Rozdział piętnasty

Miała czterdzieści parę lat i szczupłą, wysuszoną twarz. Lata młodzieńczej świeżości były już poza nią, ale Bernard Katzka wcale nie uważał, że przez to kobieta stawała się mniej atrakcyjna. Uroda nie polegała tylko na pięknym wyglądzie, młodej skórze i włosach. Dla niego uroda tkwiła w oczach. Nieraz spotykał wiele fascynujących siedemdziesięciolatek, jak na przykład jego ciotka, Margaret. Od śmierci Annę bardzo się zbliżył do ciotki. Naprawdę cieszył się na cotygodniowe pogawędki z nią przy kawie, co z pewnością było niezrozumiałe dla jego zawodowego partnera. Lundquist wyznawał raczej teorię, która głosiła, że na kobietę, która przekroczyła pewną granicę wieku, nie warto nawet spojrzeć. Takie podejście miało bez wątpienia swoje biologiczne uzasadnienie. Mężczyźni nie powinni marnować swojej energii na kobiety niezdolne już do reprodukcji. Dlatego Lundquist odetchnął z ulgą, kiedy Katzka zgodził się porozmawiać z Brendą Hainey. Lundquist uważał, że kontakty zawodowe z kobietami w średnim i starszym wieku to działka Katzki. Oznaczało to, że Katzka był jedynym detektywem w wydziale zabójstw, który miał wystarczająco dużo cierpliwości i spokoju, żeby wysłuchać tego, co miały do powiedzenia.

Dokładnie tym Katzka zajmował się przez ostatnie piętnaście minut, cierpliwie słuchał dziwacznych zarzutów Brendy Hainey. Trudno było podążyć za jej tokiem myślenia. Kobieta mieszała mistykę z konkretami, jednocześnie opowiadając mu o znakach z nieba i strzykawkach morfiny. Gdyby Brenda należała do przyjemniejszych osób, Katzkę zapewne śmieszyłby zagmatwany tok jej myślenia. Jednak Brenda Hainey nie była osobą przyjemną. W jej niebieskich oczach nie było śladu dobroci i ciepła, bo była zła, a ludzie źli nie przyciągają innych.

– Już powiadomiłam o wszystkim szpital – powiedziała. – Poszłam prosto do ich dyrektora, pana Parra. Obiecał, że dowie się wszystkiego w tej sprawie, ale to było pięć dni temu i od tamtej pory nie słyszałam, żeby coś zrobili w tej sprawie. Dzwonię tam codziennie. W jego biurze ciągle mi mówią, że dyrektor Parr cały czas zajmuje się tą sprawą. Dzisiaj zdecydowałam, że cierpliwość ma swoje granice. No i zadzwoniłam do pana ludzi. Oni też próbowali mnie zbyć, kazali mi rozmawiać z jakimś oficerem żółtodziobem. Nie lubię się rozdrabniać, wierzę w odwoływanie się do najwyższego autorytetu. Robię to zawsze, kiedy się modlę. W tym jednak przypadku, najwyższym autorytetem jest pan.

Katzka powstrzymał się od śmiechu.

– Widziałam pana nazwisko w gazetach – powiedziała Brenda. – To było w związku z jakimś zmarłym lekarzem z Bayside.

– Chodzi pani o doktora Leviego?

– Tak. Pomyślałam, że skoro pan już jest zorientowany w tym, co się tam dzieje, to właśnie do pana powinnam się zwrócić.

Katzka w porę się opanował, żeby nie westchnąć ciężko. Wiedział, że jego rozmówczyni odebrałaby to westchnienie za oznakę tego, czym byłoby w rzeczywistości – znudzeniem.

– Czy mógłbym zobaczyć ten list – poprosił.

Wyciągnęła z torebki złożony papier i podała mu. Na kartce widniała tylko jedna linijka napisana na maszynie: „Pani ciotka nie umarła śmiercią naturalną. Przyjaciel”.

– Czy to było w jakiejś kopercie?

Brenda wyjęła również kopertę, gdzie na maszynie napisano „Brenda Hainey”. Kopertę dostarczono zaklejoną.

– Czy domyśla się pani, kto mógł to wysłać?

– Nie mam pojęcia. Może któraś z pielęgniarek. Ktoś, kto wiedział wystarczająco dużo, żeby mi o tym powiedzieć.

– Mówiła pani, że pani ciotka była w końcowym stadium raka. Mogła umrzeć z przyczyn naturalnych.

– W takim razie po co ktoś miałby mi wysyłać taką wiadomość? Ktoś wiedział, że było inaczej. Ktoś chce, żeby zostało to dokładnie sprawdzone. Ja chcę, żeby zostało to sprawdzone.

– Gdzie obecnie znajduje się ciało pani ciotki?

– W kostnicy o nazwie „Ogród Spokoju”. Szpital dość szybko je tam wysłał, jeżeli chce pan znać moje zdanie.

– Czyja to była decyzja? Pani jest pewnie jej najbliższą krewną.

– Moja ciotka zostawiła instrukcje, zanim zmarła. Tak przynajmniej powiedziano mi w szpitalu.

– Czy rozmawiała pani z lekarzami swojej ciotki? Może oni potrafiliby to wyjaśnić.

– Wolałabym z nimi nie rozmawiać.

– Dlaczego?

– Biorąc pod uwagę obecną sytuację, nie bardzo mogę im ufać.

– Rozumiem. – Teraz Katzka już nie powstrzymywał westchnienia. Wziął długopis i przewrócił stronę swego notatnika. – Może podać mi pani nazwiska wszystkich lekarzy zajmujących się pani krewną?

– Lekarzem prowadzącym był doktor Colin Wettig. Ale tak naprawdę, to wszystkie decyzje podejmowała chyba jedna ze stażystek. Sądzę, że właśnie jej powinien pan przyjrzeć się bliżej.

– Jak się nazywa?

– Doktor DiMatteo.

Katzka spojrzał na Brendę zaskoczony.

– Abigail DiMatteo?

Na chwilę umilkli. Katzka widział wyraz konsternacji na twarzy Brendy. Spytała ostrożnie.

– Pan ją zna?

– Rozmawiałem z nią. Chodziło o zupełnie inną sprawę.

– To chyba nie wpłynie na pana sąd w tym przypadku, prawda?

– W żadnym razie.

– Na pewno? – Spojrzała na niego wyzywającym wzrokiem, który go zdenerwował. A niełatwo go było zirytować. Zastanawiał się więc, co było w tej kobiecie takiego, że działało mu na nerwy. W tej właśnie chwili Lundquist przeszedł obok biurka Katzki i posłał w jego stronę coś, co można byłoby nazwać uśmiechem współczucia. To Lundquist powinien przesłuchiwać tę kobietę. Dla niego byłaby to doskonała lekcja, ćwiczenie cierpliwości, której mu zawsze brakowało.

– Zawsze staram się być obiektywny, panno Hainey – powiedział Katzka.

– W takim razie powinien pan przyjrzeć się bliżej tej doktor DiMatteo.

– Dlaczego akurat jej?

– To ona chciała, aby moja ciotka umarła.

Zarzuty Brendy wydały się Katzce nieprawdopodobne. Był jednak anonim i Katzka zastanawiał się, kto mógł go wysłać. Możliwe, że Brenda wysłała go sama sobie. Ludzie, którzy za wszelką cenę chcieli zwrócić na siebie uwagę, potrafili robić znacznie dziwniejsze rzeczy. Łatwiej byłoby mu uwierzyć w swoje przypuszczenia niż w to, co twierdziła Brenda, iż Mary Allen została zamordowana przez swoich lekarzy. W swoim czasie Katzka przez całe tygodnie patrzył, jak jego żona powoli umierała w szpitalu. Dobrze znał oddziały, na których leżeli chorzy na raka. Znał współczucie pielęgniarek i poświęcenie lekarzy. Oni wiedzieli, kiedy powinni walczyć o życie pacjenta. Wiedzieli także, kiedy ta walka była już przegrana, kiedy cierpienia pacjenta stawały się zbyt wielką ceną płaconą za każdy kolejny dzień czy tydzień życia. Były takie chwile, kiedy Katzka sam chciałby uwolnić żonę od cierpienia. Gdyby lekarze zaproponowali mu wtedy takie rozwiązanie, kto wie, czy by się nie zgodził. Ale oni nigdy tego nie robili. Rak i tak zabijał szybko. Jaki lekarz ryzykowałby swoją karierę zawodową, przyśpieszając śmierć pacjenta? A nawet jeżeli lekarze Mary Allen rzeczywiście tak postąpili, to czy rzeczywiście można było uznać ich za morderców?

Tego popołudnia, po wizycie Brendy Hainey, Katzka niechętnie jechał do szpitala Bayside. Jego obowiązkiem było przesłuchanie teraz kilku osób. W biurze informacyjnym szpitala potwierdził, że Mary Allen zmarła w dniu, który podała mu Brenda i że przyczyną był rak z przerzutami. Urzędnik nie mógł podać mu żadnych innych informacji. Doktor Wettig akurat operował i mógł się z nim spotkać dopiero po południu. Katzka zadzwonił więc na pager Abby DiMatteo.

Chwilę później oddzwoniła.

– Mówi detektyw Katzka – przedstawił się. – Rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu.

– Tak, pamiętam pana.

– Mam do pani parę pytań w sprawie niezwiązanej z poprzednim naszym spotkaniem. Gdzie moglibyśmy się spotkać?

– Jestem w bibliotece lekarskiej. Czy to zabierze nam dużo czasu?

– Nie sądzę. Usłyszał westchnienie.

– Dobrze – zgodziła się niechętnie. – Biblioteka jest na drugim piętrze, w skrzydle administracyjnym.

Katzka wiedział z doświadczenia, że przeciętni ludzie – zakładając, że to nie oni byli podejrzani – chętnie rozmawiali z policjantami z wydziału zabójstw. Ciekawiły ich wszystkie szczegóły sprawy i to, jak pracowała policja. Czasami zaskakiwały go pytania, które jemu zadawano. Nawet najspokojniejsze staruszki chciały wiedzieć wszystko ze szczegółami, im bardziej krwawymi, tym bardziej interesującymi. Teraz miał jednak wrażenie, że doktor DiMatteo nie chciała z nim rozmawiać. Zastanawiał się, dlaczego.

Szpitalna biblioteka znajdowała się między działem przetwarzania danych a biurem finansowym. Było tam kilka długich regałów z książkami, biurko bibliotekarza, a pod jedną ścianą stało kilka stołów dla czytelników. Doktor DiMatteo zastał obok kopiarki, właśnie wkładała jakieś medyczne czasopismo. Zdążyła już sprawdzić wiele pism, które leżały teraz poukładane na stole obok. Katzka był zaskoczony, że wykonywała takie biurowe czynności. Zaskoczył go również ubiór Abby, bluzka i spódnica zamiast lekarskiego fartucha, który, jak sądził, był obowiązkowym ubiorem wszystkich stażystów. Już podczas ich pierwszego spotkania Katzka uznał Abby za bardzo atrakcyjną kobietę. Widząc ją w spódniczce podkreślającej figurę i z włosami luźno okalającymi twarz, stwierdził, że jest piękna. Podniosła głowę i skinęła w jego kierunku. Wtedy zauważył coś dziwnego w jej zachowaniu. Była bardzo zdenerwowana. Miał wrażenie, że zastanawia się nad każdym swoim ruchem.

– Już prawie skończyłam – powiedziała. – Muszę skopiować jeszcze tylko jeden artykuł.

– Dzisiaj nie ma pani dyżuru?

– Co takiego?

– Sądziłem, że chirurdzy nigdy nie zdejmują swoich fartuchów. Ułożyła kolejną stronę na kopiarce i przycisnęła guzik z napisem COPY.

– Dzisiaj nie mam żadnych operacji. Postanowiłam więc poszperać trochę w literaturze. Doktor Wettig potrzebuje tych materiałów na konferencję. – Popatrzyła na kopiarkę, tak jakby te wszystkie światełka i buczenia maszyny wymagały wyjątkowej koncentracji z jej strony. Kiedy powieliła ostatnie strony, zabrała je do stolika, gdzie czekały pozostałe kupki artykułów i usiadła. Katzka wysunął krzesło i postawił naprzeciwko niej. Wzięła do ręki zszywacz, ale po chwili go odłożyła.

Nie patrząc na niego, zapytała:

– Czy odkryliście coś nowego?

– W sprawie doktora Leviego, nie.

– Bardzo chciałabym panu pomóc, ale nie potrafię. – Abby szybkim ruchem spięła kilka kartek razem.

– Tym razem nie chodzi mi o doktora Leviego – powiedział. – Przyszedłem w innej sprawie, w sprawie jednej z pani pacjentek.

– Ach tak? – Wzięła kolejny plik kartek i wsunęła je w zszywacz. – O której pacjentce chciał pan porozmawiać?

– O pani Mary Allen.

Jej ręka zawisła w powietrzu, a potem ciężko opadła na zszywacz.

– Pamięta ją pani?

– Tak.

– Z tego co wiem, zmarła w zeszłym tygodniu, tutaj w Bajside.

– Tak.

– Czy może pani potwierdzić, że diagnoza brzmiała „przerzutowy rak niezróżnicowany”?

– Tak.

– Czy było to ostatnie stadium choroby?

– Tak.

– Tak więc spodziewano się jej śmierci?

Abby zawahała się na chwilę. Na tyle jednak długo, aby zwróciło to uwagę detektywa.

– Można powiedzieć, że spodziewano się – powiedziała wolno. Katzka przyglądał jej się uważnie i Abby była tego świadoma. Przez chwilę detektyw nic nie mówił. Z doświadczenia wiedział, że cisza była o wiele bardziej denerwująca niż słowa.

– Czy ta śmierć była w jakikolwiek sposób niezwykła? – zapytał w końcu. Spojrzała na niego. Katzka zdał sobie sprawę, że dziewczyna siedziała całkowicie nieruchomo, jakby zesztywniała.

– W jaki sposób niezwykła? – spytała.

– No, na przykład okoliczności. Sposób w jaki zmarła.

– Czy mogłabym wiedzieć, dlaczego pan o to pyta?

– Krewna pani Allen zwróciła się do nas ze swoimi spostrzeżeniami.

– Czy mówi pan o Brendzie Hainey? Siostrzenicy pani Allen?

– Tak. Ona uważa, że jej ciotka zmarła z przyczyn niezależnych od jej choroby.

– Czy próbuje pan zrobić z tego morderstwo?

– Próbuję tylko ustalić, czy jest coś, czemu należy się bliżej przyjrzeć. Jak pani uważa?

Abby nie odpowiedziała.

– Brenda Hainey otrzymała anonimowy list, w którym napisano, że Mary Allen nie zmarła śmiercią naturalną. Czy według pani istnieją jakieś przyczyny, jakiekolwiek, żeby tak przypuszczać?

Katzka był przygotowany na kilka odpowiedzi, których mogła udzielić. Mogła się roześmiać i powiedzieć, że to wszystko jest kompletną bzdurą. Mogła powiedzieć mu, że Brenda Hainey to wariatka. Mogła też okazać swoje zaskoczenie albo nawet gniew z tego powodu, że zadawano jej tego typu pytania. Jakakolwiek z tych reakcji byłaby prawidłowa. Jednak tego, co Abby rzeczywiście odpowiedziała, detektyw nie spodziewał się.

Popatrzyła na niego w skupieniu. Jej twarz stała się blada, jakby nagle odpłynęła z niej krew.

– Odmawiam odpowiedzi na dalsze pytania, detektywie Katzka – odrzekła prawie szeptem.

Kilka sekund po tym, jak Katzka wyszedł z biblioteki, Abby w panice sięgnęła po najbliższy aparat telefoniczny i zadzwoniła na pager Marka. Odetchnęła, kiedy od razu odpowiedział na jej telefon.

– Ten detektyw był tutaj znowu – wyszeptała do słuchawki. – Mark, oni wiedzą o Mary Allen. Brenda z nimi rozmawiała. Ten gliniarz pytał mnie dzisiaj, jak zmarła moja pacjentka.

– Chyba nic mu nie powiedziałaś?

– Nie. – Wzięła głęboki oddech. Westchnienie, które z siebie wydała, brzmiało prawie jak szloch. – Nie wiedziałam, co mam powiedzieć, Mark. Mam wrażenie, że wszystko zawaliłam. Jestem przerażona i on o tym wie.

– Abby, posłuchaj. To bardzo ważne. Czy powiedziałaś mu o morfinie w swojej szafce?

– Chciałam. Jezu, Mark, byłam gotowa wszystko mu wyśpiewać. Może trzeba było tak zrobić. Może powinnam dogonić go teraz i wszystko mu powiedzieć.

– Nie rób tego.

– Czy nie lepiej, żeby od razu o wszystkim się dowiedział? I tak w końcu sam do tego dojdzie. Wcześniej czy później dokopie się. Jestem tego pewna – znowu głośno westchnęła i poczuła, że łzy napływają jej do oczu. Wiedziała, że za chwilę rozpłacze się, stojąc przy telefonie w bibliotece, gdzie każdy mógł ją zobaczyć. – Nie widzę żadnego innego rozwiązania. Muszę iść na policję.

– Co będzie, jeżeli tobie nie uwierzą? Sprawdzą dowody rzeczowe, stwierdzą, że w twojej szafce znaleziono morfinę i szybko wyciągną oczywiste według nich wnioski.

– W takim razie, co mam robić? Czekać, aż mnie zaaresztują? Nie mogę tego znieść. Po prostu nie mogę. – Jej głos drżał. Szeptem powtórzyła raz jeszcze: – Nie mogę.

– Jak dotąd policja nic nie wie. Ja niczego im nie powiem. Tak samo Wettig i Parr, jestem tego pewien. Nie chcą nadawać tej sprawie rozgłosu, podobnie jak ty. Wytrzymaj, Abby. Wettig robi, co może, żeby przywrócić cię do pracy na oddziale.

Chwilę trwało, zanim Abby zdołała opanować się. Kiedy w końcu przemówiła, jej głos brzmiał cicho, ale spokojnie.

– Mark, a co będzie, jeżeli Mary Allen rzeczywiście została zamordowana? Jeżeli tak, to powinno zostać przeprowadzone w tej sprawie śledztwo. Sami powinniśmy pójść z tym na policję.

– Czy naprawdę chcesz to zrobić?

– Sama nie wiem. Przez cały czas nie mogę pozbyć się myśli, że właśnie tak powinniśmy postąpić. To jest nasz obowiązek. Moralny i etyczny.

– Decyzja należy do ciebie, ale chciałbym, żebyś wcześniej dokładnie zastanowiła się nad konsekwencjami.

Abby już to zrobiła. Zdawała sobie sprawę ze skutków rozgłosu. Wiedziała, że może zostać aresztowana. Myślała o tym tysiące razy. Wiedziała, co powinna zrobić, ale bała się podjąć jakiekolwiek działanie. Jestem tchórzem. Moja pacjentka nie żyje, być może została zamordowana, a ja martwię się tylko o własną skórę – myślała nerwowo.

W pewnym momencie weszła do sali bibliotekarka, pchając przed sobą wózek z książkami. Kółka piszczały głośno. Kobieta usiadła przy swoim biurku i zaczęła stemplować wewnętrzne strony okładek.

– Abby – powiedział Mark. – Zanim cokolwiek zrobisz, pomyśl.

– Porozmawiam z tobą później, teraz muszę już iść. – Odłożyła słuchawkę i wróciła do stolika. Usiadła i patrzyła się tępo na stertę odbitek z artykułów medycznych. To była jej dzisiejsza praca. Przez cały ranek gromadziła tę kupę papierów. Była lekarzem, który nie mógł już praktykować, chirurgiem, któremu zakazano wstępu na salę operacyjną. Pielęgniarki i szpitalny personel nie wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć. Abby domyślała się, że plotki na jej temat krążyły już po całym szpitalu. Tego ranka, kiedy szukała doktora Wettiga, wszystkie pielęgniarki przyglądały jej się jak nigdy. O czym one mówią za moimi plecami? – zastanawiała się. Bała się odpowiedzi na to pytanie.

Stukanie stempla ustało. Abby uświadomiła sobie, że bibliotekarka przerwała pracę i patrzyła teraz w jej kierunku. Tak, jak wszyscy inni w tym szpitalu, ona też zastanawia się, co się ze mną stało.

Abby zebrała wszystkie papiery i przeniosła na biurko bibliotekarki.

– Ile kopii?

– Wszystkie są dla doktora Wettiga. Może je pani wpisać na konto biura programu stażowego.

– Muszę znać dokładną liczbę kopii, wpisując je do rejestru. Takie są tutaj zasady.

Abby rozłożyła wszystkie papiery na blacie i zaczęła liczyć kartki. Powinna była wiedzieć, że bibliotekarka będzie się czegoś czepiała. Ta kobieta była w Bayside od zawsze i nigdy jeszcze nie zapomniała poinformować kolejnych stażystów o tym, że w bibliotece wszystko musiało być zgodnie z jej zarządzeniami. Abby zaczynała ogarniać złość, na bibliotekarkę, na ten szpital, na bałagan, w jaki ostatnio zamieniło się jej życie. Skończyła liczenie stron ostatniego artykułu.

– Dwieście czternaście – powiedziała i rzuciła go na stos pozostałych papierów. Nazwisko Aaron wydrukowane na pierwszej stronie przykuło jej wzrok. Tytuł artykułu brzmiał „Porównanie stopnia przeżywalności po transplantacji serca pomiędzy biorcami w stanie krytycznym a biorcami ambulatoryjnymi”. Autorami publikacji byli Aaron Levi, Rajiv Mohandas i Lawrence Kunstler. Abby gapiła się na nazwisko Aarona wstrząśnięta nagłym wspomnieniem o jego śmierci. Bibliotekarka również zwróciła uwagę na nazwiska lekarzy i pokręciła głową.

– Trudno uwierzyć, że doktora Leviego już nie ma wśród nas.

– Tak – cicho mruknęła Abby.

– A do tego jeszcze oba te nazwiska pod jednym artykułem. – Kobieta jeszcze raz pokręciła głową.

– Co takiego?

– Doktor Kunstler i Doktor Levi.

– Nie znam doktora Kunstlera.

– Ach, on był u nas, jeszcze zanim pani zaczęła tu pracować. – Bibliotekarka zamknęła rejestr kserokopii i wsunęła go na półkę. – To wydarzyło się jakieś sześć lat temu.

– Co się wydarzyło sześć lat temu?

– To był taki przypadek, jak tego Charlesa Stuarta. Wie pani, tego, który skoczył z mostu Tobin Bridge. Stamtąd właśnie skoczył także doktor Kunstler.

Abby raz jeszcze spojrzała na nagłówek i na nazwiska wydrukowane na samej górze strony.

– Popełnił samobójstwo? Bibliotekarka skinęła głową.

– Tak jak doktor Levi.

Odgłos przesuwanych po stole elementów chińskiej gry mah-jong był dość głośny i utrudniał rozmowę. Vivian zamknęła drzwi kuchenne i wróciła do zlewu, w którym stał durszlak z fasolką szparagową. Odcinała zeschnięte końce, a resztę wrzucała do miski. Abby nie znała nikogo innego, kto odcinałby korzonki fasoli. Tylko cholernie dokładna Chinka mogła zawracać sobie tym głowę, jak mówiła sama Vivian. Chińczycy spędzali całe godziny, przygotowując dania, które potem połykano w przeciągu kilku minut. Zresztą, kto zauważyłby nieodcięte końcówki? Babcia Vivian oraz przyjaciółki babci.

Postaw przed tymi babami talerz z fasolką szparagową, której nie obcięto końców, a wszystkie zaraz zaczną marszczyć te swoje małe noski. Posłuszna wnuczka, utalentowana pani chirurg, która wkrótce już miała rozpocząć własną praktykę, musiała skupić się na niezwykle ważnym zadaniu przygotowania fasoli. Vivian robiła to zręcznie i szybko. Jej drobne dłonie ani na chwilę nie przestawały się poruszać. Ale przez cały czas słuchała uważnie tego, co mówiła Abby.

– Boże – powtarzała Vivian raz po raz. – Boże, jesteś załatwiona. W sąsiednim pokoju hałas towarzyszący grze ustał na chwilę. Zaczynała się nowa runda. Co jakiś czas ich plotki przerywał stukot rzucanego jakiegoś elementu gry przez którąś z uczestniczek.

– Co według ciebie powinnam zrobić? – spytała Abby.

– Wszystko jedno, co zrobisz, DiMatteo, on i tak już cię dorwał.

– Dlatego właśnie chciałam z tobą pomówić. Ciebie też załatwił. Wiesz, do czego jest zdolny.

– Tak. – Vivian westchnęła. – Wiem to aż za dobrze.

– Sądzisz, że powinnam z tym pójść na policję? A może zostawić to tak, jak jest i modlić się, żeby nie zaczęli kopać głębiej?

– A co o tym sądzi Mark?

– On uważa, że powinnam milczeć.

– Zgadzam się z nim. Możesz to nazwać moją wrodzoną nieufnością w stosunku do władzy. Pewnie bardziej ufasz policji niż ja, skoro zastanawiasz się nad oddaniem się w ich ręce z nadzieją, że wszystko będzie dobrze. – Vivian sięgnęła po ścierkę i wytarła w nią ręce. Spojrzała na Abby. – Naprawdę wierzysz, że twoja pacjentka została zamordowana?

– Jak inaczej można wytłumaczyć taki poziom morfiny?

– Dostawała ją już przez jakiś czas. Być może jej organizm przyzwyczaił się na tyle, że aby uśmierzyć ból, trzeba jej było podawać kosmicznie wysokie dawki. Może po prostu doszło do ich kumulacji.

– Mogłoby tak być tylko w przypadku, gdyby dostała dodatkową dawkę. Przypadkiem lub celowo.

– Tylko po to, żeby ciebie wrobić?

– Nikt nigdy nie sprawdza poziomu morfiny u pacjentów w końcowym stadium raka! Ktoś musiał się upewnić, że to morderstwo nie pozostanie niezauważone. Ktoś, kto wiedział, że to było morderstwo. Wysłał anonim do Brendy Hainey.

– Skąd wiadomo, że był to Wiktor Voss?

– To on chciał, żeby mnie wyrzucono z Bayside.

– Czy tylko on jeden? Abby spojrzała na Vivian.

– Kto jeszcze chciał się mnie pozbyć? – zastanawiała się.

W jadalnym głośny stukot gry mah-jong zwiastował koniec kolejnej rundy. Ten hałas obudził Abby z zamyślenia. Zaczęła chodzić po kuchni między garnkami z ryżem i garnkami z egzotycznie pachnącymi potrawami.

– To jakieś szaleństwo. Nie wierzę, żeby ktokolwiek inny zrobił coś takiego tylko po to, żeby doprowadzić do zwolnienia mnie ze szpitala.

– Jeremiah Parr chce ocalić własną głowę. A Voss pewnie zatruwa go tam swoim własnym oddechem. Sama pomyśl, szpitalna rada napakowana jest bogatymi kolesiami od Vossa. Mogliby wywalić Parra bez trudu. Chyba że on zwolniłby właśnie ciebie. Nie jesteś chyba głupia, ktoś naprawdę zamierza cię dostać.

Abby opadła na krzesło przy kuchennym stole. Głośna gra w sąsiednim pokoju przyprawiała ją o ból głowy. Podobnie jak gadatliwość starszych pań. Ten dom był pełen hałasu, goście rozmawiali między sobą niemal krzycząc, przyjacielskie pogawędki brzmiały jak wrzaskliwe kłótnie. Jak Vivian mogła znieść to, że mieszkała z nią babcia? Abby miała wrażenie, że za chwilę zwariuje od całej tej wrzawy.

– Wszystkie nitki i tak prowadzą do osoby Wiktora Vossa – stwierdziła. – Tak czy inaczej, on zamierza dopiąć swego i zemścić się na mnie.

– Dlaczego więc zrezygnował z tych pozwów? Ten element nie ma według mnie najmniejszego sensu. Facet najpierw wysyła przeciwko tobie całą armię, a potem nagle ją wstrzymuje.

– Będą za to pozwy z oskarżeniem o morderstwo. Co za wspaniały obrót sprawy, nieprawdaż?

– Ale czy zdajesz sobie sprawę, że to nie ma sensu? Voss prawdopodobnie sporo zapłacił, żeby doprowadzić do złożenia tych pozwów. Przecież nie mógł ot tak po prostu z nich zrezygnować. To niemożliwe, chyba że pojawiły się jakieś kłopoty. Na przykład twój pozew. Czy planowałaś coś w tym rodzaju?

– Rozmawiałam o tym z moją prawniczką, ale odradziła mi.

– Dlaczego więc Voss zrezygnował z pozwów?

Abby również uważała, że nie miało to najmniejszego sensu.

Jadąc z domu Vivian w Melrose do siebie, zastanawiała się nad tym. Było późne popołudnie i ruch na drodze Route był dość duży, tak jak zwykle. Pomimo mżawki uchyliła okno. Ciągle jeszcze nie mogła pozbyć się koszmarnego zapachu w swoim samochodzie. Wydawało jej się, że zostanie tu już zawsze. Czy zawsze miał jej przypominać Wiktora Vossa?

Dojeżdżała właśnie do Tobin Bridge – miejsca, w którym Lawrence Kunstler postanowił zakończyć swoje życie. Zwolniła. Jakiś impuls kazał jej spojrzeć w bok, w kierunku wody, kiedy wjeżdżała na most. Pod ponurym niebem rzeka wydawała się czarna, jej powierzchnię marszczył wiatr. Utonięcie nie było śmiercią, którą by wybrała. Duszenie się, paniczny strach, ręce i nogi miotające się w popłochu, zimna woda wdzierająca się do gardła. Zastanawiała się, czy Kunstler był przytomny po silnym uderzeniu o powierzchnię wody. Może walczył z prądem rzeki. Myślała też o Aaronie. Dwaj lekarze, dwa samobójstwa. Zapomniała zapytać Vivian o Kunstlera. Jeżeli rzeczywiście zginął sześć lat temu, Vivian mogła o nim słyszeć.

Woda przykuła wzrok Abby i nie zauważyła, że samochód przed nią zwolnił. Kiedy podniosła głowę, samochód zatrzymał się zupełnie.

Mocno nacisnęła hamulec. Sekundę później poczuła uderzenie w tył jej wozu. Spojrzała w lusterko i zobaczyła kobietę w aucie za nią, która przepraszająco kręciła głową. Na chwilę ruch na moście zamarł zupełnie. Abby wysiadła z samochodu i podbiegła do tyłu, żeby ocenić szkody. Tamta kobieta również wysiadła. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, podczas gdy Abby oglądała tylny zderzak.

– Wszystko w porządku – powiedziała. – Nic złego się nie stało.

– Bardzo przepraszam, chyba się zagapiłam.

Abby spojrzała na samochód kobiety i stwierdziła, że jej przedni zderzak również nie był uszkodzony.

– Okropnie mi wstyd – powiedziała kobieta. – Byłam zbyt zajęta obserwowaniem wozu, który jechał tuż za mną. – Wskazała brązową furgonetkę stojącą za jej samochodem. – No i sama stuknęłam w pani samochód.

Zadźwięczał jakiś klakson, sznur samochodów znowu ruszył do przodu. Abby wróciła do wozu. Kiedy mijała budkę przy zjeździe, nie mogła powstrzymać się od ponownego spojrzenia na miejsce, z którego skoczył Lawrence Kunstler. Aaron i Kunstler znali się, pracowali razem, razem napisali artykuł o przeszczepach. Ta myśl ani na chwilę nie dawała jej spokoju podczas jazdy do Cambridge. Dwóch lekarzy z tego samego zespołu transplantacyjnego. Obaj popełnili samobójstwa.

Zastanawiała się, czy Kunstler miał żonę i czy pani Kunstler była równie zaskoczona samobójstwem męża, co Elaine Levi. Zrobiła pętlę wokół Harvard Common. Kiedy skręcała w Brattle Street, spojrzała w lusterko. Brązowa furgonetka jechała za nią. Za chwilę również skręciła w Brattle.

Abby przejechała wzdłuż kolejnego bloku, minęła Willard Street i znowu spojrzała w lusterko. Furgonetka ciągle była za nią. Czy była to ta sama furgonetka, co na moście? Wtedy nie przyjrzała się jej dokładnie, zapamiętała tylko kolor. Nie miała pojęcia, dlaczego właśnie teraz na widok tej furgonetki poczuła niepokój. Może spowodowały to myśli, które naszły ją, gdy przejeżdżała przez tamten most i obraz wody, który pozostał w jej pamięci. Wspomnienie śmierci Kunstlera i Aarona. Pod wpływem impulsu skręciła w lewo, w Mercer Street.

Furgonetka zrobiła to samo. Abby znowu skręciła w lewo, w Camden, a potem w prawo, w Auburn. Przez cały czas spoglądała w lusterko, jakby spodziewała się znowu zobaczyć w nim brązową furgonetkę. Dopiero kiedy skręciła znowu w Brattle Street, a samochód nie pojawił się, odetchnęła z ulgą. Stanowczo stała się zbyt nerwowa.

Pojechała prosto do domu i wjechała na podjazd. Mark jeszcze nie wrócił. To jej nie zdziwiło. Mimo że padał drobny deszcz, planował odbyć kolejny wyścig na Gimmie Shelter z jachtem Archera. Brzydka pogoda nie była dla niego przeszkodą w żeglowaniu. Przeszkodzić mógłby jedynie huragan.

Weszła do domu. Wewnątrz panował mrok. Popołudnie było szare i dżdżyste. Podeszła do lampy i właśnie gdy miała przycisnąć włącznik, usłyszała na Brewster Street niski dźwięk silnika samochodu. Wyjrzała przez okno.

Brązowa furgonetka właśnie przejeżdżała obok. Kiedy zbliżyła się do ich podjazdu, zwolniła, jakby kierowca chciał lepiej przyjrzeć się samochodowi Abby.

Pozamykać drzwi! – pomyślała.

Pobiegła do drzwi frontowych, zasunęła sztabę i założyła łańcuch zabezpieczający. Tylne drzwi. Czy były zamknięte?

Przebiegła przez korytarz i kuchnię. Tutaj nie było żadnych specjalnych wzmocnień, tylko zwykły zamek. Chwyciła krzesło i przystawiła je do drzwi blokując klamkę. Wróciła do salonu i zza zasłony wyjrzała na zewnątrz. Furgonetka zniknęła. Abby rozejrzała się, ale mokra od deszczu ulica była pusta.

Nie zaciągała zasłon i nie zapalała światła. Nieustannie wyglądała przez okno, podejrzewając, że furgonetka znowu się pojawi. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić po policję. Ale co miała im powiedzieć? Nikt jej przecież nie groził. Siedziała więc tak przez prawie godzinę, obserwując ulicę z nadzieją, że Mark zaraz wróci do domu. Nie było jednak ani furgonetki, ani Marka.

Wróć do domu. Zleź z tej swojej cholernej łódki i wróć do domu – błagała go w myślach.

Wyobraziła go sobie, jak pływa po zatoce pod łopoczącymi nad głową żaglami. Woda pewnie kotłowała się i kipiała pod szarym niebem tak, jak tamta rzeka. Rzeka, w której zginął Kunstler.

Podniosła słuchawkę i nakręciła numer Vivian. Dobiegł ją wesoły zgiełk nadal panujący w domu Chao. W tle słychać było śmiech i czyjąś głośną rozmowę. Vivian powiedziała:

– Ledwo cię słyszę. Czy mogłabyś powtórzyć?

– Był jeszcze jeden lekarz w zespole transplantacyjnym, który zginął sześć lat temu. Znałaś go?

Vivian odpowiedziała jej niemal krzycząc.

– Tak. Ale to chyba nie było aż tak dawno. Jakieś cztery lata temu.

– Czy wiesz może, dlaczego popełnił samobójstwo?

– To nie było samobójstwo.

– Co takiego?

– Możesz chwilę zaczekać? Przejdę do drugiego aparatu.

Abby usłyszała stuk słuchawki. Wydawało jej się, że całe wieki minęły do chwili, kiedy Vivian odezwała się znowu.

– Już dobrze babciu! Możesz odłożyć! – krzyknęła Vivian. Gwar nagle urwał się.

– Co masz na myśli, mówiąc, że to nie było samobójstwo? – spytała Abby.

– To był wypadek. Jakiś defekt w instalacji. W mieszkaniu zebrał się tlenek węgla. Oprócz niego zginęła również jego żona i mała córeczka.

– Zaczekaj, zaczekaj. Ja mówię o facecie, który nazywał się Lawrence Kunstler.

– Nie znam nikogo o tym nazwisku. Pewnie chodzi ci o kogoś, kto pracował w Bayside, jeszcze zanim ja tam przyszłam.

– O kim więc mówisz ty?

– O anestezjologu. Tym, który był w zespole, zanim zatrudnili Zwicka. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska… Hennessy. Tak, właśnie tak.

– On był w zespole transplantacyjnym?

– Tak. Młody gość, dopiero co po stażu. Nie był tutaj zbyt długo. Pamiętam, że zanim to się wydarzyło, zamierzał wrócić na Zachód.

– Jesteś pewna, że to był wypadek?

– A co innego?

Abby wyjrzała przez okno na pustą ulicę. Nie wiedziała, co ma powiedzieć.

– Abby, czy coś jest nie w porządku?

– Ktoś mnie dzisiaj śledził furgonetką.

– Nie żartuj.

– Marka nie ma jeszcze w domu. Jest ciemno, już dawno powinien wrócić. Nie mogę przestać myśleć o Aaronie. I o Kunstlerze. On skoczył z Tobin Bridge. Teraz ty mi mówisz, że był jeszcze Hennessy. To już razem trzech, Vivian.

– Dwa samobójstwa i wypadek.

– To dużo jak na jeden szpital.

– Statystycznie dużo. A może ta praca w Bayside jest aż do tego stopnia przygnębiająca. – Żart wypadł kiepsko i Vivian to wiedziała. Po chwili spytała. – Naprawdę sądzisz, że ktoś cię dzisiaj śledził?

– Pamiętasz co mi dziś powiedziałaś? Że nie jestem wariatką i że ktoś naprawdę zamierza mnie dostać.

– Miałam na myśli Wiktora Vossa albo Parra. Oni mają powody, żeby cię prześladować, ale żeby jeździć za tobą jakąś furgonetką? I w ogóle jaki to ma związek z Aaronem i pozostałymi dwoma?

– Nie wiem. – Abby podciągnęła nogi i skuliła się trochę z powodu zimna, i trochę ze strachu. – Zaczynam się bać. Bez przerwy myślę o Aaronie. Mówiłam ci, czego dowiedziałam się od tego detektywa? Że być może Aaron wcale nie popełnił samobójstwa.

– Czy ma na to jakieś dowody?

– Nawet gdyby miał, to na pewno nie opowiadałby o nich takiej osobie, jak ja.

– Może powiedział Elaine.

Racja! Wdowa po Aaronie. Ona na pewno chciałaby coś takiego wiedzieć. Żądałaby wyjaśnień. Kiedy Abby skończyła rozmawiać z Vivian, znalazła numer Elaine Levi. Przez chwilę zbierała się na odwagę, żeby zadzwonić. Na dworze było już ciemno. Mżawka zamieniła się w jednostajny deszcz. Mark ciągle jeszcze nie wracał. Zasłoniła okna i zapaliła światła. Wszystkie. Potrzebowała jasności i ciepła. Podniosła słuchawkę i nakręciła numer Elaine. Odczekała cztery dzwonki i odchrząknęła, sądząc, że będzie musiała zostawić wiadomość na automatycznej sekretarce. Potem w słuchawce rozległy się trzy przenikliwe dźwięki, po których jakiś głos powiedział:

– Numer abonenta jest nieaktualny…

Abby jeszcze raz wykręciła numer Elaine, upewniając się, że przyciskała guziki z właściwymi numerami. Po czterech dzwonkach rozległy się te same przenikliwe dźwięki:

– Numer abonenta jest nieaktualny… – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na aparat, tak jakby ją zdradził. Dlaczego Elaine zmieniła numer? Kogo chciała unikać?

Na ulicy jakiś samochód z pluskiem przejechał przez kałuże. Abby podbiegła i wyjrzała przez okno. BMW wjeżdżało właśnie na ich podjazd. Cicho odetchnęła z ulgą. Mark był w domu.

Загрузка...