej niż ja. Nikt z wchodzących na pocztę nie pozostawał tam zbyt długo ani nie dostrzegłem nikogo podejrzanego. Ciekawie zrobiło się dopiero za kwadrans czwarta. Nasi dwaj znajomi przyszli razem, a potem się rozdzielili. Jeden usiadł w herbaciarni, o dwa stoły ode mnie, poprosiwszy po niemiecku o miejsce przy oknie. Nie s-spuszczał oczu z drzwi urzędu pocztowego, na boki zupełnie się nie rozglądał. Drugi na chwilkę zajrzał do urzędu i przyłączył się do kolegi. Najwyraźniej was odkryto, jednak z jakiegoś powodu ludzie Linda nie zamierzali odebrać mojego listu i zapoznać się z jego treścią. Myślałem o tym dostatecznie długo i w końcu wysnułem h-hipotezę. Tuż przed zamknięciem poczty poszedłem ją sprawdzić. Widzieliście, jak Pocztylion wytrzeszczył na mnie oczy, kiedy nazwałem się okazicielem banknotu? Był kompletnie zaskoczony, ponieważ żaden okaziciel nie istniał - on przecież wiedział o tym najlepiej. Nie potrafił zapanować nad swoją mimiką i to go zdradziło. Możemy przypuścić, że to właśnie on jest tym rosyjskim pomocnikiem, który napisał znane wam żartobliwe ogłoszenie do gazety. I właśnie Pocztylion zaprowadzi nas do Linda.

- A jeśli, zaniepokojony pojawieniem się zagadkowego bosmana, już pobiegł uprzedzić doktora?

Fandorin popatrzył na mnie jak na nierozgarniętego młodzika.

- Powiedzcie, Ziukin, czy wy kiedykolwiek odbieraliście listy na poste restante? Nie? To widać. Poczta przechowuje list lub przesyłkę przez trzy dni, a potem zaczyna doliczać karę.

Myślałem, myślałem, ale nie znalazłem w tej okoliczności żadnego związku z wypowiedzianym wcześniej przypuszczeniem.

- No i co?

- A to - Erast Piotrowicz westchnął niezadowolony - że tam, gdzie przyjmuje się opłaty, musi być prowadzona sprawozdawczość finansowa. Nasz przyjaciel nie może wyjść, póki nie rozliczy się i nie zda kasy - to wyglądałoby zbyt podejrzanie. Te zaś drzwi są wyjściem służbowym. Za pięć minut, najpóźniej za dziesięć, Pocztylion nimi wyjdzie i szybko uda się wprost do doktora Linda. A my pójdziemy za nim. Mam nadzieję, że to ostatni z pomocników doktora. Już wystarczająco mi się oni znudzili.

- Dlaczego zabiliście tego Niemca? - przypomniałem sobie. - Tylko za to, że na was splunął? Przecież był ogłuszony, bezbronny!

Fandorin zdziwił się.

- Widzę, Ziukin, że uważacie mnie za takiego samego potwora jak Lind. A po co miałbym go zabić? Nie mówiąc już o tym, że to cenny świadek. Pozbawiłem go jedynie przytomności, na długo, gdzieś na cztery godziny. Sądzę, że tyle wystarczy, aby obu t-tych gołąbeczków znalazła policja. Czy to nie interesujące znalezisko: trup i obok nieprzytomny z rewolwerem w kieszeni. I jeszcze zostawiłem swoją kartę wizytową z dopiskiem: „To człowiek Linda”.

Przypomniałem sobie biały papierek, który Fandorin rzucił bandycie na pierś.

- Może Karnowicz z Łasowskim coś z niego wyciągną. Choć to mało prawdopodobne - wśród pomocników Linda nie ma zdrajców. W każdym razie policja zacznie wątpić w to, że my dwaj jesteśmy złodziejami, a to już nieźle.

Ostatnie przypuszczenie zabrzmiało całkiem sensownie, chciałem o tym powiedzieć Fandorinowi, ale on bezceremonialnie zakrył mi dłonią usta.

- Cicho!

Wąskie drzwi otworzyły się gwałtownie i na podwórze wyszedł, a właściwie wybiegł, znajomy pocztowiec, tylko teraz miał na głowie urzędową furażkę i teczuszkę pod ręką. Prędziutko minął pojemniki na śmiecie, po czym dał nurka do bramy.

- Spieszy się - szepnął Erast Piotrowicz. - To bardzo dobrze. To znaczy, że nie mógł z-zadzwonić albo że nie ma dokąd. Ciekawe, jak powiadomił Linda o waszej obecności? Przekazał notatkę? Z tego wniosek, że melina doktora jest całkiem blisko. Koniec, idziemy!

Szybko wyszliśmy na ulicę. Rozejrzałem się na boki, wypatrując wolnej dorożki: przecież jeśli Pocztylion się spieszy, to bez wątpienia weźmie fiakra. Ale nie - szybko oddalająca się sylwetka w czarnym pocztowym uniformie przecięła bulwar i skręciła w wąską uliczkę. Widać domysł Erasta Piotrowicza jest trafny i Lind ukrywa się gdzieś tutaj, niedaleko...

Nie zatrzymując się, Fandorin polecił:

- Zostańcie dziesięć sążni z tyłu i zachowujcie tę odległość. Tylko nie biegnijcie.

Łatwo powiedzieć „nie biegnijcie”! Sam Erast Piotrowicz jakimś cudem potrafił iść szybko, lecz bez widocznego pośpiechu, za to ja musiałem się poruszać na modłę postrzelonego zająca: przechodzę ze dwadzieścia kroków, potem trochę podbiegam; idę - znów podbiegam. Inaczej bym go zgubił. Już prawie całkiem ściemniało i było to nam na rękę - gdyby nie zmrok, moje dziwaczne manewry pewnie przyciągnęłyby uwagę nielicznych przechodniów.

Pocztylion trochę pokluczył wśród zaułków i nagle zatrzymał się przed małą drewnianą willą, której drzwi wychodziły wprost na trotuar. W jednym z zasłoniętych okien paliło się światło - wewnątrz ktoś był. Ale Pocztylion nie zadzwonił. Otworzył drzwi własnym kluczem i zniknął za nimi.

- Co robimy? - spytałem, doganiając Fandorina.

Wziął mnie za łokieć, odciągnął dalej od domku.

- Nie wiem. Pomyślmy trochę. - W świetle latarni było widać, jak gładkie czoło pod lakierowanym daszkiem policyjnej czapki pokryło się fałdami zmarszczek. - Możliwości jest kilka. Pierwsza. Doktor Lind i zakładnicy są tutaj. W takim razie trzeba obserwować okna i czekać. Jeśli zaczną uciekać - uderzymy. Druga możliwość. Tutaj jest tylko Lind, a Emilia i chłopczyk są w innym miejscu. Musimy więc również czekać, dopóki on nie wyjdzie, i śledzić go, aż zaprowadzi nas do zakładników. Trzecia możliwość. Tutaj nie ma ani Linda, ani zakładników, tylko Pocztylion i jego rodzina - przecież ktoś w domu już był. W tym przypadku u Pocztyliona powinien się zjawić wysłannik Linda; wątpliwe, aby w takim domku była linia telefoniczna. Tak czy owak, też trzeba poczekać. Popatrzymy, kto przyjdzie, i dalej będziemy działać stosownie do okoliczności. Zatem mamy trzy warianty, ale w każdym z nich trzeba czekać. Lepiej znajdźmy sobie wygodne miejsce, oczekiwanie może być długie. - Erast Piotrowicz rozejrzał się dookoła. - O, Ziukin, sprowadźcie nam tu z bulwaru fiakra. Nie mówcie, dokąd ma jechać. Powiedzcie tylko, że najmujecie go na długo i że zapłata będzie szczodra. A ja tymczasem poszukam wygodniejszego miejsca.

Kiedy kwadrans później podjechałem na ten sam róg fiakrem, Fandorin wyszedł do nas z gęstego cienia. Poprawiając szablę, rzekł surowym głosem naczelnika:

- Blacha numer trzysta czterdzieści pięć? Całą noc będziesz z nami. Tajna operacja. Za pomoc otrzymasz poczwórną taksę. Stań w tej bramie i czekaj. I nie śpij, wołogda! Zrozumiano?

- Tak jest, czego można nie zrozumieć? - odpowiedział chwacko woźnica, młody chłopina z niegłupią twarzą i zadartym nosem. Jak Fandorin domyślił się po jego wyglądzie, że jest z Wołogdy, nie zrozumiałem - ale „wańka” rzeczywiście mocno akcentował „o”.

- Idziemy, Afanasiju Stiepanowiczu, znalazłem dogodniejsze miejsce.

Naprzeciw domku stała okazalsza willa, otoczona metalowym płotkiem. Erast Piotrowicz błyskawicznie przeskoczył ogrodzenie i gestem polecił mi pójść za jego przykładem. W porównaniu z płotem parku Nieskucznego była to drobnostka.

- No i jak, nieźle, nie? - spytał z dumą Fandorin, wskazując przeciwległą stronę zaułka.

Widok na dom Pocztyliona rzeczywiście był idealny, ale „wygodniejszym” nasz punkt obserwacyjny mógł nazwać jedynie bywalec masochistycznego (jeśli dobrze zapamiętałem słowo) gabinetu z klubu „Elizjum”. Gęste, kłujące krzewy od razu zaczęły czepiać się mojej odzieży i podrapały mi czoło. Zakręciłem się, próbując oswobodzić łokieć. Czy rzeczywiście będziemy musieli tu siedzieć przez całą noc?

- To nic - szepnął rześko Fandorin. - Chińczycy mówią: „Szlachetny mąż nie szuka wygód”. Przypatrujmy się oknom.

Rozpoczęliśmy obserwację.

Prawdę mówiąc, niczego interesującego nie zauważyłem - tylko kilkakrotnie po zasłonach przesunął się niewyraźny cień. W innych domach okna już dawno pogasły, a mieszkańcy naszego jakoś nie wybierali się spać - ale tylko to jedno mogło się wydać podejrzane.

- A jeśli jest czwarta? - spytałem po dwóch godzinach.

- Co czwarta?

- Możliwość.

- Jak to?

- Taka, że pomyliliście się i urzędnik pocztowy nie ma żadnych związków z Lindem?

- Wykluczone - wyszeptał Fandorin z wyraźną złością. - Bez wątpienia ma powiązania. I obowiązkowo naprowadzi nas na samego doktora.

Obyś wyrzekł to w dobrą godzinę - przyszło mi do głowy ludowe przysłowie, ale nie zacytowałem go głośno. Minęło jeszcze z pół godziny. Zacząłem rozmyślać o tym, że po raz pierwszy w życiu straciłem rachubę dni. Czy dziś jest piątek, czy też sobota? Siedemnasty czy też osiemnasty? Nie było to takie ważne, ale z jakiegoś powodu zupełnie nie mogłem się uspokoić i w końcu nie wytrzymałem, spytałem szeptem:

- Dziś siedemnasty?

Fandorin wyciągnął bregueta, błysnęły fosforyzujące wskazówki.

- Od pięciu minut już osiemnasty.

Загрузка...