Kiedy samolot z Vivian Chao na pokładzie wylądował na lotnisku Logan International, dziewczyna poczuła, że jej niepokój rośnie. To nie lot wywoływał to uczucie. Nie bała się latania, mogła spać nawet wśród najbardziej gwałtownych wstrząsów. Vivian ani na chwilę nie mogła przestać myśleć o ostatniej rozmowie telefonicznej z Abby. Zabierając swoje rzeczy z półki ponad siedzeniami, zastanawiała się, dlaczego Abby nie zadzwoniła jeszcze raz po tym, jak przerwano ich rozmowę. Próbowała dzwonić do Abby do domu, ale nikt nie odbierał. Myślała o tym podczas lotu i uświadomiła sobie, że przecież nie wie, skąd Abby do niej zadzwoniła. Nie zdążyła jej o tym powiedzieć, rozmawiały za krótko.
Dźwigając swój bagaż podręczny, wysiadła z samolotu i przeszła do dworca lotniska. Ze zdziwieniem patrzyła na tłum ludzi czekających przy barierce. Las jaskrawych baloników i hałaśliwa młodzież machająca napisami „Witaj w domu, Dave”! albo „Cześć Chłopie”! i „Nasz bohater”! Kimkolwiek był ten Dave, miał niezłą publiczność. Rozległy się okrzyki. Vivian obejrzała się i zobaczyła uśmiechniętego chłopaka schodzącego za nią z kładki. Tłum witając miejscowego bohatera, rzucił się do przodu, prawie porywając ze sobą również Vivian. Cholerne dzieciaki! Wszystkie były od niej wyższe przynajmniej o głowę. Musiała nieźle manewrować, żeby wydostać się z tłumu. Rozpędziła się tak bardzo, że kiedy już minęła gąszcz nastolatków, o mało nie przewróciła mężczyzny, który stał tuż za nimi. Wymruczała słowa przeprosin i ruszyła dalej. Dopiero po chwili zorientowała się, że mężczyzna jej nie odpowiedział.
Zatrzymała się przy łazience. Miała wrażenie, że przez to ciągłe napięcie jej pęcherz pracuje ze zdwojoną częstotliwością. Musiała skorzystać z toalety.
Kiedy z niej wyszła, znowu zobaczyła tego mężczyznę, na którego wpadła wcześniej. Stał przy kiosku z upominkami naprzeciwko wejścia do damskiej toalety. Czytał gazetę. Wiedziała, że to ten sam, gdyż klapa jego płaszcza była podwinięta pod spód. Kiedy się z nim zderzyła, właśnie na to zwróciła uwagę.
Przeszła do miejsca, skąd miała odebrać bagaż.
Podczas przeprawy przez serię przejść i bramek lotniska jej mózg wreszcie zaczął pracować na swoich zwykłych obrotach. Dlaczego ten mężczyzna czekał przy wyjściu dla pasażerów opuszczających jej samolot? Jeżeli czekał na kogoś, to dlaczego był teraz sam?
Zatrzymała się przy stoisku z gazetami, wybrała jakieś pismo na chybił trafił i podała je kasjerce. Kiedy kobieta wstukiwała cenę magazynu, Vivian ukradkiem rozejrzała się dokoła.
Mężczyzna stał przy punkcie rezerwacji lotów. Wydawał się zatopiony w lekturze instrukcji. No dobra, Chao, wiesz już, że cię śledzi. Może biedak zakochał się od pierwszego wejrzenia. Może wystarczyło jedno spojrzenie i facet postanowił, że nie powinien pozwolić ci odejść tak po prostu – pomyślała nieco żartobliwie. Ale kiedy płaciła za czasopismo, czuła, że jej serce zaczyna mocniej bić. Zastanów się. Dlaczego on za tobą łazi? Zagadka nie była trudna. Telefon od Abby. Jeżeli ktokolwiek podsłuchiwał je, wiedział, że Vivian miała przylecieć na lotnisko Logan o szóstej wieczorem, lotem z Burlington. Tuż przed rozłączeniem ich rozmowy Vivian słyszała dziwne trzaski na linii.
Postanowiła postać przez chwilę przy kiosku z gazetami. Udawała, że ogląda książki i myślała intensywnie. Mężczyzna najprawdopodobniej nie miał przy sobie broni. Musiałby ją jakoś wnieść przez kontrolę lotniska. Tak długo, jak długo znajdowała się na terenie chronionym, nic jej nie groziło. Ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Mężczyzna zniknął. Odeszła od stoiska i rozejrzała się wokoło. Nigdzie go nie było. Jesteś idiotką, Chao. Nikt cię nie śledzi – uspokajała się.
Przeszła przez punkt kontrolny i zeszła schodami w dół do punktu odbioru bagażu. Walizki pasażerów lotu z Burlington właśnie wjeżdżały na taśmę. Zauważyła swoją czerwoną torbę. Już miała przepchnąć się bliżej taśmy, kiedy znów zobaczyła mężczyznę w płaszczu. Stał przy wyjściu z lotniska, czytając gazetę.
Natychmiast odwróciła się w drugą stronę. Jej puls zwariował. Mężczyzna czekał, aż ona odbierze swój bagaż. Jej torba robiła już drugie kółko. Nie podniosła jej. Niby od niechcenia zaczęła iść wzdłuż taśmy. Kiedy znalazła się po drugiej stronie, mężczyznę w płaszczu przesłonił jej tłum ludzi.
Vivian rzuciła swoją podręczną torbę i zaczęła uciekać. Miała przed sobą jeszcze dwie taśmy, obie stały w tej chwili nieużywane. Przebiegła obok i wybiegła drzwiami znajdującymi się za nimi.
Na zewnątrz było ciemno i wiał chłodny wiatr. Z lewej strony usłyszała jakiś hałas. Mężczyzna w płaszczu właśnie wybiegł drugim wyjściem. Drugi pojawił się kilka kroków za nim. Jeden z nich wskazał Vivian i krzyknął coś niezrozumiałego.
Vivian rzuciła się do ucieczki. Wiedziała, że mężczyźni za nią biegli. Dobiegł ją rumor przewracanego wózka z bagażem i gniewne krzyki bagażowego.
Potem rozległ się cichy trzask i coś przeleciało przez jej włosy.
Pocisk! Jej serce waliło jak oszalałe, płuca z trudem pracowały przy tej mieszance powietrza i spalin. W pewnej odległości przed nią dostrzegła drzwi. Wpadła przez nie do środka i rzuciła się do najbliższej windy. Ruchome schody jechały w dół. Wbiegała po dwa stopnie. Kiedy dostała się na wyższy poziom, usłyszała kolejny trzask. Tym razem ból zaświdrował w jednej skroni i poczuła, że coś ciepłego spływa jej po policzku.
Kasa biletowa American Airlines znajdowała się na wprost przed nią. Wokół było sporo ludzi. Ustawili się w kolejkę.
Znowu usłyszała za sobą kroki dudniące po schodach. Jeden z mężczyzn krzyczał coś, czego nie rozumiała. Pędem ruszyła w kierunku kasy biletowej, wpadła na mężczyznę z walizką i wskoczyła na biurko. Nie mogąc wyhamować, wylądowała po drugiej stronie, spadając na taśmę, po której jechały bagaże.
Czterech pracowników lotniska patrzyło na nią w zdumieniu. Kiedy się podnosiła, czuła, że trzęsą się pod nią nogi. Ostrożnie wyjrzała znad blatu. Zobaczyła tylko tłum zdziwionych ludzi. Mężczyźni zniknęli.
Vivian spojrzała na pracowników lotniska, którzy ciągle jeszcze stali jak zamurowani.
– Może ktoś by tak zadzwonił po strażników? Jedna z kobiet sięgnęła po telefon.
– Skoro już to robisz – powiedziała Vivian – to zadzwoń od razu na policję.
Ciemny mercedes wolno jechał ulicą. Zatrzymał się przy budce telefonicznej. Abby widziała jedynie profil kierowcy na tle świateł przejeżdżającego drugą stroną samochodu. To był Tarasoff. Podbiegła do drzwi i wsiadła do środka.
– Nareszcie pan przyjechał.
– Na pewno zmarzłaś. Może weźmiesz mój płaszcz? Jest na tylnym siedzeniu.
– Jedźmy już! Chciałabym jak najszybciej opuścić to miejsce.
Kiedy Tarasoff ruszał, Abby obejrzała się, sprawdzając, czy nikt za nimi nie jedzie. Ulica była ciemna.
– Widzisz kogoś? – zapytał.
– Nie. Chyba nikogo za nami nie ma. Tarasoff nerwowo odetchnął.
– Nie jestem w tym zbyt dobry. Nie lubię nawet oglądać kryminałów.
– Idzie panu świetnie. Niech pan jedzie na policję. Stamtąd możemy zadzwonić do Vivian.
Tarasoff niespokojnie zerknął w lusterko.
– Wydaje mi się, że przed chwilą widziałem samochód.
– Co takiego? – Abby obejrzała się, ale niczego nie dostrzegła.
– Skręcę tutaj, zobaczymy, co się stanie.
– Dobrze, ja będę patrzyła do tyłu.
Kiedy mijali zakręt, Abby skoncentrowała się na obserwowaniu drogi za nimi. Nie zauważyła żadnych świateł, żadnych innych samochodów. Dopiero kiedy zatrzymali się, odwróciła się do przodu i spytała.
– Co się stało?
– Nic się nie stało – Tarasoff wyłączył reflektory.
– Dlaczego pan… – Słowa ugrzęzły jej w gardle.
Tarasoff zwolnił blokadę zamków. Drzwi po jej stronie otworzyły się. Przerażona spojrzała w prawo. Do środka wdarł się powiew zimnego wiatru. Nagle jakieś ręce chwyciły ją i wyciągnęły na zewnątrz. Włosy opadły jej na twarz, nic nie widziała. Na ślepo stawiała opór swoim przeciwnikom, ale nie dała rady wyrwać się. Jej ręce szarpnięto do tyłu i związano razem w nadgarstkach. Usta zaklejono taśmą. Potem ktoś ją podniósł i wsadził do bagażnika stojącego obok samochodu. Zatrzaśnięto klapę, pozostawiając ją w całkowitych ciemnościach.
Ruszyli.
Jakimś cudem udało jej się przekręcić na plecy. Kopnęła w klapę. Raz po raz uderzała stopami w pokrywę bagażnika, kopała tak długo, aż zaczęły ją boleć mięśnie ud i z trudem mogła podnieść nogi. To było beznadziejne. Nikt nie mógł jej przecież usłyszeć.
Wyczerpana, skuliła się i starała zmusić do myślenia.
Tarasoff. Jak to się stało, że Tarasoff jest w to wszystko zamieszany?
Powoli fragmenty układanki trafiały na swoje miejsca jeden po drugim. Leżąc w ciemnościach, zaczynała wszystko rozumieć. Tarasoff był szefem jednego z najlepszych na Wschodnim Wybrzeżu zespołów przeprowadzających transplantacje serca. Jego sława przyciągała z całego świata śmiertelnie chorych pacjentów, którzy mieli wystarczająco dużo pieniędzy na opłacenie każdego chirurga, jakiego tylko chcieli. Żądali najlepszych i mogli sobie na nich pozwolić. Nie mogli kupić tylko czegoś, co było im niezbędne do życia: serca. Ludzkiego zdrowego serca. Tego nie dało się zrobić oficjalnie. I właśnie to zapewniał zespół z Bayside. Pamiętała, co powiedział kiedyś Tarasoff: Wiele razy odsyłałem swoich pacjentów do Bayside.
On był dla Bayside kimś w rodzaju pośrednika. Doprowadzał do skojarzenia obu stron.
Poczuła, że samochód hamuje i skręca. Opony zachrzęściły na żwirze, a za chwilę wóz zatrzymał się. Gdzieś w tle słyszała znajome dudnienie. To był odgłos startującego samolotu. Wiedziała już, dokąd ją przywieziono.
Klapa otworzyła się i Abby została wyjęta z bagażnika. Poczuła gwałtowny wiatr, który niósł ze sobą zapach ropy i morza. Ciągnęli ją po pomoście i trapie. Jej krzyki tłumiła taśma naklejona na usta oraz huk wznoszącego się samolotu. Przez chwilę widziała pokład frachtowca, chwiejną czarną płaszczyznę z geometrycznie układającymi się cieniami. Potem została ściągnięta w dół po klekoczących schodach. Dwa poziomy w dół.
Zaskrzypiały jakieś drzwi i Abby została wepchnięta przez nie do środka.
Nadal miała związane ręce, nie mogła wyhamować upadku. Brodą uderzyła o metalową podłogę, co na chwilę ją zamroczyło. Była zbyt oszołomiona, żeby próbować się poruszyć, czy nawet jęknąć. Ból przeszywał jej czaszkę. Czyjeś kroki zadudniły w dół po schodach. Jak przez mgłę usłyszała słowa Tarasoffa.
– Przynajmniej nie zmarnuje się zupełnie. Zdejmijcie jej taśmę. Nie możemy pozwolić, żeby się udusiła.
Przewróciła się na plecy i próbowała dostrzec cokolwiek. Widziała tylko słaby zarys sylwetki Tarasoffa stojącego w drzwiach. Cofnęła się, kiedy jeden z mężczyzn pochylił się nad nią i zerwał taśmę.
– Dlaczego? – zdołała wyszeptać. Tylko to jedno pytanie przychodziło jej na myśl. – Dlaczego?
Ledwo dostrzegła, że postać wzruszyła ramionami, tak jakby jej pytanie było zupełnie bezsensowne. Dwaj pozostali mężczyźni wycofali się z pomieszczenia. Zaczęli zamykać drzwi.
– Czy chodzi o pieniądze? – krzyknęła. – Czy sprawa jest aż tak banalna?
– Pieniądze nic nie znaczą – powiedział Tarasoff – jeżeli nie można za nie kupić tego, co jest potrzebne.
– Na przykład serca?
– Na przykład życia swego jedynego dziecka. Swojej żony, siostry czy brata. Właśnie ty, ty jedna powinnaś rozumieć to najlepiej, DiMatteo. Wiemy o małym Pete i o wypadku. Miał tylko dziesięć lat, prawda? Wiemy, że to było dla ciebie straszne przeżycie. Pomyśl tylko, co mogłabyś oddać za to, żeby uratować życie swego brata.
Nie odezwała się.
– Czy nie oddałabyś wszystkiego? Nie zrobiłabyś wszystkiego?
Tak – pomyślała – nie zastanawiając się nawet. Tak. Domyślił się odpowiedzi.
– Wyobraź sobie, jak to jest, gdy umiera twoje własne dziecko. Mieć wszystkie pieniądze świata i wiedzieć, że ono i tak będzie musiało czekać na swoją kolej. Po alkoholikach i narkomanach, czubkach i nierobach. – Umilkł, a potem dodał cicho. – Wyobrażasz to sobie?
Drzwi zamknęły się. Usłyszała szczęk zasuwy.
Leżała w zupełnych ciemnościach. Schody zadudniły pod krokami trzech mężczyzn wchodzących na górę, z powrotem na pokład. W końcu rozległ się głuchy odgłos zamykanej pokrywy luku. Potem słyszała już tylko wiatr i czuła, jak kadłub porusza się, napinając cumy.
Zamknęła oczy i starała się nie myśleć o bracie. Nie mogła jednak odpędzić obrazu Pete’a dumnie prezentującego swój mundurek skauta. Przypomniała sobie, że kiedy miał pięć lat, mówił, że Abby jest jedyną dziewczyną, z którą chce się ożenić. Pamiętała, jaki był zawiedziony, kiedy się dowiedział, że nie można poślubić własnej siostry…
Co zrobiłabym, żeby cię uratować? Wszystko – mówiła w myślach.
W ciemnościach coś się poruszyło. Abby zamarła. Znowu dobiegł ją cichy szmer. Szczury?
Odczołgała się dalej od miejsca, skąd słyszała szuranie i próbowała podnieść się na kolana. Nic nie widziała, mogła jedynie wyobrazić sobie wielkie gryzonie biegające po podłodze wokół niej. Z trudem wstała. Rozległ się cichy trzask.
Nagle oślepiło ją światło. Uskoczyła do tyłu. Pod sufitem wisiała żarówka bez osłony. To nie szczury słyszała przedtem. To był mały chłopiec.
Patrzyli na siebie dłuższą chwilę w ciszy. Chociaż Abby stała bardzo spokojnie, widziała niepokój w oczach chłopca. Jego chude nogi w krótkich spodenkach były gotowe do ucieczki. Ale tu nie miały dokąd uciekać. Wyglądał na jakieś dziesięć lat, był jasnowłosy i bardzo blady. W świetle kiwającej się żarówki jego czupryna miała kolor srebra. Abby zauważyła niebieską smugę na policzku, i uświadomiła sobie, że to był siniak. Głęboko osadzone oczy chłopca były podkrążone i przypominały również dwa siniaki na bladej twarzy malca.
Zrobiła krok w jego kierunku. Cofnął się.
– Nic ci nie zrobię – powiedziała. – Chcę tylko z tobą porozmawiać. Zmarszczył czoło. Pokręcił głową.
– Obiecuję, że nic ci nie zrobię.
Chłopiec powiedział coś, ale jego słowa były niezrozumiałe. Teraz ona zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową. Patrzyli na siebie zdezorientowani. Nagle oboje spojrzeli w górę. Silniki statku zostały uruchomione.
Abby w napięciu przysłuchiwała się odgłosom łańcuchów. Kilka chwil później poczuła kołysanie. Płynęli. Opuścili prawdopodobnie przystań i byli w drodze dokądś. Nawet jeżeli uda mi się wydostać z tych więzów i z tego pomieszczenia, nie mam dokąd uciekać. Z rozpaczą spojrzała na chłopca.
On już nie zwracał uwagi na dźwięk pracujących silników. Patrzył na jej talię. Powoli okrążył ją i zobaczył, że ma związane z tyłu ręce. Potem przeniósł wzrok na swoją jedną dłoń. Dopiero wtedy Abby zauważyła, że malec nie miał lewej ręki. Przedramię kończyło się kikutem. Przedtem trzymał je blisko ciała, jakby chciał ukryć przed nią swoje kalectwo. Teraz przyglądał się mu.
Potem spojrzał na nią i znowu coś powiedział.
– Nie rozumiem, co mówisz.
Powtórzył jeszcze raz to samo, tym razem w jego głosie słychać było zniecierpliwienie. Dlaczego ona go nie rozumiała? Co z nią było nie tak? Abby pokręciła głową.
Patrzyli na siebie, oboje byli rozczarowani. Potem chłopiec podniósł głowę. Abby domyśliła się, że podjął jakąś decyzję. Przeszedł za nią i pociągnął ją za nadgarstki, próbując rozluźnić więzy swoją jedną ręką. Sznur był za mocno zaciśnięty. Mały ukląkł za nią. Zaczął gryźć węzeł zębami. Poczuła na skórze jego ciepły oddech. Pracował cierpliwie jak mała, ale uparta myszka.
– Przykro mi, ale godziny wizyt już minęły – powiedziała pielęgniarka. – Proszę poczekać. Nie możecie tam wejść! Stójcie!
Katzka i Vivian minęli biurko pielęgniarek i poszli prosto do pokoju 621.
– Gdzie jest Abby? – spytał Katzka. Doktor Colin Wettig odwrócił się do nich.
– Doktor DiMatteo zniknęła.
– Mówił pan, że tutaj będzie bezpieczna – powiedział Katzka. – Zapewniał pan, że nic jej się nie stanie.
– Była pilnowana. Nikt nie mógł wejść do niej bez mojego specjalnego zezwolenia.
– W takim razie, co się z nią stało?
– To pytanie powinniście zadać doktor DiMatteo.
Obojętny ton głosu Wettiga rozzłościł Katzkę, podobnie jak jego chłodne spojrzenie. Ten człowiek nic po sobie nie pokazywał. W pełni siebie kontrolował. Patrząc na nieprzeniknioną twarz Wettiga, Katzka nagle zobaczył siebie samego. Ta świadomość zaskoczyła go.
– Ona była pod pana opieką, doktorze. Co wyście z nią zrobili?
– Nie podoba mi się to, co pan sugeruje.
Katzka przeszedł przez pokój, chwycił Wettiga za klapy jego laboratoryjnego fartucha i pchnął go na ścianę.
– Wy szuje. Dokąd ją zabraliście?
Niebieskie oczy Wettiga w końcu zdradziły cień niepokoju.
– Mówiłem już przecież, że nie wiem, gdzie ona jest! Pielęgniarki wezwały mnie o szóstej trzydzieści, żeby mi powiedzieć, że zniknęła. Zawiadomiliśmy strażników. Już przeszukali cały szpital, ale nigdzie jej nie znaleźli.
– Ale pan wie, gdzie ona jest, prawda? Wettig pokręcił głową.
– Nie wie pan? – Katzka potrząsnął nim raz jeszcze.
– Nic nie wiem! – wybuchnął Wettig.
Vivian podbiegła do nich i próbowała ich rozdzielić.
– Przestań! Udusisz go! Katzka, puść go!
Detektyw nagle puścił Wettiga. Doktor zachwiał się i oparł o ścianę oddychając ciężko.
– Sądziłem, biorąc pod uwagę jej stan i jej urojenia, że będzie bardziej bezpieczna w szpitalu. – Wyprostował się i potarł miejsce, gdzie kołnierz fartucha zostawił na szyi zaczerwieniony odcisk. Katzka patrzył na ten ślad zaskoczony własną gwałtownością.
– Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ona może mówić prawdę – powiedział Wettig. Wyciągnął z kieszeni świstek papieru i podał go Vivian. – Pielęgniarki właśnie mi to dały.
– Co to jest? – spytał Katzka. Vivian zmarszczyła brwi.
– To wyniki badania poziomu alkoholu we krwi Abby. Jest zerowy.
– Kazałem jeszcze raz pobrać jej krew dzisiaj po południu – wyjaśnił Wettig. – Ona przez cały czas utrzymywała, że nie była pod wpływem alkoholu. Pomyślałem więc, że jeżeli będę mógł jej przedstawić niepodważalny dowód, to przestanie się wypierać…
– To są wyniki z jakiegoś laboratorium zewnętrznego? Wettig skinął głową.
– Całkowicie niezależnego od Bayside.
– Wcześniej mówił pan, że ten poziom wynosił jeden i dwanaście setnych promila.
– To był test krwi pobranej o czwartej rano i przeanalizowanej przez nasze laboratorium w Bayside.
Vivian wtrąciła się.
– Okres połowicznego zaniku aktywności alkoholu może wynosić od dwóch do czternastu godzin. Jeżeli tamten test zrobiono o czwartej rano, to ten drugi powinien wykazać przynajmniej śladową obecność substancji.
– Ale badanie wykazało, że jest czysta – stwierdził Katzka.
– Co oznacza, że albo jej wątroba potrafiła niezwykle szybko to przyswoić – wyjaśnił Wettig – albo laboratorium w Bayside popełniło błąd.
– Czy tak to się tutaj nazywa? Błąd? – nie wytrzymał Katzka. Wettig nie odpowiedział. Wyglądał na zmęczonego i na bardzo starego.
Usiadł na nieporządnie zasłanym łóżku.
– Nie zdawałem sobie sprawy… nie chciałem nawet dopuścić takiej możliwości…
– Że Abby mówiła prawdę? – wtrąciła Vivian. Wettig pokręcił głową.
– Mój Boże – mruknął. – Cały ten szpital powinien zostać zamknięty, jeżeli to, co ona mówiła, jest prawdą.
Katzka poczuł wzrok Vivian na sobie. Spojrzał na nią.
– Czy teraz ma pan jeszcze wątpliwości? – spytała cicho.
Przez cztery godziny chłopiec spał w objęciach Abby. Czuła na szyi jego ciepły oddech. Leżał spokojnie z podkulonymi nogami, tak jak zwykle dzieci układają się do głębokiego, spokojnego snu. Drżał, kiedy dotknęła go po raz pierwszy. Próbowała rozmasować jego gołe nogi. Miała wrażenie, że rozciera zimne i suche patyki. W końcu rozgrzał się i przestał trząść. Jego oddech stał się rytmiczny i wolniejszy. Abby czuła ciepło, jakie zwykle bije od śpiących dzieci.
Ona też zdrzemnęła się przez chwilę.
Kiedy się ocknęła, wiał silniejszy wiatr. Poznała to po dźwiękach, jakie wydawał statek. Ponad jej głową żarówka kiwała się w tył i w przód.
Chłopiec jęknął i poruszył się. Było coś wzruszającego w zapachu małych chłopców, pomyślała Abby, tak jak w zapachu ciepłej trawy. Abby pamiętała to uczucie, kiedy śpiący Pete leżał na jej kolanach na tylnym siedzeniu samochodu. Czuła wtedy delikatne bicie jego serca. Tak samo, jak czuła teraz bicie serca tego chłopca.
Westchnął i obudził się. Patrząc na nią, powoli przypominał sobie, gdzie był.
– Aa-bi – szepnął. Skinęła głową.
– Zgadza się, Abby. Zapamiętałeś. – Uśmiechając się pogłaskała go po buzi, palcem musnęła sine miejsce na jego twarzy. – A ty jesteś… Jakow. – Przytaknął. Teraz oboje się uśmiechali.
Na zewnątrz wzmagał się wiatr i Abby czuła, że podłoga pod nimi kołysze się. Mały patrzył na nią zachłannie.
– Jakow – powtórzyła. Musnęła ustami jego jedwabistą, jasną brew. Kiedy uniosła głowę, jej wargi były mokre. Nie były to łzy chłopca, lecz jej własne. Wytarła je rękawem i przyjrzała mu się. Nadal wpatrywał się w nią z tym swoim dziwnie skupionym wyrazem twarzy.
– Jestem tu – szepnęła. Pogłaskała palcami włosy Jakowa.
Po chwili jego powieki znowu zamknęły się i ciało rozluźniło w ufnym śnie.
– To by było wszystko, jeżeli chodzi o nakaz przeszukania – powiedział Lundquist i kopnął w drzwi. Otworzyły się, uderzając w ścianę. Ostrożnie wszedł do pomieszczenia i nagle zatrzymał się. – Co to jest do cholery?
Katzka przycisnął przełącznik w ścianie. Obaj mężczyźni zamrugali oczami, kiedy zapaliły się trzy górne lampy. Światło było bardzo mocne, oślepiające. Z każdej strony otaczały ich gładkie błyszczące powierzchnie. Pojemniki z nierdzewnej stali. Tace z instrumentami medycznymi i statywy do kroplówek. Nad nimi wisiał rząd monitorów z różnymi przełącznikami. Pośrodku sali stał stół operacyjny. Katzka podszedł do niego i przyjrzał się pasom zwisającym po bokach. Dwa do mocowania nadgarstków, dwa do nóg i dwa dłuższe do unieruchomienia pasa i klatki piersiowej pacjenta.
Przeniósł wzrok na wózek anestezjologa znajdujący się u wezgłowia stołu. Podszedł do niego i wysunął górną szufladę. Wewnątrz leżał rząd szklanych strzykawek i igieł zapakowanych w plastik.
– Co to tutaj, do diabła, robi? – powiedział Lundquist.
Katzka zamknął szufladę i otworzył inną. W niej znalazł szklane fiolki. Wziął jedną. Chlorek potasu. Była do połowy pusta.
– Ten sprzęt był używany – zauważył.
– To dziwne. Jakie operacje mieliby tutaj przeprowadzać?
Katzka jeszcze raz spojrzał na stół. I na pasy. Nagle przypomniała mu się Abby, jej nadgarstki przywiązane do łóżka, łzy płynące po jej twarzy. Wspomnienie to było tak bolesne, że potrząsnął głową, żeby odegnać od siebie ten obraz. Strach utrudniał myślenie, a jeśli nie będzie myślał, nie pomoże Abby. Nie uratuje jej. Szybko odsunął się od stołu.
– Sług? – Lundquist patrzył na niego ze zdziwieniem. – Nic ci nie jest?
– Nie. – Katzka odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. – Wszystko w porządku.
Wyszedł na zewnątrz i spojrzał na budynek „Amity”. Nie było w nim nic niezwykłego. To po prostu kolejna waląca się rudera przy ulicy, gdzie pełno było podobnych. Brudna fasada z brązowego kamienia, okna z wystającymi urządzeniami do klimatyzacji. Dzień wcześniej widział tam tylko to, co spodziewał się zobaczyć. To, co mógł zobaczyć. Obskórny pokój wystawowy, zniszczone biurka zawalone stertami katalogów różnych dostawców. Paru sprzedawców z obojętnymi minami tkwiło przy telefonach. Nie widział wyższych pięter, nie podejrzewał, że wystarczy wjechać na górę windą, żeby trafić do tego pomieszczenia ze stołem operacyjnym.
Zaledwie godzinę temu Lundquist odkrył, że właścicielem budynku jest Sigajew Company – to samo przedsiębiorstwo z New Jersey, na które zarejestrowany był frachtowiec. Znowu powiązanie z rosyjską mafią. Jak głęboko w Bayside tkwiły macki tej organizacji? A może Rosjanie tylko współpracowali z kimś ze szpitala? Partnerzy w czarnorynkowym handlu?
Odezwał się pager Lundquista. Policjant odczytał wiadomość i sięgnął do samochodu po telefon komórkowy. Katzka ciągle stał przed budynkiem. Nie mógł przestać myśleć o Abby. Gdzie powinien jej teraz szukać? W szpitalu sprawdzono już wszystkie zakamarki. Parkingi i okolice również zostały przeszukane. Wyglądało na to, że Abby sama opuściła szpital. Dokąd poszła? Do kogo mogła zadzwonić? To musiał być ktoś, komu ufała.
– Sług!
Katzka odwrócił się do Lundquista machającego do niego ręką, w której trzymał telefon.
– Kto dzwoni?
– Straż przybrzeżna. Czeka już na nas helikopter.
Czyjeś kroki zadudniły na schodach.
Abby gwałtownie podniosła głowę. Jakow ciągle spał w jej objęciach. Jej serce biło tak mocno, że powinien się zbudzić, ale on nawet się nie poruszył.
Drzwi otworzyły się i nad nią stanął Tarasoff w towarzystwie dwóch mężczyzn.
– Czas już na ciebie.
– Dokąd mam iść? – spytała.
– Na krótki spacer. – Tarasoff spojrzał na Jakowa. – Obudź go. On też z nami pójdzie.
Abby mocniej przytuliła Jakowa.
– Nie, on nie – powiedziała.
– Zwłaszcza on.
Potrząsnęła głową.
– Dlaczego?
– Ma grupę krwi AB RH+. Jest jedyny o tej grupie spośród wszystkich, których akurat mamy na składzie.
Spojrzała na Tarasoffa. Potem przeniosła wzrok na Jakowa, jego twarz była zaróżowiona od snu. Czuła, jak w jego wątłej klatce piersiowej bije serce. Nina Voss – pomyślała. Nina Voss ma grupę AB RH+…
Jeden z mężczyzn chwycił ją za ramię i podniósł. Musiała puścić chłopca. Osunął się na podłogę i przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Drugi mężczyzna kopnął Jakowa i krzyknął jakieś polecenie po rosyjsku. Chłopiec wstał jeszcze niezupełnie obudzony.
Tarasoff szedł pierwszy wzdłuż ciemnego korytarza, potem przez luk, w górę po schodach, przez kolejny luk do żelaznych schodów. Przed nimi były niebieskie drzwi. Tarasoff ruszył ku nim. Stopnie zadudniły pod jego ciężarem. Nagle chłopak szarpnął się, wyrwał i zaczął uciekać. Jeden z mężczyzn chwycił go za koszulę. Jakow odwrócił się i ugryzł mężczyznę w ramię. Krzycząc z bólu, mężczyzna uderzył chłopca w twarz. Cios był brutalny, Jakow upadł na podłogę.
– Przestań! – krzyknęła Abby.
Mężczyzna szarpnięciem postawił Jakowa z powrotem na nogi i uderzył go jeszcze raz. Tym razem chłopca zarzuciło w kierunku Abby. Od razu chwyciła go na ręce. Jakow przytulił się do niej, szlochając w jej rękaw. Mężczyzna ruszył w ich kierunku.
– Trzymaj się od niego z daleka! – ostrzegła Abby.
Jakow trząsł się i mówił coś przez łzy. Przycisnęła wargi do jego włosów i wyszeptała:
– Kochanie, jestem przy tobie. Jestem tutaj.
Chłopiec podniósł głowę. Patrząc w jego przestraszone oczy, Abby pomyślała: On wie, co się z nami stanie.
Ktoś pchnął ją do przodu, przez niebieskie drzwi.
Nagle znaleźli się w innym świecie. Korytarz za drzwiami był wyłożony białą boazerią, na podłodze leżało białe linoleum. Nad nimi wisiały lampy dające lekko rozproszone światło. Ich kroki odbijały się echem od ścian. Weszli na górę spiralnymi schodami, a potem skręcili w boczny korytarz. Na jego końcu znajdowały się szerokie drzwi. Chłopiec drżał coraz bardziej. Miała wrażenie, że robi się coraz cięższy. Postawiła go na podłodze i wzięła jego twarz w swoje dłonie. Na sekundę ich oczy spotkały się i czego nie potrafili przekazać słowami, przekazali sobie w tym krótkim spojrzeniu. Abby wzięła Jakowa za rękę i ścisnęła lekko jego dłoń. Razem ruszyli w kierunku drzwi. Jeden mężczyzna szedł przed nimi, jeden za nimi. Tarasoff prowadził. Kiedy otwierał drzwi, Abby przesunęła się trochę do przodu, wszystkie mięśnie miała napięte w oczekiwaniu na następny ruch. Puściła już dłoń Jakowa.
Tarasoff pchnął skrzydło drzwi, za którymi znajdowało się białe pomieszczenie. Abby gwałtownie ruszyła do przodu. Ramieniem trafiła w mężczyznę idącego przed nią, który wpadł na Tarasoffa. Ten potknął się o próg i upadł na kolana.
– Jesteście potworami! – krzyczała, waląc w nich na oślep pięściami. – Potwory!
Mężczyzna za nią próbował chwycić ją za ręce. Odwróciła się i uderzyła go w twarz pięścią. Zauważyła, jak Jakow wyrwał się i zniknął za rogiem korytarza. Mężczyzna, na którego Abby wpadła, już wstał i szedł na nią z drugiej strony. Obaj mężczyźni otoczyli ją i podnieśli z podłogi. Kiedy nieśli ją przez drzwi do białego pokoju, nie przestała walczyć i wyrywać się.
– Musicie ją przytrzymać! – zakomenderował Tarasoff.
– Ale chłopak…
– Zapomnijcie o nim! I tak nigdzie nie ucieknie. Dajcie ją na stół!
– Ona nie przestaje się szarpać.
– Potwory! – zawyła i kopnięciem uwolniła jedną nogę. Usłyszała, że Tarasoff przewraca coś w szafce.
– Przytrzymajcie jej ramię! – rzucił w stronę mężczyzn. – Muszę mieć jej rękę!
Zbliżył się ze strzykawką. Abby wrzeszczała, kiedy igła zagłębiała się w jej ramię. Wykręcała się, ale nie mogła uwolnić. Znowu próbowała się szarpnąć, ale tym razem, jej nogi odmówiły posłuszeństwa. Miała kłopoty z widzeniem. Jej powieki same opadały. Nie mogła już krzyczeć. Z jej krtani dobywał się ledwie szept. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła nawet zaczerpnąć powietrza.
Co się dzieje? Dlaczego nie mogę się ruszać? – myślała w panice.
– Przenieście ją natychmiast do następnej sali! – powiedział Tarasoff. – Musimy ją zaraz intubować, w przeciwnym razie stracimy ją.
Mężczyźni wnieśli ją do sąsiedniego pomieszczenia i położyli na stole. Nad nią zapaliły się jasne światła. Abby była w pełni przytomna, ale nie była w stanie poruszyć ani jednym mięśniem. Za to wszystko czuła dokładnie: pasy zaciskające się wokół jej nadgarstków i kostek, naciśnięcie dłoni Tarasoffa na czoło, odchylenie głowy. Zimny koniec laryngoskopu wślizgującego się w jej gardło. Krzyk przerażenia odezwał się tylko w jej głowie; nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Poczuła plastikową rurkę wsuwaną w gardło do tchawicy, odcinającą powietrze, duszącą. Nie mogła się odwrócić, nie mogła nawet walczyć o oddech. Rurkę przyklejono plastrem wokół ust i podłączono respirator. Maszyna przejęła jej oddech, pompując powietrze do płuc w regularnych odstępach czasu.
– Teraz niech któryś idzie znaleźć chłopaka! – rozkazał Tarasoff. – Nie obaj. Ktoś musi mi asystować.
Jeden z mężczyzn wyszedł. Drugi przysunął się bliżej stołu.
– Zapnij pas na piersi – powiedział Tarasoff. – Sukcynylocholina przestanie działać za minutę lub dwie. Nie można pozwolić na to, żeby zaczęła się szarpać, kiedy będę jej zakładał kroplówkę.
Sukcynylocholina. Tak właśnie zginął Aaron. Nie mógł walczyć. Nie mógł nawet oddychać. Działanie leku zaczynało już słabnąć. Czuła, jak mięśnie klatki piersiowej kurczyły się, buntując przeciwko wprowadzonej do środka rurce. Mogła już także unieść powieki, widzieć twarz mężczyzny stojącego nad nią. Rozcinał właśnie jej ubranie. Z zainteresowaniem przyglądał się jej piersiom, potem brzuchowi.
Tarasoff założył jej kroplówkę. Kiedy się wyprostował, zauważył, że oczy Abby były teraz otwarte. Wyczytał w nich pytanie.
– Zdrowa wątroba – powiedział. – Nieczęsto się trafia taki kąsek. W Connecticut jest pewien pacjent, który czeka na dawcę już od ponad roku. – Tarasoff zawiesił drugą plastikową torbę na stojaku do kroplówki. Potem spojrzał na nią. – Był zachwycony, kiedy dowiedział się, że wreszcie trafił się organ idealnie dopasowany.
Cała ta krew, którą pobrano mi w Bayside – pomyślała – użyta została do typowania tkanek.
Tarasoff pracował dalej. Podłączył drugą torbę do rurki, napełnił strzykawki odpowiednimi lekami. Wodziła za nim wzrokiem, czując, jak respirator pompuje jej powietrze do płuc. Stopniowo powracała jej zdolność poruszania się. Mogła już kiwać palcami, ruszać ramionami. Kropla potu spłynęła jej ze skroni. Pociła się z wysiłku, jaki podejmowała, żeby się poruszyć, odzyskać kontrolę nad swoim ciałem. Zegar na ścianie wskazywał jedenastą piętnaście.
Tarasoff skończył przygotowywanie tac ze strzykawkami. Usłyszał otwierające się drzwi i odwrócił w ich stronę.
– Chłopak ciągle jeszcze gdzieś biega – powiedział. – Próbują go złapać, tak więc najpierw zajmiemy się wątrobą.
Ktoś zbliżył się do stołu. Kolejna twarz pojawiła się w zasięgu jej wzroku. Odwrócona była w jej kierunku. Wiele razy wcześniej patrzyła na tę twarz ponad stołem operacyjnym. Wiele razy widziała, jak te oczy uśmiechały się do niej. Teraz jednak były poważne.
Nie zaszlochała, jedynym dźwiękiem był syk powietrza z rurki. Nie! Nie!
To był Mark.