To było serce świni. Prawdopodobnie podrzucono je do samochodu poprzedniego wieczoru i przez cały dzień prażyło się w upale. Ciągle jeszcze nie mogę pozbyć się tego smrodu.
– Facet próbuje cię nastraszyć – stwierdziła Vivian Chao. – Według mnie powinnaś mu odpłacić tym samym.
Abby i Vivian weszły przez drzwi frontowe i przeszły przez korytarz. Była niedziela, około południa. Winda dla gości odwiedzających pacjentów w Massachusetts General była zapchana ludźmi i nadmuchiwanymi balonikami z napisem „Szybko wracaj do zdrowia”. Gdy drzwi zamknęły się, ciasne pomieszczenie od razu wypełniało się zapachem goździków.
– Nie ma na to żadnego dowodu – mruknęła Abby. – Nie mam pewności, że to właśnie on.
– A któż by inny? Zobacz, co już zrobił. Wypisuje pozwy, publicznie na ciebie napada. Radzę ci, DiMatteo, żebyś ty złożyła skargę za napaść. A to w samochodzie, to było w stylu mafii.
– Problem w tym, że ja rozumiem, dlaczego on to robi. Jest zły, bo jego żona nie wraca do zdrowia tak szybko, jak tego oczekiwał.
– Czy ja się nie mylę? Ty naprawdę masz poczucie winy? Abby westchnęła.
– Czuję się winna za każdym razem, kiedy przechodzę obok jej łóżka. Wysiadły na czwartym piętrze i ruszyły w kierunku oddziału kardiochirurgii.
– On ma wystarczająco dużo forsy, żeby na długo zamienić twoje życie w piekło – powiedziała Vivian. – Już masz jeden pozew przeciwko sobie. Prawdopodobnie będzie ich więcej.
– Mam wrażenie, że już jest ich więcej. Dowiedziałam się, że firma adwokacka Hawkes, Craig i Sussman wystąpiła o udostępnienie im sześciu kolejnych kart pacjentów z archiwum szpitala. Ta właśnie firma reprezentuje Joego Terrio.
Vivian stanęła jak wryta.
– Jezu, do końca życia będziesz wysiadywała w sądach.
– Albo do czasu, kiedy zrezygnuję z pracy. Tak, jak ty.
Vivian przyśpieszyła kroku. Wyglądała na taką, która niczego się nie boi.
– A dlaczego ty nie próbujesz dochodzić sprawiedliwości? – zapytała Abby.
– Próbuję. Problem w tym, że ten facet to Wiktor Voss. Kiedy wymieniłam jego nazwisko mojej pani adwokat, zbladła jak papier, co w innych okolicznościach byłoby niemożliwe, zważywszy, że jest Murzynką.
– Co ci poradziła?
– Dać sobie spokój i cieszyć się, że zdążyłam zrobić staż. Mogę przynajmniej starać się o nową pracę. Albo otworzyć własną praktykę.
– Aż tak bardzo przeraziła się Vossa?
– Nie przyznałaby się do tego, ale to prawda. Wiele osób się przed nim trzęsie. Zresztą ja i tak nie mam po co z nim walczyć. To ja byłam odpowiedzialna za tamtą decyzję, tak więc moja głowa poleciała pierwsza. Gdyby na miejscu Wiktora Vossa był ktoś inny, mogłybyśmy jakoś próbować, ale w tych okolicznościach muszę za to zapłacić. – Spojrzała na Abby. – Ale nie tak, jak prawdopodobnie ty zapłacisz.
– Przynajmniej mam jeszcze pracę.
– Na jak długo? Jesteś zaledwie na drugim roku stażu. Musisz zacząć walczyć, Abby. Nie pozwól mu zniszczyć tego, co masz. Jesteś zbyt dobrym lekarzem. Nie pozwól, żeby ten cham zrujnował ci karierę.
Abby pokręciła głową.
– Czasem zastanawiam się, co warta jest ta kariera.
– Co warta? – Vivian zatrzymała się przed pokojem numer 417. – Sama oceń. – Zapukała w drzwi i weszła do środka.
Chłopiec siedział na łóżku i pilotem przełączał kanały telewizora. Gdyby nie czapka „Red Soxów”, Abby nie poznałaby Josha O’Daya. To był już zupełnie inny – zdrowy, rumiany chłopak. Na widok Vivian uśmiechnął się.
– Cześć, doktor Chao! – zawołał. – Zastanawiałem się, czy w ogóle kiedykolwiek mnie pani odwiedzi.
– Byłam już tu – powiedziała Vivian. – Dwa razy, ale ty ciągle spałeś. – Potrząsnęła głową z udawanym oburzeniem. – Zwykły leniwy nastolatek. – Oboje roześmieli się. Przez chwilę nikt się nie odzywał, a Josh nieśmiało wyciągnął ręce do Vivian. Trochę ją to zaskoczyło i przez moment stała nieruchomo. Nie wiedziała, jak ma zareagować na ten gest. Ale zaraz pochyliła się do chłopca, uścisnęła go szybko i nieco niezdarnie.
– No to jak się czujesz? – zapytała.
– Bardzo dobrze. Widziała pani? – wskazał na telewizor. – Mój tata przyniósł mi wszystkie taśmy z nagraniami meczy baseballowych. Nie możemy jednak zamontować wideo. Może pani wie, jak to zrobić?
– Nie znam się na tym, mogłabym zepsuć całą instalację.
– Pani jest lekarzem?
– No właśnie. Jak następnym razem będziesz czekał na operację, zadzwoń do serwisu telewizyjnego. – Skinęła głową w kierunku Abby. – Pamiętasz doktor DiMatteo, prawda?
– Chyba tak. To znaczy… – Josh nieśmiało spojrzał na Abby. – Część rzeczy nie pamiętam. To, co się wydarzyło w zeszłym tygodniu, to jakbym nagle zgłupiał albo coś w tym rodzaju.
– Nie przejmuj się tym – powiedziała Vivian. – Twoje serce było bardzo chore i nie biło jak trzeba. Wtedy do mózgu dopływało za mało krwi. Dlatego niektórych rzeczy nie pamiętasz. – Dotknęła jego ramienia. Jak na nią to był bardzo serdeczny gest. Sama się sobie dziwiła. – Przynajmniej nie zapomniałeś mnie, choć pewnie próbowałeś – dodała ze śmiechem.
Josh opuścił głowę i powiedział cicho.
– Nigdy nie będę chciał zapomnieć o pani.
Chwilę milczeli lekko zakłopotani. Vivian ciągle trzymała dłoń na jego ramieniu. Chłopiec nie podnosił głowy, jego twarz była schowana pod daszkiem czapki.
Abby dyskretnie odwróciła się i zaczęła oglądać odznaki sportowe Josha. Wszystkie były tu przyniesione i ułożone pieczołowicie na nocnym stoliku. Ale teraz nie był to już ołtarzyk umierającego chłopca, tylko zachęta do nowego życia.
Ktoś zapukał do drzwi i zawołał:
– Joshie?
– Mamo – odpowiedział Josh.
Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła liczna rodzina Josha: rodzice, rodzeństwo, ciotki i wujkowie. Naprzynosili baloników i jakichś smakołyków od McDonalda. Otoczyli kręgiem łóżko, zasypali Josha całusami i radosnymi okrzykami:
– Popatrzcie świetnie dziś wygląda, prawda, że dobrze wygląda? Josh siedział trochę ogłupiały, ale z zachwytem w oczach. Nie zauważył, kiedy Vivian odsunęła się na bok, żeby zrobić miejsce hałaśliwej familii O’Dayów.
– Josh, kochanie, przyjechał z nami wujek Harry z Newbury. On wie wszystko o odtwarzaczach video. Podłączy ci, jak trzeba, prawda Harry?
– No pewnie. Robię to wszystkim sąsiadom.
– Czy wziąłeś ze sobą wszystkie potrzebne druty, Harry? Jesteś pewien, że masz wszystko, co trzeba?
– Sądzisz, że mógłbym zapomnieć?
– Masz, Josh, trzy super porcje frytek. To chyba ci nie zaszkodzi, prawda? Doktor Tarasoff nic nie mówił, że nie możesz jeść frytek.
– Mamo, zapomnieliśmy wziąć aparat! Chciałem zrobić zdjęcie blizny Josha.
– Po co ci zdjęcie jego blizny?
– Moja nauczycielka na pewno powiedziała, że byłoby fajowo.
– Twoja nauczycielka na pewno nie używa słowa fajowo. Nie będzie żadnych zdjęć blizny. To naruszanie prywatności.
– Josh, pomóc ci zjeść te frytki?
– To co, Harry, myślisz, że uda ci się to podłączyć?
– No nie wiem. To dość stary telewizor…
Vivian w końcu udało się przecisnąć do Abby. Znowu ktoś zapukał do drzwi, kolejna grupa krewnych wtłoczyła się do pokoju i na nowo rozległy się okrzyki zachwytu. W tym tłumie O’Dayów Abby obserwowała Josha. Popatrzył w ich stronę, uśmiechnął się bezradnie i pomachał dłonią. Abby i Vivian wyszły z pokoju. Stały chwilę w korytarzu, słuchając głosów za drzwiami.
– I co, Abby? To jest właśnie odpowiedź na twoje pytanie. Warto było, prawda? – powiedziała Vivian.
W pokoju pielęgniarek zapytały, gdzie znajdą doktora Iwana Tarasoffa. Oddziałowa poradziła im, żeby sprawdziły w pokoju lekarskim. Tam go zastały. Pił kawę i zapisywał coś w kartach. Z okularami na końcu nosa, w tweedowej marynarce przypominał raczej angielskiego dżentelmena, a nieznanego kardiochirurga.
– Właśnie widziałyśmy się z Joshem – powiedziała Vivian. Tarasoff spojrzał znad swoich poplamionych kawą notatek.
– No i co pani sądzi, doktor Chao?
– Dzieciak wygląda fantastycznie. Świetna robota.
– Cierpi na niegroźną amnezję. Poza tym szybko wraca do zdrowia, tak jak to zwykle bywa u dzieci. Jeszcze z tydzień i będzie go można wypisać, o ile pielęgniarki wcześniej go stąd nie wyrzucą. – Tarasoff zamknął kartę i spojrzał na Vivian. Już się nie uśmiechał. – Muszę z panią omówić pewną ważną sprawę, pani doktor.
– Ze mną?
– Pani wie, o czym mówię. O drugiej pacjentce czekającej na transplantację w Bayside. Kiedy przysłała nam pani chłopca, nie powiedziała mi pani wszystkiego. Dopiero potem dowiedziałem się, że serce było już przeznaczone dla kogo innego.
– Nie było. Była zgoda na przekazanie serca Joshowi.
– Pozwolę sobie zauważyć, że zdobyta w pewnym sensie podstępnie. – Rzucił spojrzenie znad okularów na Abby i zmarszczył brwi. – Dyrektor waszego szpitala, pan Parr, przedstawił mi wszystko ze szczegółami. To samo zrobił adwokat pana Vossa.
Vivian i Abby spojrzały na siebie.
– Jego adwokat?
– Tak. – Tarasoff znowu zwrócił się do Vivian. – Czy pani wie, że przez panią mogą postawić mnie przed sądem?
– Próbowałam ocalić życie chłopca.
– Zatrzymała pani dla siebie istotne informacje.
– A teraz chłopak żyje i ma się dobrze.
– Powiem krótko. Niech pani więcej tego nie robi.
Vivian chciała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się. Zamiast tego skinęła tylko poważnie głową. Był to jej gest wyrażający szacunek; spuszczone w dół oczy i lekki ukłon. Tarasoff nie dał się na to nabrać. Spojrzał na nią karcąco. Potem, zupełnie niespodziewanie roześmiał się. Odwracając się z powrotem do swoich kart, powiedział:
– Powinienem był wyrzucić panią z Harvardu, kiedy miałem taką okazję.
– Gotowi! No to na wiatr! – krzyknął Mark i pchnął rumpel.
Dziób „Gimmie Shelter” odwrócił się do wiatru. Żagle jeszcze przez chwilę łopotały i szarpały się, liny uderzały o pokład. Raj Mohandas szybko przeniósł się na prawą burtę i zaczął wciągać fok. Z głośnym łopotem wiatr dmuchnął w żagiel i „Gimmie Shelter” przechylił się na prawą stronę. Z kabiny dobiegł hałas przewracających się puszek z napojami.
– Na nawietrzną, Abby! – krzyknął Mark. – Przejdź na nawietrzną! Abby wgramoliła się po nachylonym pokładzie na lewą burtę, gdzie uczepiła się trapezu i po raz kolejny przysięgła sobie, że nigdy więcej nie da się namówić na te rzeczy. Co tak fascynuje mężczyzn w tych łodziach? – zastanawiała się. Co jest tak niezwykłego w morzu, że wszyscy są podnieceni i zaczynają krzyczeć? Bo oni właśnie krzyczeli, wszyscy czterej: Mark, Mohandas, i osiemnastoletni syn Mohandasa, Hank, i Pete Jaegly, stażysta z trzeciego roku. Krzyczeli cały czas: Wyluzować żagle! Podać spinaker-bom! Nie tracić wiatru! Krzycząc wymieniali uwagi o jachcie Archera, „Red Eye”, który płynął przed nimi. Czasem krzyczeli również na Abby. Ona też miała swoją rolę w tym wyścigu. Nazywano to uprzejmie balastowaniem. Tego samego można było wymagać od worków z piaskiem. Abby była właśnie takim workiem, tyle że miała ręce i nogi. Kiedy krzyczeli, przenosiła się po prostu na drugą burtę, gdzie z pewną regularnością niestety wymiotowała. Mężczyznom jakoś nic nie dolegało. Byli zbyt zajęci krzykiem i skakaniem po pokładzie w swoich drogich butach na specjalnych podeszwach.
– Zbliżamy się do boi! Jeszcze jeden zwrot! Przygotować się! – Mohandas i Jaegly znowu rozpoczęli gwałtowny taniec po pokładzie.
– Odpadnij od linii wiatru!
„Gimmie Shelter” przeszedł linię wiatru i przechylił się teraz na lewą burtę. Abby ponownie musiała przenieść się na drugą stronę. Żagle i liny szarpał wiatr. Mohandas wybierał żagiel przez kabestan. Gdy obracał korbą, mięśnie jego opalonych ramion napinały się efektownie.
– Idą na nas! – zawołał Hank.
„Red Eye” zwiększyło przewagę o kolejne pół długości łodzi. Słyszeli Archera, który wrzeszczał na swoją załogę, poganiając ich donośnym: Dalej, dalej!
„Gimmie Shelter” okrążył boję i zaczął płynąć z wiatrem. Jaegly walczył ze spinakerem. Hank ściągnął fok. Abby znowu wymiotowała za burtę.
– Cholera, siedzi nam na ogonie! – wrzasnął Mark. – Postawcie w końcu ten pieprzony spinaker! Szybciej, szybciej!
Jaegly i Hank wspólnymi siłami wciągnęli spinaker. Wiatr natychmiast wypełnił go z grzmiącym łopotem i „Gimmie Shelter” gwałtownie szarpnął się do przodu.
– Tak jest, dziecinko! – zahuczał Mark. – No dalej maleńka, postaraj się!
– Patrzcie – powiedział Jaegly. – Co się, do diabła, dzieje?
Abby z trudem podniosła głowę i spojrzała do tyłu, w kierunku łodzi Archera.
„Red Eye” już ich nie gonił. Zawrócił zaraz po minięciu boi i teraz zmierzał w stronę portu.
– Włączyli silnik – zauważył Mark.
– Myślicie, że przyznają się do porażki?
– Archer? Nie ma mowy.
– To dlaczego zawracają?
– Chyba powinniśmy to sprawdzić. Spinaker w dół. – Mark włączył motor. – My też wracamy.
Dzięki Bogu! – pomyślała Abby.
Kiedy wpływali do przystani, czuła się już znacznie lepiej. „Red Eye” stał już zacumowany przy pomoście i załoga składała właśnie żagle i porządkowała liny.
– Ahoj, tam na „Red Eye!” – krzyknął Mark, kiedy przepływali obok. – Co się stało?
Archer pomachał w jego kierunku telefonem komórkowym.
– Zadzwoniła Marilee! Powiedziała, żebyśmy wracali. To coś ważnego. Czeka na nas w jachtklubie.
– Dobra. Spotkamy się przy barze. – Mark popatrzył na swoją załogę. – Zróbmy tu przerwę. Napijemy się czegoś i znowu wypłyniemy.
– Chyba będziesz musiał poradzić sobie bez balastu – oznajmiła Abby. – Ja wynoszę się z tej łajby.
Mark spojrzał na nią zaskoczony.
– Już?
– Nie widziałeś, jak wisiałam cały czas przechylona przez burtę? To nie dlatego, że chciałam podziwiać morze.
– Biedna Abby! Wynagrodzę ci to później, dobrze? Obiecuję. Szampan. Kwiaty. Sama możesz wybrać restaurację.
– Wystarczy, że mi pozwolisz zejść z tego piekielnego jachtu. Ze śmiechem sterował w kierunku pomostu.
– Tak jest, pierwszy oficerze.
Kiedy „Gimmie Shelter” sunęło wolno wzdłuż pomostu, Mohandas i Hank wyskoczyli na deski i szybko zarzucili cumy. Abby w mgnieniu oka wyniosła się z pokładu. Miała wrażenie, że nawet molo się kiwa.
– Zostawcie szoty – zadysponował Mark. – Najpierw dowiemy się od Archera, o co chodzi.
– Pewnie już zaczyna świętować – powiedział Mohandas.
O Boże! – jęknęła Abby, idąc po pomoście. Znowu czekało ją słuchanie wywodów na temat jachtów. Faceci popijający dżin z tonikiem, co chwila wybuchający śmiechem. Tylko tego było jej potrzeba. Mark objął ją władczym gestem.
Weszli do klubu, przekraczając granicę między słońcem i cieniem. Pierwsze, co uderzyło Abby, to była dziwna cisza. Przy barze stała Marilee i piła drinka. Archer siedział przy stoliku sam. Nic nie zamówił. Przed nim leżała tylko papierowa podstawka. Załoga „Red Eye” zebrała się przy barze, nikt nic nie mówił. Słychać było jedynie dzwoniące kostki lodu, kiedy Marilee podnosiła szklankę do ust, a potem odstawiała ją z powrotem na blat.
– Czy coś się stało? – zapytał Mark.
Marilee podniosła wzrok i zamrugała kilka razy, tak jakby dopiero teraz zauważyła Marka. Potem spojrzała na swoją szklankę i cicho powiedziała.
– Znaleźli Aarona.
Zwykle kojarzyło się to z dźwiękiem piły do kości; ten dźwięk i smród. Smród był bardzo wyraźny. Detektyw Bernard Katzka z wydziału zabójstw spojrzał na stół, na którym przeprowadzano sekcję i zauważył, że smród przeszkadzał również Lundquistowi. Jego młodszy asystent stał na pół odwrócony od stołu, ręką zasłaniał nos i usta. Jego twarz wykrzywiał grymas. Lundquist jeszcze nie przyzwyczaił się do sekcji zwłok; zresztą niewielu gliniarzy mogło się do tego przyzwyczaić. Cięcie trupów nigdy nie należało do rzeczy, które Katzka oglądałby z przyjemnością, ale na przestrzeni lat zdołał wyrobić sobie pewne podejście do tego. Traktował całą procedurę jako swego rodzaju ćwiczenie. Starał się koncentrować na czysto technicznym aspekcie śmierci. Widział już ciała spalone w ogniu, ciała dosłownie zeskrobywane z chodnika po upadku z dwudziestego czwartego piętra, ciała podziurawione kulami, ciała pocięte nożem, ciała poszarpane przez gryzonie. Tylko w przypadku zwłok dzieci ciągle jeszcze czuł się nieswojo. Na stole wszystkie trupy wyglądały podobnie, osobnik pocięty, zbadany i zakatalogowany. Jeżeli myślało się o tym w jakikolwiek inny sposób, miało się zagwarantowane nocne koszmary.
Bernard Katzka miał czterdzieści cztery lata i był wdowcem. Trzy lata temu jego żona zmarła na raka. Katzka przeżył już jeden z najgorszych koszmarów, jakie mogą spotkać człowieka.
Teraz skupił się na autopsji. Badany to pięćdziesięcioczteroletni biały mężczyzna, żonaty, dwoje dzieci w wieku szkolnym, zawód – kardiolog. Jego tożsamość została potwierdzona przez porównanie odcisków palców i bezpośrednią identyfikację ciała przez żonę. To doświadczenie z całą pewnością musiało być dla niej bardzo bolesne. Oglądanie ciała kogoś, kogo się kochało, jest wystarczająco strasznym przeżyciem. A kiedy jeszcze ciało najbliższej osoby przez dwa dni wisiało w ciepłym pomieszczeniu, to widok i przeżycia z tym związane są przerażające.
Katzka dowiedział się, że wdowa zemdlała podczas identyfikacji zwłok.
Trudno się dziwić – pomyślał, patrząc na ciało Aarona Leviego. Twarz była zupełnie biała; tętnice szyjne zostały przecięte skórzanym paskiem zaciśniętym wokół szyi. Wysunięty język był czarny i całkowicie wyschnięty przez te dwa dni, zanim odnaleziono ciało. Powieki były półprzymknięte, a na skutek krwotoku białka oczu przybrały przerażającą czerwoną barwę. Poniżej szyi, na której pozostał ślad po zaciśniętym pasku, zrobił się wysięk charakterystyczny dla zbierającej się pod skórą krwi. Sine odbarwienia na nogach i rękach powstały na skutek przerwania krążenia. Wszystko wskazywało, że przyczyną było powieszenie. Jedynym znakiem na ciele, niebędącym bezpośrednio spowodowanym powieszeniem, był siniak wielkości monety na lewym ramieniu mężczyzny.
Doktor Rowbotham i jego asystent, obaj w fartuchach, rękawiczkach i ochronnych okularach, kończyli badanie klatki piersiowej i jamy brzusznej. Nacięcie miało kształt litery Y, dwa ukośne cięcia zaczynały się przy ramionach i łączyły w dolnej części mostka i dalej już jako jedno cięcie biegło przez środek brzucha aż do kości łonowej. Rowbotham już od trzydziestu dwóch lat współpracował z policją przeprowadzając sekcje zwłok. Nic już nie było w stanie zaskoczyć go ani poruszyć. Można byłoby przypuszczać, że krojąc zwłoki szereg czynności robi machinalnie. Raz po raz wciskając stopą pedał włączający nagrywanie, dyktował swoim monotonnym głosem. Uniósł trójkątną tarczę żeber i odsłonił jamę opłucnej.
– Może chcesz się temu przyjrzeć, Sług – powiedział do Katzki. Przezwisko to nie miało nic wspólnego z wyglądem detektywa. Raczej wzięło się od tego, że Katzka był z natury dość powolny. Jego koledzy z pracy żartowali między sobą, że gdyby ktoś strzelił do Katzki w poniedziałek, to reakcji z jego strony nie należało spodziewać się wcześniej niż przed piątkiem. I to tylko, gdyby miał zły humor.
Katzka pochylił się, żeby zajrzeć do wnętrza klatki piersiowej. Jego twarz wyrażała równie niewiele, co twarz Rowbothama.
– Nie widzę nic niezwykłego.
– Właśnie. Może tylko lekkie przekrwienie opłucnej. Prawdopodobnie z powodu niedotlenienia. Wszystko na skutek uduszenia się.
– Myślę, że to wszystko – powiedział Lundquist. Asystent Katzki szybko odsunął się od stołu, żeby być jak najdalej od tego smrodu. Niecierpliwie czekał, aż zakończy się sekcja i będą mogli przejść do ciekawszych czynności. Był taki, jak każdy młody zapaleniec, byle zacząć pościg, nieważne za czym. Samobójstwo przez powieszenie nie było dla niego sprawą zbyt interesującą. Katzka nie ruszył się od stołu.
– Czy naprawdę musimy tu być aż do końca? – zapytał Lundquist.
– Dopiero się zaczęło.
– Przecież to samobójstwo.
– Mam przeczucie, że coś tu jest nie tak.
– Klasyczne samobójstwo. Sam przed chwilą słyszałeś.
– Wstał z łóżka w środku nocy, ubrał się, wsiadł do samochodu. Zastanów się. Wstał z nagrzanego łóżka po to, żeby się powiesić na najwyższym piętrze szpitala.
Lundquist popatrzył na ciało i znowu odwrócił się od stołu. Tymczasem Rowbotham i jego asystent odcięli już tchawicę i naczynia krwionośne. Wyjmowali teraz serce razem z płucami. Rowbotham wrzucił splątaną, krwawą masę na wagę. Metalowa szala poruszyła się kilka razy, skrzypiąc pod ciężarem.
– To twoja jedyna szansa, żeby przyjrzeć się wszystkiemu dokładnie – powiedział Rowbotham, który pracował teraz nad śledzioną. – Kończymy i ciało jedzie prosto na pogrzeb. Takie jest życzenie rodziny.
– Dlaczego taki pośpiech? – spytał Lundquist.
– On jest Żydem. U nich szybko chowają. Wszystkie organy muszą wrócić na miejsce. – Rowbotham wrzucił śledzionę na wagę i patrzył, jak igła wskaźnika waha się przez chwilę, a potem zatrzymuje.
Lundquist ściągnął swój fartuch, odsłaniając umięśniony tors. Godziny spędzane na siłowni dawały rezultaty. Był bardzo ambitny i rozpierała go energia. Ale Katzka musiał jeszcze sporo nad nim popracować. Dzisiejsza lekcja miała udowodnić, jak mylne może być pierwsze wrażenie. Niełatwo wytłumaczyć to młodemu policjantowi, który ma dużo pewności siebie i w dodatku świetnie wygląda. Nie wspominając już o tym, że ma bujną czuprynę.
Rowbotham kontynuował wyjmowanie narządów. Wyciął jelita, które zdawały się nie mieć końca. Wątroba, trzustka i żołądek w splątanej masie też wylądowały na wadze. Na końcu zważone zostały nerki i pęcherz. Wszystkie wyniki wypowiadane były na głos i rejestrowane na taśmie magnetofonowej. Jeszcze kilka danych i pozostała jedynie pusta powłoka ciała.
Teraz Rowbotham zabrał się za głowę. Wykonał nacięcie za jednym uchem i przeciągnął je przez cały tył czaszki. Jednym ruchem zsunął część skalpu do przodu, na twarz. Drugą część ściągnął do tyłu, na szyję, odsłaniając podstawę czaszki. Wziął piłę elektryczną. Kiedy pył kostny zaczął się unosić w powietrzu, na twarzy Rowbothama pojawił się grymas. Nikt się nie odzywał. Piła była dość głośna, a cała ta czynność stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Cięcie klatki piersiowej i brzucha, chociaż okropne, wydawały się w pewnym sensie bezosobowe. Coś w rodzaju oprawiania zwierzyny. Jednak ściąganie skóry z głowy człowieka na jego twarz było atakiem na najbardziej osobistą i indywidualną część ciała.
Lundquist, lekko zielony, nagle usiadł na krześle przy zlewie i zanurzył twarz w dłoniach. Wielu policjantów obserwujących sekcje zwłok korzystało właśnie z tego krzesła.
Rowbotham odłożył piłę i zdjął górną część czaszki. Potem zaczął powoli przygotowywać mózg do wyjęcia. Odciął nerwy wzrokowe, naczynia krwionośne i rdzeń kręgowy. Ostrożnie wyciągnął mózg w jednym galaretowatym kawałku.
– Nic niezwyczajnego – powiedział i wrzucił go do formaliny. – Teraz zabieramy się za szyję. To jest najgorsze.
Wszystko, co zostało zrobione wcześniej, było wstępem do tego etapu. Usunięcie wnętrzności i mózgu pozwoliło na odsączenie płynów z klatki piersiowej oraz z czaszki. Odcięcie szyi należało przeprowadzić, gdy krew i płyny ciała nie utrudniały pracy.
Teraz Rowbotham musiał zbadać bruzdę w skórze pozostawioną przez pasek.
– Klasyczne odwrócone V – powiedział. – Popatrz tutaj, Sług, masz równolegle biegnące odciski odpowiadające brzegom paska. A tutaj z tyłu, widzisz to?
– Wygląda na ślad po klamrze.
– Zgadza się. Jak na razie bez niespodzianek. – Rowbotham wziął skalpel i zaczął rozcinać szyję.
Lundquist już czuł się lepiej i dołączył do pozostałych przy stole. Widać było, że czuł się trochę zawstydzony. Jeśli idzie o mdłości wszyscy są równi – z satysfakcją pomyślał Katzka. Zwalały z nóg nawet policyjnych osiłków z burzą włosów na głowie. Tymczasem ostrze Rowbothama przecięło już skórę szyi. Potem cięło głębiej, odsłaniając perłowo białą chrząstkę tarczowatą.
– Żadnych pęknięć. Tutaj mamy jakiś krwotok, przy tym mięśniu. Ale chrząstka tarczowata i kość gnykowa wydają się nietknięte.
– Co to znaczy?
– Nic. Powieszenie nie zawsze powoduje duże uszkodzenia w obrębie szyi. Śmierć następuje jedynie wskutek przerwania dopływu krwi do mózgu. Wystarczy ucisk na tętnicę szyjną. To bezbolesny sposób na popełnienie samobójstwa.
– Wydaje się pan przekonany, że to było samobójstwo.
– Istnieje możliwość, że mogło do tego dojść przypadkiem. Ale pan wspominał, że okoliczności na to nie wskazywały.
– Jego kutas siedział w zapiętych spodniach. Nie wyglądało na to, żeby się zabawiał – powiedział Lundquist.
– No to z całą pewnością mamy samobójstwo. Morderstwa przez powieszenie prawie się nie zdarzają. Gdyby osoba została najpierw uduszona, widziałby pan inny układ tych bruzd na szyi. Nieodwrócone V, tak jak tutaj. A gdyby stryczek został założony siłą, to na pewno widzielibyśmy jeszcze inne ślady na ciele. Na pewno by się bronił.
– Jest ten siniak na ramieniu. Rowbotham wzruszył ramionami.
– Mógł sam się uderzyć. Istnieje tysiąc różnych sposobów wytłumaczenia tego.
– A jeżeli podano mu jakieś leki i powieszono, kiedy był nieprzytomny?
– Zrobimy odpowiednie badania, Sług, tylko żeby zaspokoić twoją ciekawość.
Lundquist przerwał im śmiejąc się.
– Właśnie, musimy zadbać o to, żeby Sług był szczęśliwy. – Odsunął się od stołu. – Już czwarta, idziesz, Sług?
– Chciałbym zostać do końca.
– Jeżeli cię to bawi. Według mnie powinniśmy uznać to za samobójstwo i zająć się czymś innym.
– Zrobiłbym to, gdyby nie te światła.
– Jakie światła? – spytał Rowbotham. W jego oczach wreszcie błysnęła iskierka ciekawości.
– Sług uczepił się świateł w tamtym pokoju – stwierdził Lundquist.
– Doktor Levi został znaleziony w nieużywanym pokoju szpitalnym – wyjaśnił Katzka. – Pracownik, który znalazł ciało, jest prawie pewien, że światła były zgaszone.
– No i co w związku z tym? – spytał Rowbotham.
– Twoja hipoteza co do godziny, w której nastąpił zgon, pokrywa się z tym, co my myślimy – doktor Levi zmarł w sobotę bardzo wcześnie rano. Na długo przed wschodem słońca. Znaczyłoby to, że powiesił się po ciemku. Albo, że kto inny zgasił światło.
– A może to ten pracownik nie pamiętał tego, co widział – powiedział Lundquist. – Gość wyrzygał do kibla wszystko, co tylko mógł. Myślisz, że po tym może pamiętać, czy światło było zapalone, czy zgaszone?
– To po prostu szczegół, który nie daje mi spokoju. Lundquist zaśmiał się.
– Mnie to nie przeszkadza – powiedział i wrzucił swój fartuch do torby z rzeczami do prania.
Była prawie szósta wieczorem, kiedy Katzka zajechał swoim volvo na parking przed szpitalem Bayside. Zostawił samochód, wszedł do budynku i wjechał windą na trzynaste piętro. Tylko do tego poziomu mógł dojechać bez specjalnej karty-klucza. Żeby dostać się na najwyższy poziom musiał wysiąść z windy i wejść na górę schodami pożarowymi.
Pierwszą rzeczą, która go zastanowiła, kiedy wychodził z windy, była cisza. Poczucie pustki. Od miesięcy trwał tutaj remont. Tego dnia robotnicy nie przyszli, a ich sprzęt był wszędzie porozkładany. W powietrzu mieszały się zapachy pyłu drzewnego, świeżej farby… i czegoś jeszcze. To była woń podobna do tej, jaka towarzyszyła im podczas sekcji zwłok. Woń śmierci. Zgnilizny. Wyminął drabiny i narzędzia i skręcił w boczny korytarz.
Odgradzała go żółta policyjna taśma przyklejona w poprzek jednego z wejść. Przeszedł pod nią i pchnął zamknięte drzwi.
W tym pokoju zakończono już prace remontowe. Nowe tapety, sprzęty, okno od podłogi do sufitu z widokiem na miasto. Apartament szpitalny na poddaszu dla pacjentów, którzy mieli wypchane portfele. Wszedł do łazienki i zapalił światło. Luksus, marmury, bateria o miedzianym połysku, lustro ze specjalnym oświetleniem, sedes przypominający tron. Zgasił światło i wrócił do pokoju. Podszedł do szafy. To właśnie w niej znaleziono wiszącego Aarona Leviego. Jeden koniec paska został przywiązany do poprzecznego kołka w szafie. Drugi – założony pętlą wokół szyi Leviego. Musiał ugiąć nogi, aby pasek zacisnął się mu wokół gardła i odcinał dopływ krwi do mózgu. Gdyby w ostatniej chwili zmienił zdanie, wystarczyło postawić stopy z powrotem na podłodze, stanąć i rozluźnić pasek. Nie zrobił tego jednak. Wisiał przez pięć do dziesięciu sekund, zanim stracił przytomność. Trzydzieści sześć godzin później, w niedzielę po południu, jeden z robotników przyszedł tu kończyć wypełnianie szczelin między kafelkami w obudowie wanny. Na pewno nie przypuszczał, że znajdzie trupa w szafie.
Katzka podszedł do okna. Stał tak, patrząc na Boston. Doktorze Levi – myślał – co takiego wydarzyło się w pana życiu? Kariera kardiologa. Żona, dwoje dzieci, oboje już w college’u, ładny dom. Przez krótką chwilę Katzka poczuł, że jest wściekły na Aarona Leviego. Co on do cholery mógł wiedzieć o rozpaczy i beznadziei? Jaki miał powód, aby zakończyć w ten sposób swoje życie? Tchórzostwo. Zwyczajne tchórzostwo. Katzka odwrócił się od okna poruszony własną reakcją. Gardził wszystkimi, którzy wybierali taki koniec. Dlaczego właśnie taki? Po co wieszać się w pustym pokoju, do którego rzadko kiedy ktoś zagląda?
Były inne sposoby na popełnienie samobójstwa. Levi był lekarzem. Miał dostęp do narkotyków, barbituranów, leków, które mógł zaaplikować sobie w śmiertelnej dawce. Katzka dokładnie wiedział, ile luminalu potrzeba, żeby zakończyć życie. Taka była jego praca. Kiedyś obliczył, ile on musiałby wziąć, żeby zakończyć życie. Wyliczył to do swojej wagi. Potem położył tabletki na stole w jadalni. Rozmyślał nad wolnością, którą można w ten sposób osiągnąć. Koniec z rozpaczą. Łatwe, ale nieodwracalne wyjście. Dla niego nigdy nie nadszedł właściwy moment. Było zbyt wiele obowiązków, którymi należało się zająć. Przygotować pogrzeb żony, Annę, zapłacić rachunki za jej pobyt w szpitalu, potem proces, w którym musiał zeznawać jako świadek, potem podwójne zabójstwo w Roxbury. I jeszcze ostatnie osiem rat za samochód. Potem znowu trzy zabójstwa w Brooklinie i jeszcze jeden proces, w którym był świadkiem. W końcu wyszło na to, że Katzka był ciągle zbyt zajęty, żeby mógł sobie pozwolić na popełnienie samobójstwa.
Od tamtej pory minęły już trzy lata. Trzy lata od pogrzebu Annę. Już dawno temu wyrzucił ten luminal. Teraz już nie myślał o samobójstwie. Od czasu do czasu przypominał sobie o tamtych leżących na stole tabletkach i zastanawiał się, dlaczego w ogóle myślał o takim rozwiązaniu. W jaki sposób mógł tak bardzo poddać się rezygnacji. Nie myślał o sobie ze współczuciem, tak jak nie współczuł nikomu, kto zażywa pigułki w krańcowym przypadku użalania się nad sobą. A dlaczego pan to zrobił, doktorze Levi?
Jeszcze raz spojrzał na rozciągający się za oknem widok Bostonu i zastanawiał, jakie były ostatnie chwile życia Aarona Leviego. Próbował wyobrazić sobie, jak Levi wstaje z łóżka o trzeciej nad ranem, jedzie do szpitala, wjeżdża windą na trzynaste piętro, a potem ostatni etap pokonuje na piechotę. Na czternastym piętrze wchodzi do tego pokoju. Przywiązuje pasek do drążka w szafie i wkłada sobie pętlę na szyję.
Katzka zmarszczył brwi. Podszedł do kontaktu i przesunął dźwigienkę w górę. W pokoju rozbłysło światło. Włącznik działał bezbłędnie. Kto więc wyłączył światło? Aaron Levi czy robotnik, który znalazł ciało?
A może ktoś inny?
Szczegóły – pomyślał Katzka. Szczegóły zawsze najbardziej mnie denerwują.