19 maja



Śniadanie podałem już jak należy: na porcelanie, ze srebrami, na nakrochmalonym obrusie. Bez pomocy kucharza, rzecz jasna, niewiele mogłem zdziałać, mimo to usmażyłem omlet, przygotowałem sery i wędliny.

Emilia wyglądała dziś znacznie lepiej i jadła z wielkim apetytem. Oczy jej błyszczały, głos był dźwięczny i wesoły. Kobiety potrafią nadzwyczaj szybko wyleczyć się z najcięższych nawet niedomagań, jeśli warunki życia nagle zmienią się na lepsze - wielokrotnie byłem świadkiem takich radykalnych uzdrowień. Prawdą jest też to, że najlepiej na przedstawicielki słabszej płci działa obecność mężczyzn, którzy skupiają na nich całą uwagę, a my obchodziliśmy się z mademoiselle jak z prawdziwą królową.

Fandorin przyszedł na śniadanie w porannym smokingu i białym krawacie, najwidoczniej demonstrując, że swoboda, na którą sobie pozwolił dnia poprzedniego, w żaden sposób nie umniejszyła szacunku, jaki żywił do gościa. Doceniłem ten gest. Prawdę mówiąc, moje myśli biegły tym samym torem, tylko w odróżnieniu od Erasta Piotrowicza nie miałem w co się przebrać. Pocieszyłem się tylko tym, że po mistrzowsku ogoliłem swoją nagą twarz.

Kiedy piliśmy kawę (ja też siedziałem za stołem, ponieważ przebywałem tu nie w charakterze sługi, lecz jako osoba prywatna), Erast Piotrowicz przedstawił plan dalszych działaniach. Rozmawialiśmy po francusku.

- Mało spałem tej nocy i wiele rozmyślałem. Teraz rozumiem, skąd się wziął mój niewybaczalny błąd. Nie oczekiwałem po doktorze Lindzie takiej arogancji - podczas wszystkich poprzednich operacji zachowywał się bardzo ostrożnie. Ale tym razem kąsek był zbyt wielki i Lind zdecydował się zająć najbardziej eksponowane i gwarantujące sukces miejsce. Przebywając w Ermitażu, mógł obserwować wszystkie nasze przygotowania. A dodatkowym źródłem pozyskiwania informacji był oczywiście mister Carr, tak trafnie podsunięty Symeonowi Aleksandrowiczowi. Dramat zazdrości najpewniej był niczym innym, jak tylko spektaklem. Generał-gubernator z pewnością szczerze rozmawiał ze swoim druhem Anglikiem, a ten później przekazywał to, co usłyszał, domniemanemu lordowi Banville’owi.

- Być może arogancję doktora można wyjaśnić tym, że po zawładnięciu tak ogromnym łupem zamierzał się wycofać z dalszych działań - zauważyła Emilia. - W końcu ile pieniędzy potrzeba człowiekowi?

Fandorin wykrzywił usta.

- Nie wiem, co temu osobnikowi jest bardziej potrzebne - pieniądze czy samo przestępstwo. To nie zwykły złodziejaszek. To prawdziwy poeta zła, wirtuoz podstępu i okrucieństwa. Zapewne doktor znajduje zadowolenie w tworzeniu przestępczych konstrukcji i tym razem przeszedł samego siebie - wzniósł prawdziwą wieżę Eiffla. Podkopaliśmy jego budowlę, lecz ta, upadając, poważnie uszkodziła fundamenty rosyjskiej monarchii.

Westchnąłem ciężko, myśląc o tym, że już sama wczorajsza katastrofa może doprowadzić do nieprzewidywalnych rezultatów. Byle tylko nie doszło do buntu! A o tym, co zaczną wypisywać emigracyjne gazety albo prasa wrogich państw, nawet pomyśleć się bałem.

- Nie bardzo zrozumiałam waszą alegorię o padającej wieży, ale wydaje mi się, Eraście, że bardzo dobrze wyłowiłeś główną cechę Linda. - Emilia skinęła głową. - To właśnie poeta zła. I nienawiści. Ten człowiek jest pełen nienawiści, jakby był nią przesycony. Gdybyście tylko usłyszeli, jak on wymawia wasze imię! Jestem pewna, że wyrównanie z wami rachunków warte jest dla niego nie mniej niż ten fatalny brylant. A właśnie, czy ja prawidłowo zrozumiałam okrzyki doktora? Macie kamień?

- Chcecie spojrzeć?

Fandorin wyciągnął z kieszeni zawinięty pakuneczek, wyjął brylant i niebieskawe szlify zamigotały tęczowymi ognikami, przyciągając promienie porannego słońca.

- Jak dużo światła - powiedziała w zamyśleniu mademoiselle, aż zmrużywszy oczy od tego jaskrawego blasku. - Wiem, co to za światło. W ciągu wieków kamień ugasił wiele istnień i wszystkie one teraz świecą tam, wewnątrz. Pójdę o zakład, że w ciągu ostatnich dni, nakarmiony świeżym pożywieniem, „Orłow” zaświecił jeszcze jaśniej.

Spojrzała na mnie, a dokładniej - na moją głowę, i powiedziała:

- Wybaczcie, Atanas, wczoraj byłam zbyt zajęta sobą i nawet nie spytałam, co się z wami działo. Skąd się wziął ten wielki purpurowy guz na waszej głowie?

- Ach, przecież wy o niczym nie wiecie! - spostrzegłem się. - Dlatego nie zrozumieliście słów o wieży Eiffla.

I opowiedziałem jej o wczorajszej tragedii na Polu Chodyńskim, kończąc słowami:

- Lind jest nie tylko bezlitosny, ale i nieludzko sprytny. Zginęły tysiące ludzi, a on wyszedł cało.

- Nie, to nie tylko spryt. - Mademoiselle klasnęła w dłonie, i kołdra spłynęła jej z ramienia.

Nasza trójca, gdyby patrzeć na nią z boku, wyglądała pewnikiem dosyć dziwacznie: Fandorin w białym krawacie, ja w porwanej kurtce i dama owinięta w jedwabną kołdrę - innej odzieży dla Emilii nie mieliśmy skąd wziąć.

- Moim zdaniem doktor Lind należy do tych ludzi, którzy lubią jednym strzałem zabić dwa zające - kontynuowała mademoiselle. - Kiedy biegliśmy przez ten okropny podziemny korytarz, powiedział do swoich ludzi po niemiecku: „Mam w Moskwie jeszcze cztery sprawy: brylant, Fandorina, księcia Symeona i tego judasza Carra”. Dlatego przypuszczam, Eraście, że wasza hipoteza o udawanej zazdrości nie jest zgodna z prawdą. Lind rzeczywiście czuje się urażony zdradą kochanka. A co do wczorajszej katastrofy, to najpewniej miał w tym i drugi cel: zemścić się na moskiewskim generale-gubernatorze. Gdyby Lind chciał się po prostu ukryć, wymyśliłby coś mniej skomplikowanego i ryzykownego. Jego w tym tłumie też mogli stratować.

- Pani jest wyjątkowo inteligentna, mademoiselle - powiedział z poważną miną Erast Piotrowicz. - Czy zatem należy przypuszczać, że życie amatora farbowanych goździków jest w niebezpieczeństwie?

- Bezwarunkowo. Lind nie z tych, którzy się cofają albo wybaczają. Porażki jedynie rozjątrzą kipiącą w nim nienawiść. Wiecie, odniosłam wrażenie, że ci ludzie nadają homoseksualizmowi jakiś odrębny, prawie mistyczny status. Nie w tym rzecz, że bandyci Linda bali się czy też szanowali swojego szefa. Mnie wydawało się, że są w nim zakochani - jeśli można tu użyć tego słowa. Lind jest kimś w rodzaju sułtana w haremie, tylko zamiast odalisek otaczają go złodzieje i zabójcy. Myślę, że co do mister Carra mieliście rację - dla Linda jest jakby ukochanym pieskiem, bolończykiem lub lowchenem, połączeniem przyjemnego z pożytecznym. Jestem pewna, że doktor nie przebaczy mu zdrady.

- A to oznacza, że Carra trzeba chronić. - Fandorin położył na stole pogniecioną serwetkę i wstał. - Emilio, odeślemy was do Ermitażu, uprzedzicie Anglika o grożącym mu niebezpieczeństwie.

- Mam się pojawić w pałacu omotana w tę szmatkę?! - wykrzyknęła z niezadowoleniem mademoiselle. - W żadnym wypadku! Już lepiej wrócić do piwnicy!

Erast Piotrowicz z troską potarł podbródek.

- Rzeczywiście. Nie pomyślałem o tym. Ziukin, czy wy znacie się na damskich sukniach, kapelusikach, pantofelkach i wszystkim tym...?

- Tylko ciut - przyznałem się.

- A ja jeszcze mniej. Ale co poradzić? Damy Emilii możliwość dokonania porannej t-toalety, a sami tymczasem wybierzemy się na Miasnicką do sklepów. Coś na pewno kupimy. Emilio, zawierzycie naszemu gustowi?

Mademoiselle przycisnęła ręce do piersi.

- Wam, moi dhodzy panowie, zawierzę we wszystkim.


* * *

Zatrzymaliśmy się przy Bramie Miasnickiej, przypatrując się niepewnie szyldom sklepów z gotową odzieżą.

- Co o tym myślicie? - Fandorin wskazał na lustrzaną witrynę z napisem: „Ostatnia Moda Paryska”. - Skoro p-paryska, to na pewno dobra?

- Słyszałem, jak jej cesarska wysokość mówiła, że w tym sezonie na wszystko panuje moda londyńska. W dodatku nie powinniśmy zapominać, że mademoiselle Declique nie ma i tego, bez czego porządne damy nie mogą się obejść.

- W j-jakim sensie? - wgapił się we mnie niepojętny Fandorin.

Musiałem się wyrazić bardziej bezpośrednio:

- Bielizna, pończochy, pantalony.

- Tak, tak, oczywiście. Więc tak, Ziukin, widzę, że wy w tych sprawach jesteście ekspertem. Rozkazujcie.

Pierwsze trudności pojawiły się w sklepie obuwniczym. Patrząc na piramidy pudełek, nagle pojąłem, że zupełnie nie mam pojęcia, jakiego rozmiaru potrzebujemy. Ale tutaj przydał się nam talent obserwacyjny Fandorina. Erast Piotrowicz pokazał subiektowi swoją dłoń i polecił:

- Ot, tyle plus półtora cala. Sądzę, że będzie w sam raz.

- A jaki wybieracie, panowie, fasonik? - Sprzedawca zgiął się w ukłonie. - Posiadamy prunelowe pantofelki na obcasiku trzy czwarte, ostatni szyk! Albo może odpowiadają panom atłasowe baretki, lub pantofle z wytłaczanej satyny tureckiej, czy kimryńskie juchtowe półbuciki, albo chaussure z „Alban Picaud”?

Spojrzeliśmy na siebie.

- Podajcie te, które są „ostatnim szykiem” - zadecydował Fandorin i zapłacił dziewiętnaście rubli i pięćdziesiąt kopiejek.

Z liliowym pudełkiem w ręku ruszyliśmy dalej. Widok tego eleganckiego kartonowego opakowania przypomniał mi o innym pudle, którego nie widziałem od wczorajszego wieczoru.

- A gdzie jest szkatułka? - spytałem, nagle zaniepokojony. - W życiu wszystko się zdarza, a nuż włamią się złodzieje. Mało to w Moskwie wszelkich łachudrów?

- Nie d-denerwujcie się, Ziukin. Szkatułkę schowałem t-tak, że cały wydział śledczy jej nie znajdzie - uspokoił mnie.

Suknię i kapelusik kupiliśmy bez większych kłopotów, w sklepie „Beau Brummel - Towary Londyńskie”. Obu nam przypadła do gustu jasnopaliowa sukienka z bareżu chambery, ze złotą nitką i narzutką. Fandorin stracił na nią sto trzydzieści pięć rubli, ale niech skonam, warta była takich pieniędzy. Kapelusik z koronkowego tiulu ze szkockim fanszonem (mój wybór) kosztował dwadzieścia pięć rubli. Erastowi Piotrowiczowi zbędne się wydały bawełniane fiołki na denku, ale moim zdaniem doskonale pasowały do oczu Emilii.

Ciężkie chwile przeżyliśmy w sklepie z damską bielizną. Nie potrafiliśmy sensownie odpowiedzieć na żadne z pytań sprzedawczyni. Fandorin wyglądał na speszonego, a ja byłem gotów zapaść się pod ziemię - szczególnie gdy bezwstydna pannica zaczęła się dopytywać o rozmiar biustu.

Właśnie w tym sklepie podsłuchałem rozmowę, która zupełnie zepsuła mi nastrój, tak że przestałem interesować się zakupami, całkowicie zdając się na Erasta Piotrowicza.

Rozmawiały dwie damy - półgłosem, ale wszystko było doskonale słychać.

- ...a najjaśniejszy pan zapłakał i rzekł: „To znak z góry, że nie powinienem panować. Złożę koronę i pójdę do monasteru, żeby przez resztę swoich dni modlić się za dusze tych, którzy zginęli” - powiedziała jedna, okrągła i ważna, ale, sądząc z wyglądu, z nie najwyższego towarzystwa. - Mój Serż słyszał to na własne uszy, ponieważ wczoraj był przy jego cesarskiej mości dyżurnym kancelistą.

- Co za szlachetność duszy! - zachwyciła się rozmówczyni, dama młodsza i bardziej prosta, patrząca na grubaskę z szacunkiem. - A co Symeon Aleksandrowicz? Czy prawdę powiadają, że to właśnie on namówił cesarza i cesarzową, by mimo wszystko pojechali na ten nieszczęsny bal?

Po cichu podszedłem bliżej, udając, że jestem zajęty oglądaniem jakichś koronkowych pantalonów z falbaneczkami.

- To czysta prawda - zniżyła głos pierwsza. - Serż słyszał, jak jego wysokość powiedział: „Też mi ważna sprawa! Bydło zadeptało się w ogonku po darmochę. Dosyć wygłupów, Niki, bierz się do panowania”.

Wątpliwe, aby okrągłej damie wystarczyło fantazji coś takiego wymyślić. Jakie to podobne do Symeona Aleksandrowicza: powtórzyć słowo w słowo zdanie, które Aleksander Błogosławiony usłyszał niegdyś z ust zabójcy swego koronowanego ojca!

- Ach, Filippo Karłowna, ale po cóż było w taki wieczór jechać na bal do posła francuskiego!

Filippa Karłowna westchnęła żałośnie, nie kryjąc rozgoryczenia.

- Co ja mogę wam odpowiedzieć, Polińko? Jedynie powtórzyć słowa Serża: „Kogo Bóg zechce ukarać - tego pozbawi rozumu”. Wiecie, hrabia Montebello specjalnie na ten bal polecił przywieźć z Francji sto tysięcy róż. Gdyby bal przełożono, róże by zwiędły. Dlatego ich cesarskie mości pojawiły się na raucie, ale na znak żałoby nie tańczyły. A w Moskwie wśród prostego ludu już chodzą plotki, że car ze swoją Niemką tańczyli i radowali się, że tyle prawosławnych dusz zgubili. Koszmar, po prostu koszmar!

Boże - pomyślałem - cóż za niewybaczalna lekkomyślność! Z powodu byle róż zapewnić sobie niechęć całej Rosji! Tragedię na Chodynce można było jeszcze wyjaśnić nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, przygotować pokazowy proces organizatorów festynu - cokolwiek, żeby tylko zachować autorytet najwyższej władzy. A teraz powszechna nienawiść skieruje się nie na moskiewskiego generała-gubernatora, lecz na cara i carycę. I wszyscy będą powtarzać: róże są im droższe niż ludzie.

Szliśmy z powrotem ulicą, niosąc wielką ilość pudełek i pakunków. Nie wiem, o czym rozmyślał Fandorin, który nie słyszał rozmowy dwóch klientek, ale minę miał skupioną - najpewniej planował kolejne działania. Zmusiłem się, by także zająć myśli innym problemem: jak odnaleźć zbiegłego lorda Banville’a i - razem z nim - Michała Gieorgijewicza?

I nagle stanąłem jak wryty.

- A Freyby?! - krzyknąłem.

- Co Freyby?

- Zupełnie o nim zapomnieliśmy, a on też jest człowiekiem Linda, to oczywiste! I doktor pozostawił go w Ermitażu nie bez powodu - tylko po to, aby mieć swoją wtyczkę. No, rzecz jasna! - jęknąłem, przeżywając tę spóźnioną iluminację. - Freyby od samego początku zachowywał się dziwacznie. Już pierwszego dnia powiedział, że w domu na pewno jest szpieg. Celowo rzucił to podejrzenie, aby nie padło na niego! I w dodatku zupełnie zapomniałem wam o tym powiedzieć. Kiedy z lejtnantem Endlungiem wyruszałem śledzić Banville’a i Carra, Freyby rzekł do mnie: „Wy patrzeć lepiej dziś”. To już wtedy mną wstrząsnęło - jakby wiedział, w jakiej sprawie wychodzę!

- „Wy patrzeć lepiej dziś”? Tak powiedział? - zdziwił się Fandorin.

- Tak, korzystając ze swojego słownika.

Trzeba było przerwać rozmowę, ponieważ zbliżaliśmy się już do domu.

Mademoiselle powitała nas ciągle w tej samej narzucie, jednak już uczesana, umalowana i pachnąca.

- O, podahki! - wykrzyknęła, z zachwytem patrząc na nasz ładunek. - Ach, szybciej, szybciej!

I już w przedpokoju zaczęła rozwiązywać taśmy i tasiemki.

Staliśmy z Fandorinem z boku, mocno podenerwowani.

- Mon Dieu, qu’est-ce que c’est? - wymamrotała Emilia, wyciągając z różowej bibułki wybrane przez Erasta Piotrowicza pantalony. - Quelle horreur! Pour qui me prenez vous?!* [Boże, co to jest? Co za okropność! Za kogo mnie uważacie?! (fr.).]

Trudno było patrzeć na Fandorina bez współczucia. Zupełnie zszarzał, kiedy mademoiselle oznajmiła, że różowy gorset z fioletowym sznurowaniem jest kompletnie wulgarny, takie noszą tylko kokoty, a rozmiar przewyższa jej skromne proporcje przynajmniej trzykrotnie.

Byłem oburzony. Temu człowiekowi nie można niczego powierzyć! Wystarczyło, żebym na minutę się zdekoncentrował, a on wszystko zepsuł. Z jego zakupów przychylność zyskały tylko jedwabne pończoszki.

Ale i mnie czekał cios. Wyciągając z pudełka prześliczny kapelusik z fiołkami, który tak mi się podobał, mademoiselle najpierw uniosła ze zdziwieniem brwi, a potem parsknęła śmiechem. Podbiegła do zwierciadła, pokręciła głową na wszystkie strony.

- Un vrai epouvanteill* [* Prawdziwa mumia! (fr.).] - zabrzmiał bezlitosny werdykt.

Wspaniała sukienka z bareżu chambery i prunelowe buciki, „ostatni paryski szyk”, otrzymały nie mniej surową ocenę.

- Widzę, panowie, że w najważniejszych sprawach nie można wam zaufać - podsumowała z westchnieniem Emilia. - No cóż, byle tylko dojechać do Ermitażu, tam się przebiorę.

Zanim wsadziliśmy mademoiselle do dorożki, Erast Piotrowicz przekazał jej ostatnie wytyczne:

- Opowiedzcie, że ja i Ziukin uwolniliśmy was i dalej szukamy Linda. Naszego adresu nie wydajcie. O tym, że „Orłow” i pozostałe klejnoty są u nas, nic nie wiecie. Odpoczywajcie, nabierajcie sił. I jeszcze jedno. - Zaczął mówić szeptem, chociaż dorożkarz i tak nic po francusku nie mógł zrozumieć. - Wszystko wskazuje na to, że Freyby jest człowiekiem Linda. Przyglądajcie się mu i zachowujcie szczególną ostrożność. Ale Karnowiczowi o tym ani słowa, bo pułkownik z pośpiechu może wszystko zepsuć. O Banville’u powiedzcie mu obowiązkowo - niech policja przyłączy się do poszukiwań, to ograniczy Lindowi swobodę ruchów. To już wszystko, do zobaczenia. Jeśli będzie cokolwiek pilnego, telefonujcie. Numer znacie...

I uścisnął jej rękę. Ach, rękawiczki - przypomniałem sobie. Zupełnie zapomnieliśmy kupić jej rękawiczki!

- Do zobaczenia, moi przyjaciele. - Emilia zamrugała długimi rzęsami, przenosząc wzrok z Fandorina na mnie. - Jestem waszą dłużniczką na wieki. Wyzwoliliście mnie z tej koszmarnej piwnicy, gdzie dusiłam się od smrodu zgniłych ziemniaków. - Jej szare oczy błysnęły żartobliwie. - To było bardzo romantyczne, zupełnie jak w powieści rycerskiej. Co prawda, nigdy nie słyszałam, żeby rycerze, uwalniając piękność z zaczarowanego zamku, posługiwali się łomem stróża.

Pomachała nam ręką na pożegnanie i kolaska ruszyła w kierunku Bramy Miasnickiej.


* * *

Długo patrzyliśmy w ślad za nią - dopóki fiakier nie zniknął za zakrętem. Spojrzałem z ukosa na Fandorina. Minę miał zamyśloną i wydawał się jakby trochę roztargniony. Wcale mi się to nie spodobało. Czy czasem ten lowelas nie poczuł do Emilii czegoś szczególnego?

- Co dalej? - spytałem z zamierzoną oschłością.

Twarz Fandorina nagle stała się ponura i zdecydowana, ale nie odpowiedział mi od razu, tylko dopiero po długiej, znaczącej pauzie.

- A więc, Ziukin, kobiety i tabor są w bezpiecznym miejscu. Znowu jesteśmy na w-wojennej ścieżce. Doktor Lind przechadza się na wolności, a to oznacza, że jeszcze nie wykonaliśmy swego zadania.

- Najważniejsze jest ratowanie jego wysokości - przypomniałem. - Mam nadzeieję, że chęć zemsty nie skłoni was do poświęcenia życia Michała Gieorgijewicza.

Zawstydził się - to było widać. Zatem moja uwaga była jak najbardziej na miejscu.

- Tak, oczywiście. W każdym razie najpierw musimy się d-dobrać do naszego doktora. Jak to zrobić?

- Przez Freyby’ego - wzruszyłem ramionami. - Z pewnością butler ma jakiś kontakt z Lindem.

- Ciągle myślę o tym Freybym. - Erast Piotrowicz wszedł po schodkach i otworzył drzwi. - Coś mi tu nie pasuje. Jeśli on jest rzeczywiście człowiekiem Linda, to po co przestrzegałby was przed szpiegiem? I po co mówił, żebyście przypatrywali się jego panu? Coś jest nie tak. Czy nie moglibyście sobie przypomnieć, jakie dokładnie słowa wypowiedział?

- Bardzo dobrze pamiętam. „Wy patrzeć lepiej dziś”. Wyszukał kolejne wyrazy w słowniku.

- Hmm. A jak to było po angielsku? You... watch out today?

- Nie, jakoś inaczej. - Zmarszczyłem czoło, szukając w pamięci. - Coś na literę „b”.

- Na „b”? Better?

- Tak, właśnie tak!

- No, no, spróbujemy odtworzyć angielskie wyrażenie. „Wy” - to you, „patrzeć” - to see lub look, potem better, „dziś” - to today. You see better today - to bez sensu. Więc pewnie: You bok better today.

- Tak, rzeczywiście! Te same słowa! - ucieszyłem się.

Erast Piotrowicz rozłożył ręce.

- W takim razie, Ziukin, muszę was rozczarować. To wcale nie rekomendacja, aby lepiej śledzić Linda, lecz wyrażenie oznaczające: „Dziś wyglądacie lepiej”.

- Tylko?

- Niestety. Staliście się z mister Freybym ofiarami dosłownego przekładu.

Wydało się, że Fandorin jest dumny ze swojego małego zwycięstwa. A jak mogłoby być inaczej? Po wczorajszej wpadce z Banville’em jego sława geniusza analitycznego mocno ucierpiała.

- Nie wolno nadmiernie ufać słownikom. A co do szpiega, to Freyby udzielił wam poważnej przestrogi. Powinienem o tym pomyśleć na samym początku. W Ermitażu na pewno był ktoś, kto szpiegował dla Linda. Doktor znał termin waszego przyjazdu i porządek dnia, wiedział nawet, dokąd i w jakim składzie pojechaliście na spacer. Banville, Carr i Freyby pojawili się zbyt późno - po prostu nie zdążyliby tego wszystkiego wyśledzić.

- Kto w takim razie był szpiegiem?

- Pomyślmy. - Erast Piotrowicz siadł w bawialni na kanapie, założył nogę na nogę. - Poczekajcie... no... rzecz jasna!

Klasnął dłonią w kolano.

- Słyszeliście, jak P-pocztylion wczoraj na Chodynce, zobaczywszy was, krzyknął: „Ziukin!”?

- Oczywiście, słyszałem.

- A skąd on właściwie mógł wiedzieć, że wy jesteście Ziukin? Czyżbyście byli z-znajomymi?

- Nie, ale widział mnie w urzędzie pocztowym i, naturalnie, zapamiętał.

- Kogo widział w urzędzie pocztowym? - Erast Piotrowicz wstał z kanapy. - Urzędnika Ministerstwa Gruntów i Nieruchomości Państwowych. Pocztylion powinien był sądzić, że to przebrany Fandorin. A jednak w jakiś sposób pojął, że to wy, chociaż nigdy w-wcześniej was nie widział. Skąd, pytam się, u niego taka nieziemska przenikliwość?

- No, widocznie później wyjaśnił to mu Lind - wyraziłem przypuszczenie.

- Dobrze, to nawet bardzo prawdopodobne. Ale skąd sam doktor wiedział o waszym udziale w operacji? List, w którym wyznaczałem spotkanie, napisałem we własnym imieniu, bez żadnej wzmianki o was. Czy komukolwiek m-mówiliście, że zostaliście moim pomocnikiem w tym niebezpiecznym przedsięwzięciu?

Chwilę pomyślałem i zdecydowałem się, że w tak ważnej operacji nie będę niczego ukrywał.

- Kiedy zakradliśmy się do Ermitażu, opowiedziałem o naszych planach dwóm osobom. Ale gdy wam wyjaśnię, w jakich to było okolicznościach, zrozumiecie, że innego wyjścia...

- Komu? - spytał szybko Erast Piotrowicz. - Nazwiska!

- Jej wysokości...

- Widzieliście Ksenię? - przerwał mi nerwowo. - Co powiedziała?

Sucho odrzekłem:

- Nic. Schowała mnie, i tyle.

Fandorin westchnął.

- A kim była druga osoba? - spytał.

- Mój moskiewski pomocnik Somow. Okazał się szlachetnym człowiekiem. Nie tylko nie wydał, ale i obiecał pomoc...

I przekazałem treść swojej rozmowy z Somowem, starając się przypomnieć ją sobie dokładnie.

- No tak, Somow jest tym szpiegiem. - Erast Piotrowicz wzruszył ramionami. - To jasne jak słońce. Zajął pozycję w Ermitażu jeszcze przed waszym przyjazdem z Petersburga. Poznał doskonale dom, rozmieszczenie pokoi. Z pewnością świetnie przestudiował park i wypatrzył odpowiednie miejsce do zasadzki. Łatwo było się d-domyślić, że po tak męczącej podróży wezmą dziecko na spacer. A o tym, że działacie ze mną ręka w rękę, nie mógł powiedzieć Lindowi nikt prócz Somowa.

Milczałem. Nijak nie mogłem podważyć słów Fandorina, ale wyrobiłem już sobie zdanie na temat Somowa i nie bardzo mi się chciało rozstawać z tą opinią.

- Widzę, że wątpicie? No cóż, spróbuję wam to udowodnić. Wspomnieliście, że Somowa przenieśli do waszego pokoju? A więc ma tam telefon. Zadzwońcie do niego. Powiedzcie, że jesteśmy w rozpaczliwym położeniu i że niezbędna jest nam jego pomoc.

- I co dalej?

- Potem p-przekażecie słuchawkę mnie.

Podałem numer panience w centrali. Przez trzy minuty słyszeliśmy tylko powtarzający się sygnał i już pomyślałem, że Korniej Sielifanowicz, zajęty swoimi obowiązkami, przebywa w jakiejś odległej części pałacu, ale nagle w słuchawce zatrzeszczało i rozległ się zadyszany głos Somowa.

- Ermitaż. Przy aparacie.

- Słuchajcie i nic nie mówcie - powiedziałem. - Poznaliście mnie?

- Tak - odrzekł po chwili.

- Dalej jesteście gotowi nam pomagać?

- Tak. - Tym razem odparł bez zwłoki.

- Musimy się spotkać.

- Ja... ja teraz nie mogę. Nie wyobrażacie sobie, co się tutaj dzieje! Mister Carr został znaleziony martwy! Przed chwilą! Wchodzę, a on leży u siebie w pokoju i z piersi sterczy mu nóż! Kuchenny, do porcjowania ryb szlachetnych! Policja przewróciła cały dom do góry nogami, przeszukuje ogród!

- Spytajcie, czy dawno został zabity - szepnął Erast Piotrowicz.

- Dawno został zabity? - powtórzyłem.

- Co? Skąd mogę... Chociaż nie, wiem! Słyszałem, jak panowie z policji dworskiej mówili, że ciało było jeszcze całkiem ciepłe.

- Ten Lind to nie człowiek, lecz diabeł! - szepnąłem, przysłaniając słuchawkę dłonią. - Nic go nie powstrzyma przed zemstą!

- Spytajcie, czy wróciła Emilia.

- Powiedzcie, Kornieju Sielifanowiczu, czy pojawiła się mademoiselle Declique?

- Mademoiselle? Czyżby się znalazła? - Głos Somowa drgnął. - Wiecie coś o niej?

Nie bez powodu, oj, nie bez powodu tak się zdenerwował. Od razu sobie przypomniałem, jak narzucał się Emilii z prośbami o lekcje francuskiego. Możliwe, że podejrzenia Fandorina wcale nie są bezsensowne!

- Czyżby Banville śmiał zakraść się do Ermitażu? - spytałem Erasta Piotrowicza. - To wręcz nieprawdopodobne!

- Oczywiście, że nieprawdopodobne - odrzekł z zimną krwią. - Carra zabił Somow. Na k-kuchennych nożach to z pewnością doskonale się zna.

- Nic nie słyszę! - dobiegło mnie z głośnika. - Afanasiju Stiepanowiczu, gdzie jesteście? Jak mogę was odnaleźć?

Fandorin zabrał mi słuchawkę.

- Przy aparacie Fandorin. Dzień dobry, Somow. To ja chcę się z wami spotkać. Jeśli cenicie życie jego wysokości, natychmiast opuście dom wyjściem dla służby, przejdźcie park i za pół godziny, w żadnym wypadku nie później, bądźcie na cmentarzu Dońskim, pod murem przeciwległym do wejścia. Opóźnienie może mieć tragiczne następstwa.

I nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.

- Po co taki pośpiech? - spytałem.

- Nie chcę, żeby zobaczył Emilię, która p-przybędzie do Ermitażu lada chwila. Żeby nie wpadło mu do głowy pozbyć się niebezpiecznego świadka. Słyszeliście, jak się zaniepokoił. Sądząc z zuchwałości, z jaką zabił Carra, wasz bezcenny pomocnik szykuje się do ucieczki.

Pokiwałem głową, zupełnie nieprzekonany.

- Starczy, Afanasiju Stiepanowiczu. - Fandorin włożył do kieszeni swój malutki rewolwer, wyjął z sakwojażu jeszcze jeden, większy, i wsunął go za pas. - Teraz nasze d-drogi się rozchodzą. Spotkam się z Somowem i porozmawiam z nim jak należy.

- Co znaczy „jak należy”?

- Powiem mu, że został zdekonspirowany, i zaproponuję wybór: dożywotnia k-katorga albo pomoc w ujęciu Linda.

- A jeśli się mylicie i nie jest niczemu winien?

- Zorientuję się p-po jego zachowaniu. Ale Somow to szpieg, jestem pewny.

Chodziłem za Erastem Piotrowiczem po pokoju, w żaden sposób nie mogąc pozbierać myśli. Wszystko działo się zbyt szybko.

- A dlaczego mamy się rozstać?

- Dlatego, że jeśli Somow jest człowiekiem Linda, to zupełnie możliwe, że właśnie w tej chwili telefonuje do swojego szefa i na cmentarzu czeka mnie p-przywitanie gorętsze, niż się spodziewam. Nie mają wprawdzie czasu na p-przygotowania, ale miejsce jest dogodne, bezludne.

- Tym bardziej powinienem pójść z wami!

- Nie, Ziukin. Powinniście zostać tutaj i pilnować tego.

Erast Piotrowicz wsunął rękę do kieszeni i wyjął zawinięty w chusteczkę brylant. Z wielką czcią podstawiłem dłoń i odczułem dziwne ciepło, bijące od świętego kamienia.

Fandorin obrócił się na piętach i wyszedł na korytarz. Nie opuszczałem go ani na krok. Na progu kuchni przykucnął, odczepił jedną z desek podłogi, podniósł ją i po chwili w jego rękach ujrzałem znaną mi szkatułkę.

- A więc, Ziukin, teraz nie jestem nic winien d-domowi Romanowów. Chyba mogę was uznać za pełnomocnego przedstawiciela najjaśniejszej rodziny? - Uśmiechnął się przelotnie. - Najważniejsze: nie odchodźcie nigdzie od aparatu. Na pewno do was zadzwonię.

- Skąd?

- Jeszcze nie wiem. Z jakiegoś h-hotelu, restauracji, oddziału pocztowego.

Przy samych drzwiach odwrócił się i popatrzył na mnie dziwnie, jakby nie mógł się zdecydować, czy coś mi powiedzieć, czy też lepiej przemilczeć. Bardzo mi się to nie spodobało; prawdę mówiąc, myślałem już, że się rozmyślił i zamierza zabrać klejnoty ze sobą.

Cofnąłem się o krok i mocniej ścisnąłem szkatułkę.

- Nie zdążycie. To dość daleko. A jeśli Somow nie zaczeka?

- Zaczeka - powiedział z roztargnieniem Fandorin, wyraźnie myśląc o czymś innym.

Czy to nie współczucie było w jego wzroku?

- Posłuchajcie, Afanasiju Stiepanowiczu...

- Co? - nastroszyłem się, czując, że zaraz oznajmi coś bardzo ważnego.

- Nie... Nic. Czekajcie na telefon.

Odwrócił się i wyszedł. Co za okropny sposób bycia!


* * *

Usiadłem przy aparacie, przygotowany na długie czekanie.

Pewny, że w ciągu najbliższej godziny Fandorin w żadnym razie nie zdąży zadzwonić, wziąłem pieniądze (Erast Piotrowicz zostawił na stole cały plik banknotów), poszedłem na Miasnicką i kupiłem świeżą bułkę, wspaniałą moskiewską szynkę i gazety. Szkatułkę wziąłem ze sobą. Mocno przyciskałem ją łokciem i bardzo uważnie rozglądałem się na boki, czy nie kręci się aby w pobliżu jakiś złodziej. „Orłowa” miałem zawieszonego na szyi, w specjalnie przygotowanym woreczku z sukiennej skarpetki.

Moja zmęczona wstrząsami dusza zahartowała się i sczerstwiała. Jeszcze kilka dni temu nie mógłbym tak spokojnie siedzieć, pojadać, popijać herbaty i przeglądać gazet.

O chodyńskiej tragedii gazety miejskie nie tyle milczały - spróbuj coś takiego przemilczeć, kiedy w całej Moskwie jęki i płacz - ile pisały wymijająco, kładąc główny nacisk na akty miłosierdzia i pomoc najwyższych osób. Odczuwało się w tym stosowną delikatność i troskę o autorytet najjaśniejszego domu.

Na przykład „Moskowskije Wiedomosti” szczegółowo opisywały odwiedziny cesarzowej wdowy w Szpitalu Starojekatierińskim, gdzie jej cesarska mość każdemu z rannych podarowała po butelce madery.

Najjaśniejsi państwo zlecili pokryć koszty pogrzebów z zasobów skarbca państwowego, a rodzinom, które straciły żywiciela, wyznaczono zapomogi.

Był to czyn w najwyższym stopniu godny pochwały, jednak odniosłem wrażenie, że gazeta zbytnio zachwyca się szczodrością ich wysokości, przemilczając przyczyny owego aktu miłosierdzia. Wątpliwe, żeby artykuł przypadł do gustu moskwianom.

A zupełnie rozstroiła mnie „Moskowskaja Illustrirowannaja Gazieta”, która zamieściła artystycznie ozdobione menu zbliżającej się uroczystej kolacji w Sali Granitowej na trzy tysiące osób.



Od razu zauważyłem, że z powodu tragicznych wydarzeń menu zaplanowano bardzo skromne, bez jakichkolwiek zbędnych dań (tylko jedna sałatka?). Ani jesiotrów, ani faszerowanych bażantów, ani nawet ikry z bieługi. Prawdziwie spartańska uczta. Zrozumieją to i ocenią godnie ci wysocy goście, których zaproszono na posiłek. Ale po co drukować coś takiego w gazecie? Przecież wśród wielu jej czytelników kiełbasa „psia radość” uchodzi za smakołyk.

Po dłuższym namyśle dopatrzyłem się w tym wszystkim nie troski o prestiż władzy, lecz czegoś zupełnie przeciwnego. Najwidoczniej Symeon Aleksandrowicz i oberpolicmajster zakazali prasie swobodnie pisać o wydarzeniach i redaktorzy próbują, każdy na swój sposób, podgrzać nastroje tłumów.

Zdenerwowany odłożyłem gazety i zacząłem wyglądać przez okno - to na pierwszy rzut oka bezużyteczne zajęcie doskonale uspokaja strwożone nerwy, zwłaszcza w jasny, majowy wieczór, gdy cienie są miękkie i złociste, drzewa cieszą oko świeżym listowiem, a niebo jest spokojne i beztroskie.

Dosyć długo siedziałem tak, bezmyślnie obserwując ulicę. A kiedy zmierzch rozmył kontury domów i zapaliły się latarnie, zadzwonił telefon.

- Słuchajcie uważnie i nie p-przerywajcie - usłyszałem glos Fandorina. - Znacie Worobjowe Góry?

- Tak, to całkiem niedaleko od...

- Jest tam p-park widokowy. Oglądaliśmy go z łódki. Pamiętacie wiszący most na linach nad wąwozem? Powiedziałem wtedy, że widziałem prawie identyczny w Himalajach.

- Tak, pamiętam. Ale po co mi to wszystko...

- Bądźcie tam jutro rano. O szóstej. Przynieście kamień i szkatułkę.

- Po co? Co się sta...

- A, i jeszcze jedno - impertynencko wszedł mi w słowo. - Nie zdziwcie się, będę przebrany za mnicha. Najprawdopodobniej się spóźnię, ale wy, Ziukin, przyjdźcie punktualnie. Wszystko zrozumieliście?

- Tak, to jest nie, zupełnie nic nie rozum...

Rozległ się sygnał przerwanego połączenia.

Ze złością rzuciłem słuchawkę. Jak on śmie tak mnie traktować? Nic nie wyjaśnił, o niczym nie opowiedział! Jak przebiegło jego spotkanie z Somowem? Gdzie on sam teraz jest? Dlaczego tutaj nie wraca? I najważniejsze: dlaczego muszę zawieźć skarby Korony w takie dziwne miejsce?

Nagle przypomniałem sobie dziwną minę, z którą przyglądał mi się podczas rozstania. Co on chciał wtedy powiedzieć i dlaczego się nie zdecydował?

„Teraz nasze drogi się rozchodzą”. A jeśli rozeszły się także w metaforycznym sensie? Boże, nawet nie mam się kogo poradzić!

Siedziałem, patrzyłem na niemy aparat telefoniczny i myślałem intensywnie.

Karnowicz? Wykluczone.

Łasowski? Jego już pewnie zdjęli ze stanowiska, a jeśli nawet nie...

Endlung? Rzecz jasna, świetny kompan, ale w tak skomplikowanej sprawie korzyści z niego nie będzie.

Emilia! Oto kto mógł mi pomóc.

Trzeba zatelefonować do Ermitażu i zmienionym głosem, najlepiej kobiecym, poprosić mademoiselle Declique...

W tej samej chwili aparat nagle się obudził i przeraźliwie zadzwonił.

No, dzięki Bogu! Widać Fandorin jednak nie jest takim gburem, jak sądziłem. Po prostu nas rozłączyli.

Specjalnie zacząłem mówić pierwszy, żeby nie dać się zaskoczyć jakimś nowym wymysłem.

- Zanim spełnię to, czego żądacie, zechcijcie mi wyjaśnić, co z Somowem. I po co się przebierać akurat za mnicha? Czyż nie ma innego kostiumu? To bluźnierstwo!

- Mon dieu, Atanas, co takiego mówicie? - usłyszałem głos mademoiselle i zatkało mnie, ale tylko na moment.

To było wspaniałe, że sama do mnie zadzwoniła!

- Do kogo się zwracaliście? - spytała, przechodząc na francuski.

- Do Fandorina - wymamrotałem.

- Jaki mnich? I co ma z tym wspólnego Somow? Właśnie dzwonię z jego... to jest waszego byłego pokoju. Somow przepadł, nikt nie wie, gdzie jest. Ale to głupstwo. Carr został zabity!

- Tak, już wiem.

- Wiecie? Skąd? - W jej głosie słychać było zdziwienie. - Są tutaj wszyscy wielcy książęta i pułkownik Karnowicz. Od kilku godzin przesłuchuje Freyby’ego. Biedny pułkownik zupełnie stracił głowę. Prawie nie zauważył mojego powrotu; powiedział tylko: „Potem opowiecie, teraz to nieważne”. Opowiadam mu o lordzie Banville’u, a on nie wierzy! Mówi, że od tych przeżyć mam rozstrojone nerwy, rozumiecie? Uznał, że to Freyby jest doktorem Lindem! Chcę zasięgnąć waszej rady. Może powinnam jeszcze raz spróbować? Wyjaśnić Karnowiczowi, że Freyby to tylko nieistotny pionek? Albo może mu opowiedzieć, że odnaleźliście skradzione skarby cesarzowej? Wtedy ci wszyscy panowie od razu się uspokoją i zaczną mnie słuchać. Co mam robić?

- Ach, Emilio, ja sam potrzebuję porady - przyznałem się. - Bóg z mister Freybym. On pewnie niczemu nie jest winien, ale Karnowicz niech go przesłuchuje - przynajmniej będzie zajęty. Nie trzeba mówić o klejnotach. Mam inny pomysł...

Zamilkłem, ponieważ ten pomysł właśnie przyszedł mi do głowy i jeszcze nie zdążył się wyklarować. Wziąłem ze stolika książkę telefoniczną i otworzyłem na literze „P”. Czy jest tam park Worobjowski?

Przerzucałem strony i powiedziałem to, czego nie zdecydowałbym się powiedzieć, gdyby Emilia stała teraz przede mną.

- Tak się cieszę, że usłyszałem wasz głos. Właśnie czułem się całkowicie osamotniony i zagubiony, a teraz mi znacznie lżej. Mam nadzieję, że nie jestem zbyt natrętny?

- Boże, Atanas, czasami ze swoją ceremonialnością bywacie po prostu nieznośny! - wykrzyknęła. - Czy nigdy nie powiecie mi tych słów, na które czekam? Prosto i jasno, bez uników.

Od razu domyśliłem się, jakie słowa ma na myśli, i zaschło mi w gardle.

- W pełni was rozumiem - wymamrotałem, zszokowany jej śmiałością. - I tak już chyba powiedziałem znacznie więcej, niż to jest dopuszczalne, biorąc pod uwagę...

- Znowu się zaplątaliście! - przerwała mi mademoiselle. - Dobrze, do diabła z wami. Wytrząsnę z was wyznanie, gdy się spotkamy. A na razie zdradźcie swój pomysł. Tylko szybko. Tutaj w każdej chwili mogą wejść.

Opowiedziałem jej o dziwacznym żądaniu Fandorina. Emilia słuchała, milcząc.

- Zamierzam postąpić inaczej - powiedziałem. - Spotkajmy się. Przekażę wam szkatułkę i „Orłowa”. O świcie pojadę w wyznaczone miejsce i zażądam od Fandorina wyjaśnień. Jeśli jego odpowiedzi mnie usatysfakcjonują i uznam, że kamień jest rzeczywiście konieczny dla sprawy, zadzwonię do was z dyrekcji parku Worobjowskiego, mają tam telefon - właśnie to sprawdziłem. Bądźcie gotowa. Z Ermitażu do Worobjowych Gór jest tylko kwadrans jazdy fiakrem. Zbyt wiele czasu przez tę ostrożność Fandorin nie straci.

Słyszałem w głośniku jej oddech i ta cicha muzyka rozgrzewała mi serce.

- Nie - powiedziała Emilia po długiej chwili milczenia. - Wasz pomysł, Atanas, zupełnie mi się nie podoba. Po pierwsze, nie jestem pewna, że uda się opuścić Ermitaż niepostrzeżenie. A po drugie, boję się, że popsujemy szyki Erastowi. Ja mu wierzę. I wy także powinniście. To naprawdę szlachetny człowiek. Mało tego, podobnych mu, nigdy w życiu nie spotkałam. Jeśli chcecie, żeby malutki książę został uratowany, jedźcie na spotkanie z Erastem i wypełnijcie wszystkie jego polecenia.

Jej opinia wstrząsnęła mną, i to w wyjątkowo niemiły sposób. Emilia nawet mówiła jak Fandorin: „po pierwsze, po drugie”. Jak ten człowiek potrafi wymuszać zaufanie i zachwyt dla siebie!

- Aż tak mu ufacie? - spytałem drżącym głosem.

- Tak. Bezwarunkowo - odcięła się i nagle parsknęła śmiechem. - Rozumie się, nie w kwestii doboru sukienek i gorsetów.

Zadziwiająca kobieta - żartować w takiej chwili! Zresztą natychmiast znowu spoważniała.

- Błagam, Atanas, zróbcie wszystko, jak powiedział. - Zamilkła. - I jeszcze... bądźcie ostrożny. Dla mnie.

- Dla was? - powtórzyłem tępo pytanie, czego, rzecz jasna, nie powinienem był robić, ponieważ szanująca się dama bardziej otwarcie już nie mogła się wyrazić.

Ale mademoiselle potwierdziła:

- Tak, dla mnie. Jeśli coś się stanie z panem Fandorinem, to chociaż jest prawdziwym bohaterem i nadzwyczajnym człowiekiem, będę mogła to przeżyć. - Zamilkła. - Ale jeśli wam się coś stanie, to, obawiam się...

Nie dokończyła, ale to już nie było konieczne. Zupełnie zbity z tropu, w najbardziej godny pożałowania sposób wyszeptałem:

- Dziękuję, mademoiselle Declique. Z pewnością skontaktuję się z wami jutro rano.

I szybciutko odwiesiłem słuchawkę.

Boże, czy ja się nie przesłyszałem? I czy prawidłowo zrozumiałem sens jej wypowiedzi?

Czy muszę mówić, że przez całą noc, do samego świtu, nie zmrużyłem oka?

Загрузка...