18 maja



Miniony dzień był ciepły, wieczór także, jednak przesiedziawszy kilka godzin bez ruchu, porządnie skostniałem. Szczękały mi zęby, zastygły nogi i całkiem straciłem nadzieję na pomyślny rezultat naszego nocnego czuwania. Fandorin zachowywał kompletną obojętność - powiem więcej: przez cały ten czas nawet nie drgnął, tak że już zacząłem podejrzewać, czy aby nie śpi z otwartymi oczyma. Najbardziej denerwował mnie spokój, wręcz błogostan, malujący się na jego obliczu... Były radca stanu wyglądał, jakby słuchał czarodziejskiej muzyki albo śpiewu rajskich ptaków.

Nagle, kiedy już zupełnie poważnie rozmyślałem, czy się nie zbuntować, Erast Piotrowicz, nie zmieniając radosnego wyrazu twarzy, szepnął:

- Uwaga.

Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem żadnych szczególnych zmian. W domu naprzeciwko wciąż w dwóch oknach paliło się światło. Poza tym nic nie było widać ani słychać.

Znowu spojrzałem na Fandorina i zobaczyłem, że jeszcze się nie wyrwał ze stanu snu, nirwany czy też rozmarzenia - słowem, dziwnego transu, w którym się pogrążył.

- Teraz wyjdą - powiedział cicho.

- A skąd to wiecie?

- Zjednoczyłem się z domem, pozwoliłem mu przeniknąć we mnie i zacząłem słyszeć jego oddech - rzekł z najpoważniejszą miną Erast Piotrowicz. - Jest taki wschodni s-sposób. Długo trzeba by opowiadać. Ale minutę temu dom zaczął się kołysać i skrzypieć. Z-zamierza wyrzucić z siebie ludzi.

Trudno było od razu zrozumieć, czy Fandorin żartuje, czy też plecie trzy po trzy przez sen. Skłoniłem się ku drugiemu wariantowi, ponieważ jak na żart wcale to nie wydawało się śmieszne.

- Panie Fandorin, czy pan śpi? - zainteresowałem się ostrożnie, ale w tej samej chwili światła w oknach niespodziewanie zgasły. Pół minuty później drzwi się otworzyły i na ulicę wyszły dwie postaci.

- W domu nikogo nie ma, jest pusty - powoli wyrzekł Fandorin, a potem nagle złapał mnie za łokieć i szybko rzekł: - To jest Lind, Lind, Lind!

Ze strachem odwróciłem głowę i zobaczyłem, że Erast Piotrowicz zupełnie się zmienił: twarz naprężona, oczy skupione, wzrok pełen koncentracji.

Czy to naprawdę Lind?

Pocztyliona poznałem po sylwetce i czapce. Jego towarzysz był średniego wzrostu, z narzuconym na ramiona długim płaszczem typu almawiwa i w kalabryjskim kapeluszu z nisko opadającym rondem.

- Drugi - szepnął Fandorin, boleśnie ściskając mi łokieć.

- Co? - spytałem z roztargnieniem.

- Drugi wariant. Lind tutaj, a zakładnicy w jakimś innym miejscu.

- Jesteście pewni, że to właśnie Lind?

- Bez wątpienia. Dokładne, oszczędne, a równocześnie pełne wdzięku ruchy. Sposób noszenia kapelusza. I w końcu krok. To on.

- Będziemy ich brać? - spytałem drżącym głosem.

- Zapomnieliście się, Ziukin. Wzięlibyśmy Linda, gdyby wyszedł z zakładnikami, w pierwszym wariancie. A to jest drugi. Śledzimy doktora, zaprowadzi nas do chłopczyka i Emilii.

- A jeśli...

Erast Piotrowicz znowu zakrył mi dłonią usta. Człowiek w długim płaszczu obejrzał się, choć mówiliśmy szeptem i nie mógł nas usłyszeć.

Gniewnie odepchnąłem rękę Fandorina i dokończyłem pytanie:

- A jeśli oni wcale nie idą do zakładników?

- Jest pięć po trzeciej - odrzekł ni z gruszki, ni z pietruszki.

- Nie pytałem was o godzinę. - Rozzłościło mnie to uchylanie się od odpowiedzi. - Przez cały czas robicie ze mnie...

- Czy zapomnieliście - przerwał mi Fandorin - że wyznaczyliśmy doktorowi s-spotkanie o czwartej nad ranem? Jeśli chce być p-punktualny, musi jak najszybciej wziąć zakładników i zdążyć na p-pustkowie koło pałacu Piotrowskiego.

Sądząc po tym, że Erast Piotrowicz znowu zaczął się jąkać, jego napięcie trochę osłabło. I ja z jakiegoś powodu nagle przestałem dygotać.

Kiedy tylko Lind (jeżeli to rzeczywiście był on) i Pocztylion skręcili za róg, razem przeskoczyliśmy przez płotek. Pomyślałem, że nigdy, nawet w dzieciństwie, nie wspinałem się tyle na płoty, co podczas krótkiej znajomości z panem Fandorinem. Prawdę mówi ludowe porzekadło: z jakim przestajesz, takim się stajesz.

- Siadajcie do fiakra i cichutko jedźcie za mną - instruował mnie w marszu Erast Piotrowicz. - Przed każdym rogiem ostrożnie się rozglądajcie. Będę dawał wam znak - skręcać albo czekać.

W taki właśnie niespieszny sposób dotarliśmy do bulwaru, gdy Fandorin nagle zamachał, żebyśmy podjechali.

- Wzięli fiakra, jadą na Srietienkę - oznajmił, siadając obok mnie. - Dawaj, wołogda, ich śladem. Tylko zbytnio się nie zbliżaj.

Dość długo posuwaliśmy się wzdłuż bulwarów, to raźnie wjeżdżając pod górę, to żywo zjeżdżając w dół. Pomimo nocnej pory, ulica nie była pusta. Trotuarami, rozmawiając z ożywieniem, szły grupki przechodniów, a kilka razy wyprzedziły nas zaprzęgi. W Petersburgu lubią kpić z pierwszej stolicy, że jakoby chodzi spać z kurami, a okazuje się, że to nieprawda. O czwartej na Newskim nie znajdzie się tylu przechodniów.

Jechaliśmy ciągle prosto i skręciliśmy tylko raz, przed pomnikiem Puszkina - w wielką ulicę, którą od razu rozpoznałem: to Twerska. Stąd do pałacu Piotrowskiego były jedynie trzy-cztery wiorsty. Tą samą drogą, tylko w przeciwnym kierunku, jechał orszak najjaśniejszego pana podczas uroczystego wjazdu do dawnej stolicy.

Na Twerskiej było jeszcze więcej ludzi i pojazdów, przy czym wszyscy szli lub jechali w tę samą stronę co my.

Wydało mi się to bardzo dziwne, jednak myślałem o czymś zupełnie innym. W końcu nie wytrzymałem.

- Posłuchajcie, oni nigdzie nie zajeżdżają! Jakby jechali prosto na miejsce spotkania!

Fandorin milczał. W słabym świetle gazowych latarni jego twarz wydawała się biała i pozbawiona życia.

- Może Lind jednak ma jeszcze wspólników i zakładnicy zostaną p-przywiezieni na umówione miejsce? - odezwał się po długiej pauzie, ale jego wcześniejszy tupet gdzieś zniknął.

- A jeśli ich już... - nie mogłem dokończyć strasznej myśli. Erast Piotrowicz odpowiedział natychmiast i bardzo cicho, ale tak, że mróz przebiegł mi po skórze.

- Wtedy zostanie nam chociaż Lind.

Za Łukiem Tryumfalnym i Dworcem Aleksandrowskim rozproszone grupy przechodniów zlały się w jeden potężny potok, zapełniający także jezdnię - nasz koń, chcąc nie chcąc, musiał przejść w trucht. Na szczęście kolaska Linda poruszała się nie szybciej - cały czas widziałem przed sobą, ponad opuszczonym skórzanym dachem, dwa nakrycia głowy: obwisły kapelusz doktora i furażkę Pocztyliona.

- Boże, przecież dzisiaj osiemnasty! - Aż podskoczyłem na siedzeniu, kiedy uświadomiłem sobie, co to za data. - Panie Fandorin, ze spotkania na pustkowiu nic nie wyjdzie! Przy tych wszystkich kłopotach na śmierć zapomniałem o kalendarzu koronacyjnym! Na sobotę osiemnastego maja wyznaczono święto ludowe, naprzeciw pałacu Piotrowskiego, z poczęstunkiem i rozdaniem pamiątkowych podarków. Jakie pustkowie! Tam teraz pewnie ze sto tysięcy ludzi!

- Do diabła! - nerwowo zaklął Fandorin. - Nie wziąłem tego pod uwagę. Zresztą nie myślałem, że do spotkania w ogóle dojdzie. Wyznaczyłem pierwsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy. Niewybaczalny błąd!

Ze wszystkich stron dobiegały nas wzburzone, często nietrzeźwe głosy, wesoły śmiech. Publiczność w większości składała się z prostego ludu. To zresztą zrozumiałe - bogatsi widzowie na darmowe pierniki i miód pitny nie będą łasi, a jeśli przyjadą z ciekawości, to na trybuny, gdzie wstęp jest za biletami. Podobno za poprzedniej koronacji na zabawę zebrało się trzysta tysięcy ludzi, a teraz, zapewne przyjdzie ich jeszcze więcej. O, już w nocy ciągną.

- A co, panowie policjanci, czy prawdę mówią, że każdemu kufelek ołowiany z orłem po same brzegi na koszt państwa naleją? - spytał fiakier, odwracając ku nam ożywioną okrągłą twarz. Widać i jemu udzielił się nastrój świątecznego tłumu.

- Stój! - polecił Erast Piotrowicz.

Zobaczyłem, że dorożka Linda zatrzymała się, choć do zakrętu w stronę pałacu Piotrowskiego było jeszcze daleko.

- Wysiadają! - krzyknąłem.

Fandorin wsunął „wańce” banknot i roztrącając powolnych mieszczan, ruszyliśmy naprzód.

Było ciemno, choć poprzez obłoki przeświecała połówka księżyca. Dlatego zdecydowaliśmy się podejść bliżej, na dziesięć kroków. Na polu, po lewej stronie drogi, i z prawej, za krzakami, płonęły ogniska tak, że obie sylwetki - jedna trochę wyższa, druga niższa - były doskonale widoczne.

- Tylko żeby ich nie zgubić - powtarzałem jak zaklęcie.

W tej chwili właściwie zapomniałem o jego wysokości i o mademoiselle Declique. Jakiś pradawny, potężny instynkt, zupełnie wyzbyty litości i silniejszy niż strach, zmusił moje serce do przyspieszonego, choć równomiernego bicia. Mimo że nigdy nie zaznałem rozkoszy polowania, nagle pomyślałem, że pewnie coś podobnego czują psy gończe, kiedy sfora rwie się ze smyczy, aby dopaść wilka.

Szliśmy już w najprawdziwszym tłumie, jak na Newskim w biały dzień. Od czasu do czasu trzeba było torować sobie drogę łokciami. Przed nami pojawił się wielki mężczyzna, robotnik fabryczny, i zasłonił nam pole widzenia. Jakoś wszedłem mu pod łokieć, przecisnąłem się i nagle jęknąłem przerażony. Lind i Pocztylion zniknęli!

W rozpaczy obejrzałem się na Fandorina. Ten wyciągnął szyję i chyba nawet stanął na czubkach palców, rozglądając się na boki.

- Co robić?! - krzyknąłem. - Boże mój, co robić?!

- Wy na prawo, ja na lewo - rozkazał.

Rzuciłem się ku poboczu. Na trawie, w większych i mniejszych grupkach, siedzieli ludzie. Ktoś bez celu przechadzał się wśród drzew, a w oddali, fałszując, śpiewali chórem. Z mojej strony Linda nie było. Rzuciłem się z powrotem na drogę i zderzyłem z Erastem Piotrowiczem, który przepychał się ku mnie.

- Zgubiliśmy... - zrozumiałem.

To był koniec wszystkiego. Zakryłem rękoma twarz, żeby nie widzieć tłumu, ognisk, ciemnoszarego nieba. Fandorin niecierpliwie potrząsnął mnie za ramię.

- Nie rozpaczajcie, Ziukin. Oto pustkowie, na którym wyznaczono spotkanie. Będziemy chodzić i szukać, oczekując świtu. Lind nigdzie nie przepadnie. Jesteśmy mu potrzebni nie mniej niż on nam.

Miał rację. Spróbowałem wziąć się w garść, skoncentrować.

- Kamień - powiedziałem, nagle zaniepokojony. - Nie straciliście kamienia?

Byle odzyskać ich żywych, a potem co ma być, niech będzie - pomyślałem.

- Nie, jest tutaj. - Fandorin poklepał się po piersi. Popychali nas ze wszystkich stron, więc mocno złapał mnie pod rękę. - Wy, Ziukin, patrzcie na prawo, ja na lewo. Idziemy powoli. Jeśli zobaczycie tych, których szukamy, nie krzyczcie; po prostu dajcie mi sójkę w bok.

Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się iść z mężczyzną pod rękę. Prawdę mówiąc, z kobietą też nie szedłem, jeśli nie liczyć pewnej dawnej historii, kiedy byłem jeszcze całkiem młody i głupi. Nie będę wspominać - naprawdę ta historia nie jest tego warta.

W maju noce są krótkie i na niebie zaczęła się pojawiać różowa pozłota, a ciemności powolutku rzedły. Cała przestrzeń przed nami wypełniona była siedzącymi, leżącymi i spacerującymi. Widać wielu zajęło sobie miejsca jeszcze wczoraj wieczorem, przy ogniskach stawało się coraz ciaśniej. Od czasu do czasu potrącaliśmy nogami puste butelki. A z Moskwy zbitym potokiem płynęły wciąż nowe tłumy.

Z lewej, za szlabanami i szpalerem żołnierzy, rozciągało się szerokie pole, zabudowane świątecznymi straganami i kioskami ze świeżo zrąbanych pni. Najpewniej właśnie tam chroniono carskie gościńce. Włosy stanęły mi dęba, kiedy sobie wyobraziłem, co tu się zacznie za kilka godzin, kiedy znudzone wielogodzinnym oczekiwaniem ludzkie mrowie ruszy za rogatki.

Chodziliśmy od szlabanów do pałacu i z powrotem - raz, drugi, trzeci. Już dawno nastał świt i za każdym razem coraz trudniej było się przedzierać przez gęstniejące zbiegowisko. Bez przerwy kręciłem głową, lustrując swoją połowę przestrzeni, i ze wszystkich sił starałem się nie poddać rozpaczy.

Gdzieś w oddali trąbka głośno odegrała pobudkę i przypomniałem sobie, że niedaleko stąd znajduje się chodyński obóz wojskowy.

No tak, już siódma - pomyślałem - usiłując sobie przypomnieć, o której jest pobudka. I w tej chwili nagle zobaczyłem przed sobą znajomy kalabryjski kapelusz, a obok urzędniczą furażkę.

- Są! - wrzasnąłem, ze wszystkich sił ciągnąc Fandorina za rękaw. - Chwała Bogu!

Pocztylion się obejrzał, zobaczył mnie.

- Ziukin! - krzyknął.

Jego towarzysz na moment się odwrócił - zdążyłem zobaczyć tylko okulary i brodę - obaj zanurkowali w sam środek tłumu, kłębiącego się tuż przy szlabanach.

- Za nimi! - Erast Piotrowicz popchnął mnie z wściekłością. Przede mną stał jakiś tęgi kupiec i w żaden sposób nie chciał ustąpić drogi. Fandorin bez wahania chwycił go jedną ręką za kark, drugą za połę długiego surduta, podniósł i odrzucił na bok.

Pobiegliśmy przez tłum - Erast Piotrowicz na przedzie, ja za nim. Pruł ludzką masę jak admiralski bryg morskie fale. Raz po raz zadziwiająco wysoko podskakiwał - najwidoczniej po to, by znowu nie stracić Linda z oczu.

- Przepychają się ku Polu Chodyńskiemu! - krzyknął do mnie. - To świetnie! Tam nie ma tłumu, za to jest wielu policjantów!

Teraz, teraz ich złapiemy - zrozumiałem i moje siły wzrosły dziesięciokrotnie. Zrównałem się z Fandorinem i wychrypiałem:

- Byle tylko przejść!

Bliżej ogrodzenia najbardziej przewidujący i cierpliwi stali jeden obok drugiego, tak że musieliśmy zwolnić tempo.

- Na bok! - ryknąłem. - Policja!

- E, cwaniaczek się znalazł!

Tak mnie pchnęli w bok, że pociemniało mi w oczach i straciłem dech.

Erast Piotrowicz wyjął policyjny gwizdek i świsnął - na ten ostry dźwięk tłum rozstąpił się na boki i niewielką odległość mogliśmy pokonać stosunkowo łatwo, ale potem kaftany, tużurki i wypuszczone na wierzch koszule znowu się złączyły.

Lind i Pocztylion byli na wyciągnięcie ręki. Właśnie zanurkowali pod rogatkę i znaleźli się na otwartej przestrzeni, przed samym szpalerem kordonu. Ach, wpadliście!

Zobaczyłem, jak kapelusz nachyla się do furażki i coś jej szepcze.

Pocztylion odwrócił się, zamachał rękoma i dźwięcznie krzyknął:

- Prawosławni! Patrzcie! Z tej strony wagańkowscy walą! Przedarli się! Wszystkie kufle im się dostaną! Naprzód, ludzie, naprzód!

Jednogłośny ryk wyrwał się z tysiąca piersi.

- A to chytrusy! My tu od nocy, a oni chcą za darmo! Dranie!

Nagle ludzka masa poniosła mnie naprzód z tak niepowstrzymaną siłą, że przestałem dotykać nogami ziemi. Wszystko dookoła zaczęło się kłębić, poszły w ruch łokcie, przebijając się do namiotów i pawilonów.

Z przodu rozległy się przeciągłe gwizdki, wystrzelono w powietrze.

Ktoś blisko zaryczał:

- Dokąd, dokąd?! Stratujecie się!

Chór gardeł wesoło odpowiedział:

- Nie bój się, wasza mość! Chłopaki, ładujemy!

Rozpaczliwie zapiszczała kobieta.

Kiedy wreszcie dotknąłem nogami ziemi, pobiegłem wraz z tłumem. Fandorina obok mnie już nie było - odrzuciło go gdzieś na bok. O mało się nie potknąłem, następując na coś miękkiego; nie od razu pojąłem, że to człowiek. Pod nogami bielał deptany żołnierski podkoszulek, ale pomóc nieszczęsnemu nie było możliwości. Ręce miałem ciasno dociśnięte do ciała.

Potem leżący trafiali się coraz częściej i myślałem już tylko o jednym: nie daj, Boże, się potknąć, bo nigdy więcej nie wstanę. Po lewej ktoś biegł wręcz po ramionach i głowach, migały czarne, wysmarowane dziegciem buty. Zachwiał się, zamachał rękoma i poleciał w dół.

Niosło mnie prosto na najeżony ostrymi drzazgami róg drewnianego kiosku. Próbowałem przepchnąć się trochę na bok, ale nijak nie mogłem.

- Weź! - krzyknęli z prawej. - Weź małego!

Na wyciągniętych rękach podawali sobie ośmioletniego chłopczyka. Dzieciak z przerażeniem rozglądał się na boki, pociągając zakrwawionym nosem.

Rzuciło mnie na ścianę, powlokło twarzą po drzazgach, aż mi z oczu popłynęły łzy bólu. Uderzyłem skronią o rzeźbioną framugę okna i zacząłem osuwać się po ścianie. Zdążyłem tylko pomyśleć: to już koniec, teraz stratują.

Ktoś mocno chwycił mnie pod pachy i szarpnięciem postawił na nogi. Fandorin. Byłem w takim stanie, że nawet nie zdziwiłem się na jego widok.

- Oprzyjcie się rękoma o ścianę! - krzyknął. - Bo zmiażdżą!

Wziął zamach i jednym uderzeniem pięści wybił ozdobną framugę. Złapał mnie za boki i z niewiarygodną siłą podniósł do góry - nie tyle przelazłem, ile przeleciałem przez parapet i upadłem na podłogę, pachnącą świeżo heblowanym drewnem. Dookoła, w równych piramidach, stały wieże koronacyjnych kufli. Erast Piotrowicz podciągnął się i też wszedł do kiosku. Miał rozbitą brew, mundur rozerwany, szabla do połowy wysunęła się z rapci.

Czyżbyśmy byli uratowani?

Wyjrzałem przez okienko i zobaczyłem, że całe pole wypełnia oszalały tłum. Krzyki, jęki, chrzęst, chichot - wszystko zlewało się w jedno. Tu było chyba nie sto tysięcy, lecz cały milion! Kłęby pyłu w powietrzu pobłyskiwały i kołysały się, jak tłusty, gęsty bulion.

Do sąsiedniego straganu także się wdarli i zaczęli rzucać przez okno kufle i woreczki z gościńcem. Pod ścianą natychmiast powstało pobojowisko.

- Boże, ratuj swój lud - wyrwało mi się i ręka sama zaczęła kreślić znak krzyża.

- A wy co? - krzyknęli do nas z dołu. - Rzucajcie kufle! Wino jest?

Kiosk zatrzeszczał, z sufitu posypały się trociny. Krzyknąłem z przerażenia, widząc, jak nasze wątłe schronienie rozsypuje się na kawałki. Coś stuknęło mnie w ciemię i - nawet z pewną ulgą - straciłem przytomność.


* * *

Nie wiem, kto i jak wyciągnął mnie z ruin, a potem przeniósł w bezpieczne miejsce. Najpewniej ratunek znowu zawdzięczałem Fandorinowi, choć myśl o tym zupełnie nie sprawia mi przyjemności.

Tak czy inaczej, doszedłem do siebie na drewnianej trybunie, ustawionej na skraju Pola Chodyńskiego. Słońce było już wysoko na niebie. Podniosłem głowę, ale od razu mi opadła, uderzając potylicą o twardą ławkę.

Jako tako usiadłem, obmacałem huczącą, zupełnie jak nie swoją, głowę. Na czubku wyczułem ogromnego guza, ale pozostała część mniej więcej była cała.

Fandorina nie widziałem. Przebywałem jakby w półśnie i nie mogłem się pozbyć metalicznego szumu, dźwięczącego mi w uszach.

Najpierw usiłowałem objąć wzrokiem całe pole. Zobaczyłem wykrzywione stragany, gęste szpalery żołnierzy, powoli przesuwające się po trawie. Wszędzie - praktycznie jedno przy drugim - leżały ciała, niektóre się poruszały. Patrzeć na te męki było koszmarem, w skroniach szumiało, a oczy ślepły od blasku słońca. Położyłem głowę na skrzyżowanych rękach i ni to usnąłem, ni to straciłem przytomność. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, oparty o brzeg trybuny, ale kiedy znowu odzyskałem zmysły, było już dawno po południu, a pole opustoszało - ani żołnierzy, ani ciał.

Głowa bolała już mniej, za to bardzo chciało mi się pić.

Siedziałem, słabo kojarząc, czy powinienem dokądś pójść, czy też pozostać na miejscu.

Zostałem - i dobrze zrobiłem, ponieważ wkrótce pojawił się Erast Piotrowicz.

Był nadal w policyjnym mundurze, tylko buty miał ubłocone, a białe rękawiczki poczerniałe od ziemi.

- Odżyliście? - spytał ponuro. - Boże, Ziukin, co za nieszczęście! Coś t-takiego widziałem tylko pod Plewną. Tysiące zabitych i rannych. To największa zbrodnia Linda. Jak przedpotopowy król pociągnął za sobą w mogiłę tysiące niewolników.

- Więc Lind też został stratowany? - spytałem bez specjalnego zainteresowania, ciągle jeszcze nie mogąc się wyrwać z sennego otępienia.

- Nie wyobrażam sobie, by mógł ocaleć w takim tłoku. Zresztą zaraz sprawdzimy. Żołnierze i policja akurat zakończyli układać stratowanych. Linia trupów ciągnie się wzdłuż drogi prawie na wiorstę. Tylko jak go rozpoznać? Przecież nie znamy twarzy doktora. Może po płaszczu... Idziemy, Ziukin, idziemy.

Kulejąc, poszedłem za nim.

Wzdłuż szosy rzeczywiście ułożono szeregiem nieboszczyków - po obu stronach, jak wzrokiem sięgnąć. Z Moskwy jechały fiakry, dorożki i wozy - polecono zwozić zabitych na cmentarz Wagańkowski, jednak przewóz jeszcze się nie rozpoczął.

Wszędzie przechadzali się ponurzy dowódcy wojskowi i policyjni oraz cywilni; każdemu towarzyszyła świta. Och, dostanie się wam za zakłócenie koronacji - pomyślałem bez złośliwości, raczej ze współczuciem. Tragedia była dziełem Linda, a odpowiedzą za nią niewinne osoby.

Miałem dziwne wrażenie, kiedy powoli szedłem wzdłuż pobocza - jakbym był jakąś ważną personą, przyjmującą paradę martwych. Wielu z nich szczerzyło do mnie białe zęby z zupełnie rozpłaszczonych twarzy. Od samego początku byłem jakiś otumaniony, kompletnie zobojętniały, jak z drewna, co pewnie, mnie uratowało. Na moment tylko zatrzymałem się przy tym chłopczyku, którego wcześniej próbowano wynieść ze zbiegowiska na rękach, Widać nie udało się. Z tępą ciekawością popatrzyłem na szeroko otwarte niebieskie oczy i podreptałem dalej. Takich jak my, wpatrujących się w twarze nieboszczyków, było całkiem sporo - ktoś szukał bliskich, ktoś przyszedł ze zwykłej ciekawości.

- Patrz, no, patrz - usłyszałem. - A to się wzbogacił.

Obok jednego ciała zebrała się grupka gapiów. Stał tam też policjant miejski. Trup jak trup - szczupły, ze słomianymi włosami i rozgniecionym nosem, tylko na jego piersi wyłożono z tuzin portfeli i portmonetek oraz kilka zegarków na łańcuszkach.

- Kieszonkowiec - wyjaśnił mi dziarski staruszek i zacmokał z żalem. - I nad nim, złodziejem, los się nie ulitował. A taki połów mu się trafił!

Z przodu ktoś zawył strasznym głosem - widać poznał swojego - więc postarałem się jak najszybciej przejść obok.

Zrobiłem ze dwadzieścia kroków i nagle otępienie jakby ze mnie opadło. Poznałem czarny surdut!

Tak, to na pewno był on - Pocztylion!

Fandorin także go zobaczył i natychmiast przykucnął.

Oblicze pomocnika doktora było nienaruszone, tylko na policzku odcisnęła się podeszwa czyjegoś buta.

Wstrząsnął mną wyraz twarzy, który zastygł w nieruchomych rysach. Co go tak zdziwiło w ostatniej chwili przestępczego życia? Co tak niewiarygodnego zobaczył? Otwierające się otchłanie piekła?

Erast Piotrowicz wstał i ochrypłym głosem stwierdził:

- Lind żyje!

Widząc, jak moje brwi uniosły się ze zdziwieniem, nachylił się, rozsunął na piersi trupa mokrą od krwi odzież, rozpiął koszulę i obnażył bladą, porośniętą włosem pierś. Pod lewym sutkiem czerniała trójkątna ranka.

- Tak jest - powiedział cicho Fandorin. - Znany ślad. To sztylet Linda. Doktor jest wierny swoim zasadom, świadków nie zostawia. - Wyprostował się i zwrócił głowę w stronę Moskwy. - Jedziemy, Ziukin, tu nie mamy już nic do roboty. Szybciej!

I prawie biegiem skierował się w stronę pałacu Piotrowskiego.

- Dokąd?! - krzyknąłem, doganiając go.

- Jak to dokąd? Do domu Pocztyliona! Może Lind jeszcze tam jest. Przecież nie wie, że odnaleźliśmy jego kryjówkę!

Jednak nie można było na piechotę dotrzeć do Moskwy, a wszystkie fiakry zostały zmobilizowane przez policję do przewozu zabitych - rannych rozwieziono po szpitalach jeszcze rankiem. Zaprzęgi odjeżdżały w stronę rogatki twerskiej jeden za drugim, a każdy wiózł straszny ładunek.

Obok, otoczony grupką niebieskich mundurów, przeszedł oberpolicmajster Łasowski. Pospiesznie odwróciłem twarz i dopiero potem doszedłem do wniosku, że rozpoznanie mnie graniczyłoby z cudem. Nie mówiąc już o tym, że wątpliwe, by pułkownik zaprzątał sobie teraz głowę niejakim Afanasijem Ziukinem. Porwanie Michała Gieorgijewicza i zniknięcie „Orłowa” zbladły w porównaniu z dzisiejszą tragedią. Coś takiego przy koronacji nowego najjaśniejszego pana nie zdarzyło się na Rusi przynajmniej od czternastego grudnia 1825 roku! Boże, jaki ogólnoświatowy skandal! I jaka okropna wróżba dla obejmującego właśnie tron!

Twarz oberpolicmajstra była blada i posępna. Nic dziwnego - na niego spadnie niemal cała odpowiedzialność. Dymisją się nie wykręci. Oficjalnie za organizację uroczystości koronacyjnych odpowiada moskiewski generał-gubernator, ale nie oddadzą pod sąd wuja jego cesarskiej mości?! A osądzić zwierzchników władz miejskich trzeba. Dlaczego nie przewidzieli, że będzie tyle ludzi? Dlaczego wystawili taki nieliczny kordon?

Fandorin stanął na baczność, pięknie zasalutował swojemu policyjnemu szefowi, ale Łasowski nawet nie spojrzał w jego stronę.

- Świetnie - rzekł do mnie półgłosem Erast Piotrowicz. - Oto i pojazd.

Zobaczyłem obok słynny zaprzęg oberpolicmajstra, z parą wronych rysaków. Na koźle, z ważną miną, siedział woźnica Syczow, często opisywany przez moskiewskie gazety w związku z codziennymi wyjazdami niestrudzonego naczelnika policji w poszukiwaniu nietrzeźwych dozorców i niezbyt pilnych policjantów miejskich.

Erast Piotrowicz podniósł szablę i zuchowato dzwoniąc rapciami, biegiem rzucił się do powozu.

- Pilna wiadomość! - krzyknął do woźnicy, z rozbiegu wskakując do kolaski. - Dawaj, Syczow, nie śpij! Rozkaz pana oberpolicmajstra! - Odwrócił się do mnie i przyłożył palce do daszka. - Wasza jaśniewielmożność, błagam, szybciej!

Woźnica obejrzał się na energicznego oficera, popatrzył na mnie. Choć miałem na sobie prostą kurtkę, zdjętą z niemieckiego bandyty, Syczow chyba niezbyt się zdziwił. Taki zwariowany dzień, że nie wiadomo, kogo mogą kazać przewieźć powozem oberpolicmajstra.

- Wytrzeszczajcie o-oczy - szepnął Fandorin, siadając naprzeciw. - Jesteście ważną personą. Byle kogo tym zaprzęgiem nie powiozą.

Nadąłem się, jak przystało naprawdę ważnej osobistości, zacząłem patrzeć ciut na bok i do góry, a na czoło przywołałem państwowe zmarszczki. Dzięki Bogu, napatrzyłem się w życiu na ministrów i generałów.

- Jedź, Syczow, jedź! - warknął Erast Piotrowicz, dźgając palcem urzędowego woźnicę w wywatowane plecy.

Ten gorączkowo poderwał wodze, cudowne konie zgodnie ruszyły rysią i powóz zakołysał się na miękkich resorach. Od czasu do czasu Syczow pokrzykiwał basem:

- Uuuwaga!

Zamigotały pobielone pnie przydrożnych topoli. Ponury szereg pojazdów, pozakrywanych rogożami, coraz szybciej odpływał do tyłu. Przechodnie zatrzymywali się i popatrywali za nami (a w każdym razie tak mi się wydawało) ze strachem i nadzieją. Policjanci salutowali.

Przy Dworcu Aleksandrowskim Fandorin polecił woźnicy zatrzymać się. Wysiadając, rzucił na skórzane siedzenie swoją kartę wizytową i gestem ręki dał Syczowowi znać, by jechał z powrotem.

Przesiadłszy się do fiakra, pomknęliśmy w stronę Miasnickiej.

- Co tam na Chodynce, wasza mość? - odwrócił się woźnica. - Ludzie bają, że żydy w państwowe wino odurzających ziół podsypali i przez to ludzie potracili głowy, ze stu tysięcy prawosławnych zadeptali. Czy to prawda?

- Kłamią - odrzekł krótko Erast Piotrowicz. - Poganiaj, poganiaj!

Wpadliśmy do znanego nam już zaułka z trzaskiem i piskiem. Fandorin zeskoczył na ziemię i władczo machnął na dozorcę.

- Kto mieszka tam, pod tym numerem? - Wskazał na dom Pocztyliona.

- Urzędnik z poczty, pan Tierieszczenko Iwan Zacharowicz! - zaraportował dozorca, salutując miotłą.

- Wy z dymisjonowanych? - spytał surowo Erast Piotrowicz.

- Tak jest, wasza wysokość! Gefrajter jego cesarskiej wysokości księcia Henryka Pruskiego szóstego pułku dragonów Fiodor Świszcz!

- Słuchajcie więc, Świszcz. Przyjechaliśmy z tym panem aresztować owego Tierieszczenkę. Masz tu gwizdek, obejdź dom, sprawdź podwórze i patrz w oba okna. Gdyby wyszedł, gwiżdż co sił. Zrozumiałeś?

- Tak jest, wasza wysokość!

- Hej, poczekaj! - krzyknął Fandorin za byłym gefrajtrem, który już rzucił się wypełniać polecenie. - Masz łom? Przynieś, a potem rób, co mówiłem.

Stanęliśmy na werandzie tak, żeby nie było nas widać z okien.

Erast Piotrowicz zadzwonił, a potem jeszcze zastukał.

- Tierieszczenko! Panie Tierieszczenko! Otwierajcie, tu nadzorca z cyrkułu! Pilnie wzywają was na służbę! W związku z dzisiejszym wydarzeniem!

Przyłożył ucho do drzwi.

- Wyłamujcie, Ziukin.

Nigdy nie miałem w ręku tak ordynarnego narzędzia jak żelazny łom, a tym bardziej nie wyważałem nim drzwi. Okazało się, że to wcale nie jest takie proste.

Uderzyłem w zamek raz, drugi, potem trzeci. Drzwi poruszyły się, ale nie otworzyły. Wtedy wsunąłem zaostrzony, spłaszczony koniec w szczelinę, naparłem i próbowałem wyłamać zamek. Spociłem się, naprężając ze wszystkich sił, ale i tak nic z tego nie wyszło.

- Idźcie do diabła, Ziukin, z waszym łomem!

Erast Piotrowicz odsunął mnie na bok. Złapał się dłońmi za poręcze, podskoczył i obiema stopami uderzył w drzwi tuż przy zamku. Wyleciały na zewnątrz, krzywo zawisając na jednym zawiasie.

Szybko wbiegliśmy do pokoi. Fandorin trzymał mały czarny rewolwer gotowy do strzału. Nikogo nie było. Tylko rozrzucone części garderoby, sztuczne brody, ruda peruka, kilka lasek, płaszczy i kapeluszy, pomięta bielizna na podłodze.

- Spóźniliśmy się! - westchnął Erast Piotrowicz. - Niewiele, ale spóźniliśmy się.

Jęknąłem rozczarowany, a on uważnie obejrzał małą bawialnię i nagle cicho, zagadkowo rzekł:

- A to jest ciekawe...

Na stoliku przy oknie stała otwarta szkatułka. Fandorin wyjął z niej coś długiego, błyskającego żółtymi skrami.

- Co to? - zdziwiłem się.

- P-przypuszczam, że osławiony diadem - odpowiedział, z ciekawością oglądając łańcuch ozdobiony bezcennymi kamieniami. - A oto brylantowa agrafa cesarzowej Anny i szafirowa kokarda cesarzowej Elżbiety, i mały b-brylantowy bukiet, i ta... jak jej tam... egreta. Obiecałem jej cesarskiej mości, że drogocenności z coffret wrócą nienaruszone. Tak się stało.

Przypadłem do szkatułki i zamarłem ze szczęścia, nie wierząc własnym oczom. Co za sukces! Wszystkie te bajeczne skarby, okryte świętą aureolą historii cesarskiego domu, wracają do Korony! To już usprawiedliwiało przygody Fandorina i w pełni przywracało cześć i godność mojemu nazwisku. Większym szczęściem byłoby tylko odnalezienie Michała Gieorgijewicza i mademoiselle Declique.

Ale Fandorina cudowne znalezisko uradowało z zupełnie innego powodu.

- Lind był tutaj z-zupełnie niedawno i najwidoczniej zamierzał powrócić - to raz. Nie pozostał mu już nikt, jest zupełnie sam - to dwa. W końcu mamy wielką szansę go złapać - to trzy.

Pomyślałem chwilę.

- Gdyby nie planował tutaj wrócić, to nie porzuciłby szkatułki, tak? I gdyby miał pomocników, to kazałby im pilnować skarbu. Co robimy?

- Najpierw naprawimy drzwi.

Wróciliśmy na korytarz. Od uderzenia Fandorina jeden z zawiasów był wyrwany, jak to się mówi „z mięsem”, ale to jeszcze pół nieszczęścia. Gorzej, że przed domem zebrał się tłumek gapiów, z wielką ciekawością wpatrujących się w okna i pusty obrys drzwi.

- Do diabła! - jęknął Erast Piotrowicz. - Narobiliśmy takiego hałasu, że niedługo z-zbiegnie się tu cała dzielnica! Zaraz przyjdzie też p-prawdziwa policja i wszystko nam zepsuje. Nie, tutaj nie doczekamy się Linda. Trzeba chociaż sprawdzić, czy nie pozostały jakieś ślady.

Wrócił do pokoju i zaczął podnosić z podłogi rozrzuconą odzież. Jego uwagę zwrócił wąski zakurzony sztyblet - drugiego w pobliżu nie było.

Ja tymczasem wyszedłem na ciasny korytarz i nie mając nic do roboty, zajrzałem do obskurnej kuchenki z kaflowym piecem w rogu.

Nic interesującego, z wyjątkiem ogromnej ilości karaluchów. Już chciałem iść dalej, kiedy nagle rzuciła mi się w oczy klapa w podłodze. Pewnie do piwnicy - pomyślałem. Chcąc najzwyczajniej w świecie zabić czas, dopóki Fandorin nie skończy swojej rewizji, pochyliłem się i uniosłem klapę. A może pchnęła mnie do tego jakaś mistyczna siła.

Z ciemnej dziury wionęło zapachem pleśni, wilgoci i ziemi; ogólnie biorąc, tak właśnie powinno pachnieć z piwnicy, gdzie przechowuje się buraki, marchew czy ziemniaki.

Już chciałem zatrzasnąć klapę, gdy rozległ się dźwięk, od którego w pierwszym momencie zamarłem, a potem za trząsłem się. Był to słaby, ale prawdziwy jęk!

- Panie Fandorin! - wrzasnąłem na całe gardło. - Tutaj!!!

A sam chwyciłem lampę naftową z kuchennego stołu, drżącymi rękami potarłem zapałkę i zszedłem w ciemność i chłód.

Pokonałem zaledwie kilka szczebli w dół, kiedy ją zobaczyłem.

Mademoiselle Declique, zwinięta w kłębek, leżała pod ścianą między jakimiś szarymi workami. Była tylko w koszuli - rzuciła mi się w oczy cienka kostka okolona krwawą pręgą i pospiesznie oderwałem wzrok. Ale teraz nieważne były dobre obyczaje.

Postawiłem lampę na beczce (sądząc po zapachu, z kwaszoną kapustą) i przeskoczyłem do uwięzionej.

Leżała z głową odrzuconą do tyłu, oczy miała zamknięte. Zobaczyłem, że jedna ręka Emilii jest przykuta do wbitego w ścianę żelaznego kółka. Twarz biednej mademoiselle była cała w siniakach i plamach zaschniętej krwi. Z okrągłego białego ramienia zsunęła się koszulka i nad obojczykiem ujrzałem ogromny siniak.

- Ziukin, jesteście na dole? - doniósł się z góry głos Fandorina.

Nie odpowiedziałem, zajęty przeszukiwaniem pozostałych kątów piwnicy. Ale nie, jego wysokości tutaj nie było.

- Słyszycie mnie? - spytałem, wracając do mademoiselle i ostrożnie unosząc jej głowę.

Fandorin zeskoczył do piwnicy i stanął za moimi plecami. Mademoiselle uchyliła powieki, zmrużyła je w świetle lampy i uśmiechnęła się.

- Athanas, comment tu es marrant sans les favoris. J’ai te vu dans mes reves. Je reve toujours...* [Atanas, jaki jesteś śmieszny bez bakenbardów. Śniłeś mi się. Ja i teraz śnię... (fr.).]

Była nieprzytomna - to jasne. Inaczej w żadnym przypadku nie zwróciłaby się do mnie przez „ty”. Serce pękało mi z żalu. Ale Fandorin był mniej sentymentalny. Odsunął mnie, poklepał zakładniczkę po policzku.

- Emilie, ou est le prince?* [Emilio, gdzie książę? (fr.).]

- Je ne sais pas...* [Nie wiem... (fr.).] - wyszeptała i jej oczy znowu się zamknęły.


* * *

- Jak to, nie domyśliliście się, kim jest Lind? - Emilia z niedowierzaniem popatrzyła na Fandorina. - A ja byłam pewna, że wy, z waszym intelektem, już dawno to odgadliście. Ach, teraz wydaje mi się, że to nie było takie proste! Zaprawdę wszyscy byliśmy ślepi.

Erast Piotrowicz miał zawstydzoną minę, a i mnie, przyznam, rozwiązanie zagadki wcale nie wydało się oczywiste.

Rozmowę prowadzono po francusku, ponieważ dręczyć mademoiselle Declique gramatyką rosyjską byłoby w tej sytuacji zbytnim okrucieństwem. Już wcześniej zauważyłem, że posługując się innymi językami, Fandorin zupełnie się nie jąka, ale nie miałem czasu zastanawiać się nad tym zadziwiającym fenomenem. Sądzę, że jego ułomność - czytałem, że jąkanie jest ułomnością psychiczną - ma jakiś związek z wysławianiem się po rosyjsku. Czy w tym potykaniu się na dźwiękach mowy ojczystej nie wyraża się skryta nienawiść do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie? Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Pół godziny wcześniej przyjechaliśmy do naszego wynajętego mieszkania. Fandorin trzymał szkatułkę, a mnie dostał się ciężar znacznie cenniejszy: niosłem na rękach Emilię, owiniętą w almawiwę doktora Linda. Ciało mademoiselle było gładkie i bardzo rozpalone - czułem to nawet przez tkaninę. Najwidoczniej właśnie z tego powodu opanowała mnie gorączka i długo potem nie mogłem złapać tchu, chociaż mademoiselle wcale nie była ciężka.

Zdecydowaliśmy się ulokować drogiego gościa w sypialni. Położyłem biedaczkę na łóżku, pospiesznie przykryłem kołdrą i wytarłem z czoła krople potu. A Fandorin usiadł obok i powiedział:

- Emilio, nie możemy do pani wezwać doktora. Z monsieur Ziukinem znajdujemy się, można powiedzieć, w nielegalnym położeniu. Jeśli pani pozwoli, osobiście obejrzę i opatrzę pani rany i obrażenia, mam trochę praktyki. Nie powinna się pani mnie wstydzić.

A to niby dlaczego? - oburzyłem się w myśli. Co za bezczelność!

Ale mademoiselle nie dopatrzyła się w propozycji Fandorina niczego zdrożnego.

- Teraz ani mi w głowie wstydliwość. - Uśmiechnęła się. - Będę wam bardzo zobowiązana za pomoc. Wszystko mnie boli. Jak widzicie, porywacze obchodzili się ze mną bez galanterii.

- Afanasiju Stiepanowiczu, p-podgrzejcie wodę - nakazał rzeczowo Fandorin po rosyjsku. - A w łazience widziałem spirytus i octan ołowiowy na kompresy.

Też mi znalazł się Pirogow! Niemniej wszystkie polecenia wykonałem, przy okazji wziąłem czyste serwetki, merkurochrom i bandaż, które znalazłem w jednej z szuflad w łazience.

Przed badaniem mademoiselle wstydliwie zerknęła w moją stronę. Odwróciłem się szybko, oblany mocnym rumieńcem.

Usłyszałem szelest lekkiej tkaniny. Fandorin rzekł zmartwiony:

- Boże, cała pani jest poobijana... Czy tu boli?

- Nie, niezbyt.

- A tutaj?

- Tak!

- Wygląda, że pękło żebro. Na razie unieruchomię je bandażem... A tu, pod obojczykiem?

- Kiedy pan naciska, boli.

Nieopodal na ścianie wisiało lustro. Gdybym zrobił dwa niewielkie kroczki w prawo, widziałbym, co się dzieje na łóżku, ale natychmiast zawstydziłem się tej niegodnej myśli i przesunąłem się w lewo.

- Obróćcie się - polecił Erast Piotrowicz. - Sprawdzę pani kręgosłup.

- Tak, i tutaj jeszcze boli, kość ogonowa.

Zgrzytnąłem zębami. To stawało się naprawdę nie do wytrzymania! Szkoda, że nie wyszedłem na korytarz.

- Kopnięto panią - skonstatował Fandorin. - To bardzo bolesne miejsce. Przyłożymy tutaj kompres. I tutaj... To nic, jeszcze kilka dni poboli i przestanie.

Rozległ się plusk wody, mademoiselle kilka razy cicho jęknęła.

- Koniec, Atanas, można się odwhócić - usłyszałem w końcu.

Emilia leżała na plecach, pierś zakryła kołdrą. Na lewej brwi bielał plaster, kącik ust poczerwieniał od merkurochromu, pod rozpiętym kołnierzem koszuli widać było skraj serwetki.

Nie mogłem spojrzeć mademoiselle w oczy i zerknąłem na Fandorina, który z obojętną miną, jak doświadczony lekarz, mył ręce w misce. Na myśl o tym, że te silne, szczupłe palce dopiero co dotykały skóry Emilii, i to jeszcze w takich miejscach, o których bez zawrotu głowy nawet pomyśleć się nie da, przygryzłem wargi.

Najdziwniejsze, że sama mademoiselle wcale nie wyglądała na skrępowaną i patrzyła na Fandorina z wdzięcznym uśmiechem.

- Dziękuję ci, Eraście!

Eraście!

- Dziękuję. Teraz mi znacznie lepiej. - Zaśmiała się cicho. - Nie mam już przed wami żadnych tajemnic. Jako porządny człowiek powinniście się ze mną ożenić.

Po takim ryzykownym żarcie nawet Fandorin poczerwieniał. A o mnie już nie ma co mówić.

Żeby zmienić nieprzyzwoity i męczący charakter rozmowy, sucho spytałem:

- Jednakże, mademoiselle Declique, gdzie jest jego wysokość?

- Nie wiem. Rozłączyli nas, jak tylko wydostaliśmy się z podziemnego korytarza, a później trzymali oddzielnie. Chłopczyk był nieprzytomny, a i ja znajdowałam się w stanie otumanienia - dość mocno uderzono mnie w głowę, kiedy próbowałam krzyczeć.

- Tak - ożywił się Erast Piotrowicz. - Co próbowaliście nam powiedzieć? Krzyknęliście: „Lind tu jest. To...” I więcej ani słowa.

- Tak, zatkał mi usta i uderzył pięścią w twarz. Poznałam go mimo maski!

- Poznaliście?! - wykrzyknęliśmy z Erastem Piotrowiczem jednym głosem.

Właśnie wtedy mademoiselle, unosząc ze zdziwieniem brwi, zadała pytanie, które tak zawstydziło Fandorina.

- Jak to, nie domyśliliście się, kim jest Lind? A ja byłam pewna, że wy, z waszym intelektem, już dawno to odgadliście. Ach, teraz wydaje mi się, że to nie było takie proste! Zaprawdę wszyscy byliśmy ślepi.

Popatrzyliśmy z Fandorinem na siebie i po jego złodziejskim spojrzeniu poznałem, że chce sprawdzić, czy nie okazałem się bardziej domyślny od niego.

Niestety. Choć wiele bym za to dał.

- O Boże, przecież to Banville. - Pokiwała głową, wciąż jeszcze nie przestając się dziwić naszej niedomyślności. - A w każdym razie ten, którego my znaliśmy jako lorda Banville’a. Poznałam go po głosie - jeszcze tam, w piwnicy. Kiedy na górze ktoś krzyknął: „Alarm! Uciekajcie!”, Lind stracił swoją zwykłą ostrożność i wrzasnął na cały głos: Take the kid and the slut! Run!* [Bierzcie dzieciaka i dziewczynę! Uciekamy! (ang.).] To był Banville!

- Banville? - powtórzył z roztargnieniem Erast Piotrowicz. - Ale jak to możliwe? Przecież to przyjaciel Gieorgija Aleksandrowicza? Długo się znają!

- Nie tak długo - poprawiłem, próbując zebrać myśli. - Z Banville’em jego wysokość poznał się tej wiosny, w Nicei.

- Nie wiedziałem o tym - rzekł Fandorin, jakby się usprawiedliwiając. - Rzeczywiście, to takie proste... - Przeszedł na rosyjski. - Czasem i mądry głupio sobie poczyna. Ale w danym przypadku moje prostactwo jest zupełnie niewybaczalne. No, oczywiście!

Wstał z łóżka i zaczął chodzić szybko po pokoju, gwałtownie gestykulując. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak poruszonego. Słowa wyrywały się z jego ust, wpadając jedno na drugie.

- Właśnie w Nicei doktor przystąpił do realizacji swojego planu. Z pewnością specjalnie tam p-pojechał, żeby wypatrzyć ofiarę. Przecież na Lazurowe Wybrzeże przyjeżdża wiosną tylu grands-ducs russes! A o majowej koronacji w Moskwie też już było wiadomo! Zdobyć z-zaufanie kogokolwiek z rodziny cesarskiej, zaprzyjaźnić się, wyłudzić z-zaproszenie na uroczystości, a reszta to już tylko kwestia techniczna!

- I w dodatku jeszcze to! - przerwałem. - Nienawiść do kobiet. Sami mówiliście, że Lind nie cierpi w swoim otoczeniu niewiast! Teraz wiadomo dlaczego. Wyszło na to, że Endlung miał rację!

- Endlung? - spytał Erast Piotrowicz łamiącym się głosem i ze złością potarł czoło, jakby chciał je przetrzeć aż do samego mózgu. - Tak, rzeczywiście. A ja uznałem jego teorię za głupią i kompletnie zlekceważyłem - tylko dlatego, że wpadł na nią ten bałwan Endlung. Dosłownie: „Wybrał nierozgarniętych, aby mądrych zawstydzić”. Ach, Ziukin, snobizm to najgorszy z grzechów... Banville! To był Banville! I perfumy „Hrabia Essex”... Jak chytrze zapewnił sobie swobodę działania, udając niespodziewany wyjazd! I ten tak w porę wywołany pojedynek! A Glińskiego trafił w samo serce! Poznaję diabelską celność Linda! Doskonałe przebranie: ekscentryczny brytyjski homoseksualista. Rozmach, zegarmistrzowski plan, niewiarygodna arogancja, brak litości - to bezwarunkowo znaki rozpoznawcze Linda! A ja znowu go puściłem...

- Ale pozostał mister Carr - przypomniałem. - To przecież człowiek Linda.

Erast Piotrowicz z rezygnacją machnął ręką.

- Zapewniam was, że Carr nie ma z tym nic wspólnego. Inaczej Lind by go nie p-porzucił. Pretensjonalnego pięknisia doktor przywiózł ze sobą dla większej wiarygodności kamuflażu, a możliwie, że i dla połączenia przyjemnego z pożytecznym. Lind jest znany ze swoich nawyków sybaryty. Do diabła, najgorsze, że Endlung miał rację! Banda h-homoseksualistów - połączona nie tylko interesami finansowymi, ale i innymi więzami. Oto skąd takie oddanie i samopoświęcenie!

Mademoiselle, zmarszczywszy czoło, ze skupieniem słuchała monologu Fandorina i wydaje się, że wszystko albo prawie wszystko zrozumiała.

- O tak, Lind rzeczywiście nienawidzi kobiet. - Uśmiechnęła się gorzko. - O tym miałam możliwość się przekonać na własnej skórze. Tylko raz dostałam kawałek chleba i dwukrotnie szklankę wody. Dobrze, że choć obok stała beczka z tą waszą okropną kapustą... Trzymali mnie na łańcuchu, rozebraną. A wczoraj wieczorem Banville, to jest Lind, zszedł na dół zły jak sto diabłów i nie mówiąc ani słowa, zaczął mnie kopać! Wydaje się, że spotkała go jakaś nieprzyjemność. Bardzo bolało, ale jeszcze boleśniejszy był strach. - Emilia zadrżała i podciągnęła kołdrę aż po sam podbródek. - To nie człowiek, tylko wcielone zło. Bił mnie, nie mówiąc ani słowa, i dał się ponieść takiej furii, że gdyby nie właściciel domu, pewnie zatłukłby mnie na śmierć. Nawiasem mówiąc, gospodarz - dosyć wysoki mężczyzna z ponurą twarzą - był jedynym, który mnie nie męczył. To on dał mi chleb i wodę.

Mademoiselle ostrożnie dotknęła zaklejonej brwi.

- Widziałeś, Eraście, jak Lind mnie skatował. Łajdak! A do tego: zupełnie za nic!

- Wpadł w szał, kiedy się dowiedział, że stracił dwóch pomocników - wyjaśniłem. - Pan Fandorin jednego z nich zabił, a drugiego oddał policji.

- Szkoda, Eraście, że nie zabiłeś obu - powiedziała, pociągając nosem i obcierając z rzęsy łzę. - Ci Niemcy to były prawdziwe bydlaki. Którego zabiłeś - takiego z odstającymi uszami czy piegowatego?

- Piegowatego - odrzekł Erast Piotrowicz.

A ja nie zdążyłem się przyjrzeć ani jednemu, ani drugiemu; przecież w bramie było ciemno.

- To nieważne - zauważyłem. - Za to teraz doktor pozostał zupełnie sam.

Fandorin sceptycznie skrzywił usta.

- Wątpliwe. Przecież ktoś jeszcze pilnuje chłopczyka. Jeśli biedne dziecko wciąż żyje...

- O, chłopczyk żyje, jestem pewna! - wykrzyknęła mademoiselle. - W każdym razie wczoraj wieczorem jeszcze żył. Kiedy gospodarz odciągnął ode mnie wściekłego Banville’a, usłyszałam, jak ten wyryczał: „Gdyby nie kamień, posłałbym mu głowy obojga - i chłopaka, i baby!” Myślę, Eraście, że miał na myśli ciebie.

- Dzięki Bogu! - wyrwało mi się.

Spojrzałem na wiszącą w rogu ikonę błogosławionego Mikołaja i przeżegnałem się. Michał Gieorgijewicz żyje, ciągle jest nadzieja!

Ale pozostała jeszcze jedna kwestia, która mnie męczyła. Takich pytań z zasady się nie zadaje, a jeśli już - nie powinno się liczyć na odpowiedź. Jednak odważyłem się:

- Powiedzcie, oni... oni... was gwałcili?

Dla uniknięcia nieporozumień spytałem po francusku. Dzięki Bogu, Emilia nie obraziła się, przeciwnie - smutno się uśmiechnęła.

- Tak, Atanas, oni dokonywali na mnie gwałtów, jak mogliście osądzić po moich siniakach i guzach. Jedyna pociecha, że nie były to takie gwałty, jakie najpewniej mieliście na myśli. Ci panowie, przypuszczam, woleliby popełnić samobójstwo niż wejść w kontakt fizyczny z kobietą.

Bardzo się zawstydziłem tą śmiałą, bezpośrednią odpowiedzią i spuściłem oczy. Jeśli cokolwiek mi się nie podobało w mademoiselle Declique - to właśnie ta niekobieca dosadność języka.

- Zatem podsumujmy - rzekł Fandorin, splatając palce. - Wyrwaliśmy z łap doktora Emilię - to raz. Wiemy teraz, jak wygląda doktor Lind - to dwa. Odzyskaliśmy klejnoty cesarzowej - to trzy. Połowa planu wykonana. Zostały już tylko drobnostki. - Westchnął ciężko i zrozumiałem, że o „drobnostkach” wspomniał w ironicznym kontekście. - Uwolnić chłopczyka. Zlikwidować Linda.

- Tak, tak! - mademoiselle gwałtownie uniosła głowę z poduszki. - Zabić tego podłego gada! - Spojrzała na mnie ze smutkiem i cieniutkim głosem powiedziała: - Atanas, pewnie sobie nie wyobrażacie, jaka jestem głodna...

Ach, tępy, pozbawiony uczuć matole! Fandorin - wiadomo, jego tylko Lind interesuje, ale ja...!

Rzuciłem się do drzwi, jednak Erast Piotrowicz złapał mnie za połę marynarki.

- A wy dokąd, Ziukin?

- Jak to dokąd? Do jadalni. Tam w bufecie jest ser, herbatniki, a w lodowni pasztet i zimne mięso.

- Żadnej z-zimnego mięsa. Szklanka słodkiej herbaty z rumem i kromka czarnego chleba. Więcej na razie nie można.

Miał rację. Po długotrwałym głodzie nie wolno przeciążać żołądka. Ale cukru wsypałem cztery łyżeczki, chleba ukroiłem wielką kromę i dolałem do szklanki dużo whisky z butelki mister Freyby’ego.

Mademoiselle wypiła herbatę, uśmiechając się poranionymi ustami, i jej blade policzki poróżowiały.

Moje serce ściskało się z niewypowiedzianej litości. Gdyby teraz wpadł mi w ręce ten potworny doktor Lind, który kopał bezbronną kobietę, chwyciłbym go rękoma za gardło i żadna siła nie zdołałaby ich rozewrzeć.

- Powinniście się przespać - powiedział Fandorin, wstając. - Rano zdecydujemy, co robić dalej. Afanasiju Stiepanowiczu - przeszedł na rosyjski - czy z-zgodzicie się spać tutaj, na fotelach? Na wypadek gdyby Emilia czegoś potrzebowała?

Jeszcze pytał! Tak chciałem zostać z nią sam na sam. I tylko pomilczeć. A jeśli się uda, to opowiedzieć o uczuciach, które skuły moje serce. Tylko skąd wziąć słowa?

Fandorin wyszedł. Emilia patrzyła na mnie z uśmiechem, a ja, żałosny, niezgrabny baran, ciągle oblizywałem wargi, odchrząkiwałem, zaciskałem i rozprostowywałem palce. W końcu się zdecydowałem.

- Ja... bardzo mi was brakowało, mademoiselle Declique.

- Możecie mówić do mnie „Emilio” - powiedziała cicho.

- Tak, świetnie. To chyba nie będzie nadmierną poufałością, ponieważ po tym, przez co przeszliście... to jest, co my z wami... to jest, co my wszyscy przeszliśmy, mam czelność mieć nadzieję, że wy i ja... - Zaplątałem się i spurpurowiałem. - Że my z wami...

- Tak? - Uprzejmie skinęła głową. - Phoszę, mówcie, mówcie.

- Że my z wami możemy uważać się nie tylko za znajomych z pracy, ale też za przyjaciół.

- Przyjaciół?

Wydało mi się, że w jej głosie dosłyszałem rozczarowanie.

- No nie, ja, rzecz jasna, nie jestem aż taki zadufany w sobie, żeby myśleć o jakiejś specjalnie bliskiej czy ścisłej przyjaźni - poprawiłem się szybko, aby nie pomyślała, że wykorzystując sytuację, narzucam się jej ze swoimi uczuciami. - Po prostu będziemy dobrymi znajomymi. Bardzo bym się z tego cieszył... o...

Więcej nic nie powiedziałem, ponieważ, moim zdaniem, nasze stosunki i tak znacznie się zacieśniły: oficjalnie zwracaliśmy się do siebie po imieniu, a oprócz tego zaoferowałem jej przyjaźń i moja propozycja została przyjęta raczej przychylnie.

Jednak Emilia patrzyła tak, jakby oczekiwała czegoś więcej.

- Widzicie więc we mnie przyjaciela, znajomego? - spytała po bardzo długiej przerwie, jakby uściślając.

- Tak, serdecznego przyjaciela - ośmieliłem się potwierdzić.

Wtedy mademoiselle westchnęła, zamknęła oczy i cicho powiedziała:

- Wybaczcie, Atanas. Jestem bardzo zmęczona. Chcę spać.

Nie zauważyłem, kiedy zasnęła. Jej pierś podnosiła się i opuszczała równomiernie, lekko drżały długie rzęsy, a od czasu do czasu po twarzy przebiegał nikły cień - jak chmurka odbita w lustrze lazurowych wód.

Przez całą noc to pogrążałem się w ciężkim śnie, to się budziłem. Wystarczyło, żeby Emilia drgnęła albo westchnęła głośniej, od razu otwierałem oczy - może trzeba przynieść wody, owinąć kołdrą, poprawić poduszkę... Te częste przebudzenia wcale mnie nie męczyły, przeciwnie - były przyjemne, rzekłbym nawet: upojne. Od dawna, bardzo dawna, nie czułem takiego spokoju.

Загрузка...