Rozdział dwunasty

Tutaj – powiedział Colin Wettig, kładąc otwarty Wykaz Specjalistów Medycyny. „Timothy Nicholls, ukończył Uniwersytet w Vermont, doktor medycyny. Prymus. Staż w Massachusetts General. Specjalizacja: chirurgia klatki piersiowej. Przyjęty do Wilcox Memoriał w Burlington, w stanie Vermont”. Przesunął księgę po blacie, tak żeby każdy w pokoju mógł sprawdzić wpis. – Tak więc chirurg Tim Nicholls naprawdę istnieje i pracuje w Burlington. Nie jest wytworem wyobraźni Archera.

– Rozmawiałem z nim w sobotę – powiedział Archer. – Nicholls twierdził, że był przy pobraniu narządu. Mówił, że operację przeprowadzono w Wilcox Memorial. Niestety, nie udało mi się złapać nikogo innego z tych, którzy byli wtedy obecni na sali operacyjnej. Teraz nie mogłem skontaktować się nawet z Nichollsem. W biurze tamtejszego szpitala poinformowano mnie, że wyjechał na dłuższy urlop. Nie wiem, co się tam dzieje, ale jednego jestem pewien, bardzo chciałbym, żebyśmy nie mieli z tym nic wspólnego. To wszystko zaczyna śmierdzieć.

Jeremiah Parr niespokojnie kręcił się na krześle i patrzył na panią prawnik, Susan Casado, ale na Abby, siedzącą w odległym końcu stołu obok koordynatora programu transplantacji, nawet nie rzucił okiem. Może nie chciał na nią patrzeć. W końcu to za jej sprawą cały ten bałagan wyszedł na jaw. To przez nią musieli się spotkać.

– O co tutaj chodzi?

– Sądzę, że Wiktor Voss zorganizował wszystko tak, aby utrzymać dawcę poza systemem rejestracji. Chciał być pewien, że serce dostanie jego żona.

– Czy rzeczywiście mógł to zrobić?

– Za odpowiednią sumę pieniędzy.

– A on na brak pieniędzy na pewno nie narzeka – wtrąciła Susan. – Dopiero co Kiplinger ogłosił aktualną listę pięćdziesięciu najbogatszych ludzi w Ameryce. Voss awansował na pozycję czternastą.

– Może powinniście mi raczej wyjaśnić jak system dawców i biorców funkcjonuje – stwierdził Parr. – Nie rozumiem, w jaki sposób mogło do tego dojść.

Archer spojrzał na koordynatora programu transplantacji.

– Zwykle zajmuje się tym Donna. Może więc ona nam wyjaśni. Donna Toth skinęła głową.

– Cały system jest dość prosty – powiedziała. – Prowadzimy zarówno regionalną, jak i ogólnokrajową listę pacjentów oczekujących na nowe organy. Ogólnokrajowy system to Centralny System Kontroli Transplantacji. Lista regionalna prowadzona jest przez Bank Organów w Nowej Anglii. Oba systemy rejestrują oczekujących w zależności od ich stanu. Na pierwszym miejscu są najbardziej potrzebujący. Majątek, rasa czy status społeczny nie mają tutaj żadnego znaczenia. Liczy się tylko stan zdrowia pacjentów. Otworzyła teczkę i wyjęła z niej kartkę papieru, którą podała Parrowi. – Tak wygląda ostatnia lista regionalna. Poprosiłam, żeby przesłano mi ją faksem z biura Banku Organów w Brooklinie. Jak widzicie, podany jest tu stan każdego pacjenta, organ, na jaki czeka, najbliższe centrum transplantacji oraz kontaktowy numer telefonu, zwykle jest to numer koordynatora programu transplantacji.

– A co oznaczają te informacje tutaj?

– To informacje kliniczne. Minimalna oraz maksymalna waga i wzrost dopuszczalne w przypadku dawcy. To, czy pacjent miał już wcześniej jakieś przeszczepy, co oznacza zwykle, że dopasowanie jest trudniejsze ze względu na przeciwciała.

– Powiedziała pani, że lista ułożona jest według stanu zdrowia pacjenta?

– Tak. Numer jeden na liście oznacza, że ten pacjent jest w najbardziej krytycznym stanie.

– Na której pozycji była pani Voss?

– W dniu, kiedy przeszła transplantację serca, była trzecia na liście pacjentów z grupą krwi AB RH+.

– Co się stało z tymi, którzy byli przed nią?

– Sprawdziłam to w Banku Organów. Oba nazwiska w kilka dni później zostały przeniesione na tak zwaną pozycję ósmą. Stwierdzono u nich brak akcji serca, zostali więc skreśleni z listy.

– Czy to znaczy, że oni nie żyją? – cicho spytała Susan Casado. Donna przytaknęła.

– Nie doczekali do transplantacji.

– Jezu – jęknął Parr. – To znaczy, że pani Voss dostała serce, które powinien otrzymać ktoś inny.

– Na to wygląda. Nie wiemy, jak zostało to załatwione.

– W jaki sposób powiadomiono nas o dawcy? – zapytała Susan.

– Telefonicznie – odparła Donna. – Tak to się zwykle odbywa. Zajmuje się tym koordynator programu transplantacji ze szpitala dawcy. Sprawdza ostatnią listę oczekujących i dzwoni na numer kontaktowy, podany przy pierwszym pacjencie z listy.

– Tak więc zadzwonił tutaj koordynator programu transplantacji ze szpitala Wilcox Memorial?

– Tak. Już wcześniej rozmawiałam z nim telefonicznie w sprawie innych dawców. Nie przyszło mi więc do głowy, że tym razem coś może być nie w porządku.

Archer pokręcił głową.

– Nie mam pojęcia, jak Voss zdołał to zorganizować. Wszystko wyglądało na to, że jest legalnie i uczciwie przeprowadzone. Musiał zapłacić komuś w Wilcox, sądzę, że tamtejszemu koordynatorowi. Dzięki temu pani Voss dostała serce. A my zostaliśmy mimowolnie wciągnięci w handel organami. Nie mamy żadnych papierów dawcy, żeby wszystko jeszcze raz sprawdzić.

– Jeszcze nie znaleziono tych dokumentów? – zapytał Parr.

– Nie mogłam ich nigdzie odszukać – powiedziała Donna. – Papierów tamtego dawcy nie ma nigdzie w moim biurze.

Wiktor Voss – pomyślała Abby. Jakoś udało mu się załatwić wszystko, żeby dokumenty zniknęły.

– Najgorszy problem to nerki – powiedział Wettig. Parr zmarszczył brwi, patrząc na generała.

– Co takiego?

– Jego żona nie potrzebowała nerek – wyjaśnił Wettig. – Ani trzustki, ani wątroby. Co się więc stało z nimi, jeżeli w ogóle trafiły do rejestrów?

– Pewnie je po prostu wyrzucono – powiedział Archer.

– Tak? Można było dzięki nim uratować życie trzech, a nawet czterech osób, a ktoś je po prostu wyrzucił.

Wszyscy byli zgodni, że to jakiś skandal.

– Co w związku z tym zrobimy? – zapytała Abby. Po jej pytaniu na chwilę zapadła cisza.

– Nie mam pomysłu, co powinniśmy zrobić – powiedział w końcu Parr. Spojrzał na panią prawnik. – Czy jesteśmy zobowiązani do kontynuowania sprawy?

– Z punktu widzenia etyki, tak – powiedziała Susan. – Jednak, jeżeli to zgłosimy, musimy liczyć się z konsekwencjami. Po pierwsze, na pewno nie uda nam się tego utrzymać w tajemnicy przed dziennikarzami. Handel organami, w który wplątany jest Wiktor Voss, to pikantna historyjka. Po drugie, w pewnym sensie pogwałcimy prawo pacjenta mówiące o zachowaniu prywatności i tajemnicy lekarskiej. To nie spodoba się dużej grupie naszych pacjentów.

Wettig parsknął.

– Ma pani na myśli tych najbogatszych.

– Raczej tych, dzięki którym ten szpital może jeszcze funkcjonować – poprawił go Parr.

– Otóż to – podjęła Susan. – Jeżeli dojdzie do nich, że Bayside wszczęło śledztwo wobec kogoś takiego, jak Wiktor Voss, nie uwierzą, że ich rejestry pozostaną prywatne. Nasi pacjenci przestaną nam ufać. Możliwe, że stracimy cały nasz płatny system informacji o przeszczepach. No i wreszcie, co się stanie, jeżeli to w jakiś sposób obróci się przeciwko nam? Jeżeli wyjdzie na to, że my również braliśmy udział w całej tej konspiracji? Stracilibyśmy naszą wiarygodność i opinię doskonałego centrum transplantacji. Jeżeli się okaże, że Wiktor Voss rzeczywiście trzymał dawcę poza systemem rejestracji, część winy również spadnie na nas.

Abby spojrzała na Archera, który wyglądał na przerażonego tym, co właśnie usłyszał. Zniszczyłoby to cały program transplantacji w Bayside razem z zespołem.

– Ile z tego już się wydostało? – zapytał Parr i wreszcie spojrzał na Abby. – Co powiedziała pani Bankowi Organów, doktor DiMatteo?

– Kiedy rozmawiałam z Helen Lewis, nie miałam pojęcia, co się dzieje. Nikt z nas nie wiedział, o co chodzi. Starałyśmy się tylko wyjaśnić, dlaczego dawca nie znajdował się w ich systemie. Na tym etapie się skończyło. Nie udało nam się tego wyjaśnić. Od razu o tamtym telefonie powiadomiłam doktora Archera i doktora Wettiga.

– I Hodella. Musiała pani powiedzieć to także Hodellowi.

– Jeszcze nie rozmawiałam z Markiem. Przez cały dzień operował. Parr odetchnął z ulgą.

– W porządku. Tak więc poza nami nikt o tym nie ma pojęcia. Pani Lewis wie tylko tyle, że powstało jakieś nieporozumienie i doktor DiMatteo usiłowała je wyjaśnić.

– Tak.

Susan Casado podobnie jak Parr wyglądała tak, jakby te słowa przyniosły jej ulgę.

– Ciągle jeszcze jesteśmy w stanie opanować sytuację. Sądzę, że doktor Archer powinien zadzwonić do Banku Organów i zapewnić panią Lewis, że cała sprawa już została wyjaśniona. Istnieje szansa, że zostawią to tak, jak jest. Będziemy starali się czegoś dowiedzieć, ale w dyskretny sposób. Powinniśmy raz jeszcze spróbować odszukać doktora Nichollsa. Może on będzie potrafił nam coś wytłumaczyć.

– Nikt nie potrafił mi powiedzieć, kiedy Nicholls wraca z urlopu – powiedział Archer.

– A co z tym drugim chirurgiem? – zapytała Susan. – Z tym facetem z Teksasu?

– Z Mapesem? Jeszcze nie próbowałem się z nim skontaktować.

– Ktoś powinien to zrobić. Parr przerwał im:

– Nie zgadzam się. Uważam, że nie powinniśmy wciągać do tego zbyt wielu osób.

– Dlaczego?

– Dlatego, że im mniej będziemy o całej sprawie wiedzieli, tym mniej będziemy w nią wplątani. Powinniśmy się trzymać od niej jak najdalej. Proszę powiedzieć Helen Lewis, że to było bezpośrednie przekazanie organu. Dlatego właśnie dane nie trafiły do Banku Organów. Musimy po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.

– Jednym słowem, mamy wsadzić głowę w piasek – powiedział Wettig.

– Kierujmy się zasadą „nic nie widziałem, nic nie słyszałem”. – Parr rozejrzał się po obecnych. Brak odpowiedzi z ich strony uznał za zgodę. – Nie muszę chyba wspominać o tym, że nasza dzisiejsza rozmowa nie może się wydostać poza ściany tej sali.

Abby przerwała milczenie.

– Problem w tym – zaczęła – że ta sprawa nie zniknie tak po prostu. Niezależnie od tego, jak będziemy ją ignorowali, ona po prostu nie rozpłynie się.

– Bayside tutaj nie zawiniło – powiedział Parr. – Nie powinniśmy więc ponosić odpowiedzialności. A już z pewnością nie powinniśmy narażać naszego szpitala na fałszywe osądy.

– A co z etyką? Przecież taka sytuacja może się powtórzyć.

– Szczerze wątpię w to, że pani Voss w najbliższym czasie będzie potrzebowała następnego serca. To był jednostkowy przypadek, doktor DiMatteo. Zrozpaczony mąż nagiął kilka przepisów, aby uratować życie żony. Stało się. Teraz musimy tylko przedsięwziąć odpowiednie kroki, żeby taka sytuacja nigdy więcej nie miała miejsca. – Parr spojrzał na Archera. – Czy to da się zrobić?

Archer przytaknął.

– Na pewno. Będziemy musieli dokładnie uważać.

– A co z Wiktorem Vossem? – zapytała Abby. Z ciszy, która zapadła po jej pytaniu, domyśliła się odpowiedzi: nic. Ludziom takim, jak Wiktor Voss, nic nie można było zrobić. Mogą łamać reguły, kupować serca, przekupić chirurga, a nawet cały szpital. Poza tym tacy, jak on, mogli kupować adwokatów, całe armie prawników, które wystarczały, aby karierę lekarza na stażu obrócić w pył.

– On zamierza mnie zniszczyć – powiedziała Abby. – Sądziłam, że po transplantacji serca jego żony wszystko jakoś ucichnie, ale tak się nie stało. Podłożył jakieś gnijące wnętrzności do mojego samochodu. Już zdołał spreparować dwa pozwy przeciwko mnie, wkrótce będą następne, jestem tego pewna. Trudno jest mi nic nie widzieć i nic nie słyszeć, kiedy on ucieka się do takich chwytów.

– Czy może pani udowodnić, że to wszystko zrobił Voss? – zapytała Susan.

– A któż inny?

– Doktor DiMatteo – powiedział Parr – na szali waży się reputacja tego szpitala. Ważne jest, żebyśmy wszyscy znaleźli się w jednym zespole po tej samej stronie. Musimy trzymać się razem, włączając w to również panią. To także pani szpital.

– A co się stanie, jeżeli cała sprawa i tak wyjdzie na jaw? Jeżeli trafi na strony tytułowe gazet? Wtedy Bayside zostanie oskarżony o tuszowanie faktów. Wtedy to wszystko wybuchnie ze zwiększoną siłą.

– Dlatego właśnie nie powinno się wydostać poza ten pokój – stwierdził Parr.

– I tak może wyjść na jaw – podniosła głowę. – I prawdopodobnie tak się stanie.

Parr i Susan wymienili nerwowe spojrzenia.

– Ale musimy próbować podjąć ryzyko – powiedziała Susan.

Abby zdjęła fartuch operacyjny, wrzuciła go do kosza z rzeczami do prania i pchnęła podwójne wahadłowe drzwi. Była już prawie północ. Pacjent, ofiara ran kłutych, zadanych nożem, został już przewieziony na salę pooperacyjną, właśnie wypisywano zalecenia co do diety i dalszego leczenia. Na sali pomocy doraźnej też na razie panował spokój.

Nie była pewna, czy teraz właśnie potrzebowała spokoju. Miała wtedy zbyt wiele czasu na myślenie o tym, co zostało powiedziane podczas popołudniowego spotkania.

Moją jedyną szansą jest rozpoczęcie walki, ale teraz nie mogę tego zrobić – myślała. Nie mogę, jeżeli zależy mi na pracy w zespole. I jeżeli ważne są dla mnie interesy Bayside.

W grę wchodziły również jej własne interesy. Fakt, że ciągle jeszcze uważano, że należała do zespołu, był dobrym znakiem. To jest dla niej szansa pozostania tutaj i zakończenia stażu. Wyglądało to jak umowa z diabłem. Miała siedzieć cicho i trzymać się swych dążeń, o ile Wiktor Voss jej na to pozwoli. I jeżeli pozwoli jej na to sumienie. Tego wieczoru wiele razy była o krok od tego, żeby podnieść słuchawkę i zadzwonić do Helen Lewis. Wystarczyłby jeden telefon, wprowadzenie Banku Organów w całą sprawę. Jeden telefon, żeby krętactwa Wiktora Vossa wyszły na jaw. Wracając do dyżurki, ciągle jeszcze zastanawiała się, jak powinna postąpić. Otworzyła drzwi i weszła do środka.

Najpierw uwagę jej zwrócił niezwykły zapach. Jeszcze zanim zapaliła światło. Był to zapach róż i lilii. Włączyła lampę i ze zdziwieniem zauważyła wazon z kwiatami stojący na biurku. Szelest prześcieradeł sprawił, że odwróciła się w kierunku łóżka.

– Mark? – Obudził się i przez chwilę nie wiedział, gdzie jest. Potem uśmiechnął się i powiedział.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

– O Boże. Zupełnie zapomniałam.

– Ale ja nie.

Podeszła do łóżka i usiadła obok niego. Zasnął w swoim szpitalnym kitlu i kiedy Abby pochyliła się, żeby go pocałować, poczuła znajomy zapach szpitalnych mikstur i środków dezynfekcyjnych.

– Auu. Musisz się ogolić.

– Muszę pocałować cię raz jeszcze. Uśmiechnęła się i posłuchała.

– Od jak dawna tutaj jesteś?

– A która jest godzina?

– Północ.

– To od dwóch godzin.

– Czekałeś tyle czasu?

– Niezupełnie. Po prostu zasnąłem. – Posunął się, robiąc jej miejsce na wąskim materacu. Zdjęła buty i położyła się obok. Od razu poczuła się lepiej. Zastanawiała się, czy powiedzieć mu o popołudniowym spotkaniu i o kolejnym pozwie, ale teraz nie miała ochoty o tym rozmawiać. Chciała tylko, żeby ją przytulił.

– Przepraszam, ale zapomniałem o torcie – powiedział.

– Nie mogę uwierzyć, że nie pamiętałam o własnych urodzinach. Może po prostu nie chciałam o nich pamiętać. Dwadzieścia osiem lat.

Śmiejąc się objął ją ramieniem.

– Moja ty staruszko.

– Naprawdę czuję się staro. Zwłaszcza dzisiejszego wieczora.

– W takim razie ja powinienem czuć się wiekowo – pocałował ją delikatnie w ucho. – I nigdy już nie będę młodszy. Może więc nadszedł właściwy czas.

– Czas na co?

– Na to, co powinienem był zrobić wiele miesięcy temu.

– To znaczy?

Odwrócił ją ku sobie i wziął w dłonie jej twarz.

– Zapytać cię, czy za mnie wyjdziesz.

Patrzyła na niego, nie mogąc wydobyć z siebie jednego słowa. Była tak szczęśliwa, że właściwie nie musiała odpowiadać. Odpowiedź widać było w jej oczach. Nagle poczuła jego obecność z niezwykłą intensywnością; jego dłoń na policzku, twarz, zmęczoną i choć niemłodą, ale przez to jeszcze bardziej dla niej drogą.

– Kilka nocy temu zdałem sobie sprawę, że tego właśnie pragnę – powiedział. – Ty byłaś na dyżurze, a ja siedziałem w domu, jedząc odgrzewaną kolację. Poszedłem do łóżka i na toaletce zobaczyłem twoje rzeczy. Szczotkę do włosów, pudełko z biżuterią. Ten stanik, który zawsze zapominasz schować w odpowiednie miejsce. – Zaśmiał się cicho. Ona również. – Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że nie chcę już nigdy żyć gdziekolwiek bez twoich rzeczy na mojej szafce nocnej. Chyba bym już nie potrafił.

– Och, Mark.

– Śmieszna rzecz, bo ciebie prawie nigdy nie ma w domu. A kiedy jesteś, to z kolei ja mam dyżur. Najczęściej spotykamy się na szpitalnym korytarzu. Czasem, o ile dopisze nam szczęście, możemy potrzymać się za ręce w windzie. Dla mnie ma ogromne znaczenie to, że kiedy wracam do domu, widzę twoje rzeczy na tej toaletce. Wiem, że tu byłaś albo że jeszcze przyjdziesz. To mi wystarcza.

Przez łzy wzruszenia zauważyła, że się uśmiechnął. Poczuła szybkie bicie jego serca, tak jakby się czegoś obawiało.

– No to co pani na to, doktor Di? – szepnął. – Czy uda nam się wcisnąć ślub w nasze napięte terminarze?

Odpowiedziała mu, płacząc i śmiejąc się.

– Tak, tak, tak, tak! – Podniosła się lekko i położyła na nim, obejmując za szyję i ustami szukając jego ust. Oboje całowali się i śmiali, słysząc, jak sprężyny materaca trzeszczały straszliwie. Łóżko było o wiele za małe. Nigdy nie zdołaliby zasnąć w nim we dwójkę. Za to kochać się można było z powodzeniem.

Kiedyś była piękną kobietą. Czasami, kiedy Mary Allen patrzyła na swoje dłonie, na pomarszczoną skórę i brązowe plamy, świadczące o wieku, zastanawiała się. Czyje to ręce? Na pewno nie moje. Przecież to są dłonie starej kobiety. Tak nie mogą wyglądać dłonie Mary Hatcher. Potem ten stan mijał i Mary znowu śniła. Nie były to marzenia senne przychodzące z prawdziwym snem, raczej jej prawdziwe myśli jakby przesłonięte mgłą, która nie odchodziła, nawet kiedy Mary w pełni się budziła. Takie są skutki morfiny. Była wdzięczna za to, że mogła ją dostawać. Morfina uśmierzała ból i otwierała jakąś tajemną furtkę w jej głowie, wpuszczając przez nią obrazy z życia, które zapamiętała. Z życia, które się już kończyło. Słyszała, że ludzkie istnienie na ziemi porównywano do kręgu, w którym powraca się do początku. Ale jej własne życie nie było tak zorganizowane. Przypominało raczej tkaninę z nieposłusznych nici. Niektóre były zerwane, inne splątane, żadna nie była prosta i prawidłowa. Za to cała tkanina była bardzo kolorowa.

Mary zamknęła oczy i tajemna furtka w jej myślach znowu otworzyła się. Ścieżka nad morzem. Po obu jej stronach wspaniałe słodko pachnące róże. Ciepły i miękki piasek pod stopami, fale od strony zatoki. Dłonie Geoffreya wcierające olejek w jej ciało.

Furtka otworzyła się szerzej i wszedł on. Dokładnie zapamiętała ten obraz. Nie wyglądał jak wtedy na plaży. Był taki, jak po raz pierwszy, w mundurze, z włosami w nieładzie, z uśmiechem na twarzy. Wtedy na ulicy w Bostonie ich oczy spotkały się. Ona niosła siatki z zakupami. Wyglądała jak prawdziwa gospodyni, która śpieszy się do domu, żeby przyrządzić swemu mężowi kolację. Miała na sobie sukienkę o niezbyt ładnym brązowym kolorze. Była wojna i w sklepach nie wszystko można było dostać. Tego dnia nie spięła włosów i wiatr okropnie je potargał. Czuła, że wyglądała niezbyt atrakcyjnie. Ale ten młody mężczyzna uśmiechał się właśnie do niej, patrzył właśnie na nią, kiedy przechodziła obok.

Następnego dnia był tam znowu i znowu patrzyli na siebie, tym razem już nie byli sobie zupełnie obcy. Coś już ich łączyło. Geoffrey. Kolejna urwana nić jej życia. Nie żadna stopniowo wycierająca się i coraz słabsza, jak nić jej męża. Nić Geoffreya została wyrwana o wiele za wcześnie, pozostawiając po sobie pustą smugę biegnącą do końca tkaniny.

Usłyszała odgłos otwieranych drzwi. Drzwi na jawie. Potem czyjeś kroki. Cicho zbliżały się do jej łóżka. Zawieszona w morfinowym półśnie z wysiłkiem zdołała otworzyć oczy. W pokoju było ciemno, tylko nad nią zataczał się niewielki krąg światła. Próbowała skupić na nim wzrok. Tańczył jak świetlik, potem zatrzymał się na jej kocu. Skupiła całą swą uwagę, miała wrażenie, że ciemność zmaterializowała się. Było to coś zupełnie nierzeczywistego. Zastanawiała się, czy nie była to kolejna mara wywołana przez morfinę. Jakieś niechciane wspomnienie, które przecisnęło się przez furtkę jej myśli, aby teraz ją dręczyć. Usłyszała szelest odsuwanej pościeli i poczuła czyjąś dłoń zaciskającą się na jej ramieniu. Była zimna i jakby z gumy. Z trudem wypuściła powietrze z płuc. Nagle poczuła lęk. To nie był sen. To się działo naprawdę. Ta ręka chciała ją gdzieś zaprowadzić, zabrać ją stąd.

W panice szarpnęła się najmocniej jak mogła. Udało jej się uwolnić z uścisku.

Czyjś głos powiedział cicho:

– Wszystko w porządku, Mary. Wszystko w porządku. Czas, żebyś już zasnęła.

Mary znieruchomiała.

– Kim jesteś?

– Mam się tobą zająć tej nocy.

– Czy już czas na moje lekarstwa?

– Tak. Już czas.

Mary znowu zobaczyła krąg maleńkiej latarki błądzący po jej ramieniu. Kroplówka! Ręka w rękawiczce trzymała strzykawkę. Plastykowa osłona została zdjęta i coś błysnęło w wąskim strumieniu światła latarki. Igła. Mary poczuła nagły niepokój. Rękawiczki. Dlaczego ręce były ubrane w rękawiczki?

– Chcę zobaczyć się ze swoją pielęgniarką. Proszę zadzwonić po moją pielęgniarkę – powiedziała.

– Nie ma potrzeby. – Igła wbiła się w pojemnik z kroplówką. Tłok strzykawki rozpoczął powolną i spokojną podróż w dół. Mary poczuła ciepło rozchodzące się w żyłach, płynące z ramienia. Zdała sobie sprawę z tego, że strzykawka musiała być pełna. Wprowadzenie leku trwało o wiele dłużej niż zazwyczaj, kiedy podawano jej dawki przeciwbólowe. Coś jest nie tak, pomyślała, kiedy strzykawka została opróżniona. Coś jest nie tak.

– Chcę, żeby przyszła tu moja pielęgniarka – powiedziała. Udało jej się lekko unieść głowę i zawołać słabym głosem. – Siostro! Proszę! Muszę…

Ręka w gumowej rękawiczce zamknęła jej usta. Pchnęła ją z powrotem na poduszkę z taką siłą, że Mary poczuła, że coś trzasnęło w jej szyi. Podniosła się, chcąc odepchnąć rękę, ale nie dała rady. Ręka mocno przyciśnięta do jej ust tłamsiła jej krzyk. Mary szarpnęła się. Poczuła, że wyrwała z ramienia igłę kroplówki, rurka doprowadzająca roztwory fizjologiczne również się rozłączyła. Dłoń w dalszym ciągu zakrywała jej usta. Teraz Mary czuła ciepło wstrzykniętego płynu rozprzestrzeniające się po całej klatce piersiowej i zmierzające do mózgu. Próbowała poruszyć nogami, ale nie mogła.

Nagle stwierdziła, że już jej na niczym nie zależy.

Ręka w gumowej rękawiczce odsunęła się od jej twarzy.

Mary biegła. Znowu była małą dziewczynką. Miała długie brązowe włosy fruwające na wietrze. Pod bosymi stopami czuła nagrzany słońcem piasek, w powietrzu unosił się zapach róż i morza. Furtka otworzyła się przed nią szeroko.

Dzwonek telefonu wyrwał Abby ze spokojnego i bezpiecznego snu. Obudziła się i poczuła obejmujące ją w pasie ramię Marka. Łóżko było bardzo wąskie, ale jakoś zasnęli tu razem. Delikatnie wydostała się z objęć i sięgnęła po słuchawkę telefonu.

– DiMatteo.

– Doktor Di, mówi Charlotte z czwórki. Właśnie zmarła pani Allen. Wszyscy lekarze są w tej chwili zajęci. Mogłaby pani zejść do nas i podpisać kartę zgonu?

– Zaraz tam będę. – Abby odłożyła słuchawkę i jeszcze na moment położyła się na łóżku, chcąc powoli dobudzić się. Pani Allen zmarła. Nastąpiło to szybciej, niż się należało spodziewać. W pewnym sensie to dobrze, że męki tej kobiety wreszcie dobiegły końca. Jednocześnie Abby miała poczucie winy, że w ogóle dopuszcza do siebie takie myśli. O trzeciej nad ranem śmierć pacjenta wydaje się mniejszą tragedią, a większym kłopotem. Kolejnym powodem, dla którego należy przerwać sen.

Abby wreszcie usiadła na brzegu łóżka i włożyła buty. Mark lekko chrapał, obojętny na wszystkie dzwoniące telefony. Z uśmiechem pochyliła się i pocałowała go.

– Tak – szepnęła prosto w jego ucho, po czym wyszła z pokoju. Charlotte czekała na nią na czwartym oddziale przy pokoju pielęgniarek.

Razem poszły do pokoju Mary Allen, znajdującego się w końcu korytarza.

– Znalazłyśmy ją tak podczas obchodu o drugiej nad ranem. Wcześniej, kiedy zaglądałam do niej o północy, spała. Musiało się to zdarzyć trochę później. Przynajmniej odeszła spokojnie.

– Czy zawiadomiono już rodzinę?

– Zadzwoniłam do jej siostrzenicy. Mówiłam jej, że nie musi przyjeżdżać, ale ona nalegała. Jest już w drodze. Posprzątałyśmy trochę przed jej wizytą.

– Posprzątałyście?

– Mary wyrwała sobie kroplówkę, na podłodze było trochę krwi i płynów fizjologicznych. – Charlotte otworzyła drzwi sali i obie weszły do środka.

W świetle lampy stojącej przy łóżku Mary Allen leżała nieruchomo, jakby pogrążona była we śnie. Ramiona miała wyciągnięte wzdłuż tułowia, koc równo przykrywał jej pierś. Ona jednak nie spała i to było widać. Powieki miała na wpół otwarte. Mały zwinięty ręczniczek włożono jej pod brodę, żeby nie opadała jej szczęka.

Stwierdzenie zgonu nie zabrało wiele czasu. Abby przyłożyła palce do tętnicy szyjnej. Brak pulsu. Podciągnęła szpitalną koszulę i na chwilę przyłożyła stetoskop do piersi zmarłej. Słuchała przez kilka sekund. Brak oddechu i czynności serca. Zaświeciła latareczką w oczy. Źrenice ustawione centralnie, nieruchome. Potwierdzenie zgonu było jedynie formalnością. Pielęgniarki już wcześniej rozpoznały oczywiste oznaki śmierci; rola Abby polegała jedynie na dokonaniu zapisu w karcie. Był to jeden z obowiązków, których nigdy nie omawiano w trakcie nauki na studiach medycznych. Świeżo upieczeni lekarze poproszeni pierwszy raz o stwierdzenie zgonu zwykle nie wiedzieli, co mają zrobić. Niektórzy wygłaszali jakieś mowy nad zmarłym albo cytowali Biblię. Takie zachowania były przyczyną powstawania wielu anegdot i historyjek z serii o lekarzach.

Śmierć w szpitalu nie jest okazją do przemówień, trzeba tylko podpisać rozmaite dokumenty. Abby wzięła kartę Mary Allen i zakończyła tę część zadania. Napisała: „Brak samoczynnego oddechu i pulsu. Osłuchiwanie nie wykazało akcji serca. Źrenice nieruchome, w pozycji centralnej. Zgon pacjenta stwierdzono o godzinie 03:05”. – Zamknęła kartę i odwróciła się, żeby wyjść.

Brenda Hainey stała w drzwiach.

– Przykro mi, panno Hainey – powiedziała Abby. – Pani ciotka odeszła we śnie.

– O której to się stało?

– Trochę po północy. Jestem pewna, że odeszła spokojnie.

– Czy ktoś był przy niej, kiedy to nastąpiło?

– Pielęgniarki dyżurowały na oddziale.

– Ale tutaj nie było nikogo. To znaczy na tej sali.

Abby zawahała się. Zdecydowała, że mówienie prawdy jest zawsze najlepszym wyjściem.

– Nie. Była sama. Jestem pewna, że to się stało, kiedy spała. Odeszła spokojnie. – Abby odsunęła się od łóżka. – Może pani przy niej zostać przez chwilę, jeżeli pani chce. Poproszę pielęgniarki, żeby dały pani trochę czasu. – Ruszyła w kierunku drzwi.

– Dlaczego nic nie zostało zrobione, żeby ją uratować? Abby odwróciła się i spojrzała na Brendę.

– Nic nie można było zrobić.

– Można przecież przywrócić pracę serca, prawda? Sprawić, żeby znowu zaczęło bić?

– Tylko w pewnych okolicznościach.

– Czy próbowaliście tego?

– Nie.

– Dlaczego nie? Ponieważ była za stara, żeby ją ratować?

– Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Ona była w ostatnim stadium raka.

– Przecież do szpitala przyjęto ją zaledwie dwa tygodnie temu. Tak mi powiedziała.

– Była już wtedy bardzo chora.

– Sądzę, że wy tutaj tylko zaszkodziliście jej.

Abby czuła, że żołądek podjeżdża jej do gardła. Była zmęczona, chciała wrócić do łóżka, a ta kobieta nie dawała jej spokoju. Trzeba było to jakoś znieść. Musiała zachować spokój.

– Nie mogliśmy nic już dla niej zrobić – powtórzyła Abby.

– Dlaczego przynajmniej nie spróbowano pobudzić jej serca elektrowstrząsami?

– Została zapisana jako pacjentka, której nie należy poddawać reanimacji. U takich pacjentów nie stosuje się elektrowstrząsów. Nie podłączyliśmy jej do respiratora na jej własną prośbę. Uszanowaliśmy jej wolę. Pani również powinna to zrobić, panno Hainey. – Po tych słowach Abby szybko wyszła, zanim jeszcze zdążyła powiedzieć coś, czego mogła później żałować.

Mark ciągle jeszcze spał tak, jak go zostawiła. Wgramoliła się na łóżko, ułożyła obok niego, starając się schować w to bezpieczne, ciepłe miejsce u boku najdroższej osoby. Ale nie mogła zapomnieć o Mary Allen, o ręczniku wepchniętym pod opadającą brodę, o powiekach przesłaniających szklistą rogówkę oczu, o jej ciele w pierwszej fazie po śmierci. Uświadomiła sobie, że prawie nic nie wiedziała o życiu Mary Allen i co myślała, kogo kochała. Abby była jej lekarzem, a wszystko, co o niej wiedziała to tylko, w jaki sposób pacjentka zmarła. Zmarła spokojnie w szpitalnym łóżku. Ale niezupełnie tak. Przecież jakiś czas przed śmiercią Mary Allen wyrwała sobie kroplówkę. Pielęgniarki znalazły krew i płyny ustrojowe na podłodze. Czy Mary coś obudziło? Czy była czymś zaniepokojona? Dlaczego wyciągnęła igłę kroplówki? Tego Abby nigdy nie będzie miała możliwości dowiedzieć się.

Mark westchnął i przysunął się bliżej niej. Wzięła jego rękę i przycisnęła do swojego serca. Tak. Mimo tych smutnych spraw w życiu zawodowym uśmiechnęła się. To był początek ich nowego życia. Jej i Marka. Życie Mary Allen dobiegło końca, a ich dopiero się zaczynało. Śmierć każdego pacjenta jest rzeczą smutną, ale szpital to miejsce, gdzie jedno życie się kończy, a inne zaczyna.

Dochodziła dziesiąta rano, kiedy taksówkarz wysadził Brendę Hainey przed jej domem w Chelsea. Jeszcze nie jadła śniadania. Od tamtego telefonu ze szpitala nie zmrużyła nawet oka. Nie czuła jednak ani głodu, ani zmęczenia. Była niezwykle spokojna.

Modliła się przy łóżku swojej ciotki do piątej nad ranem, kiedy to pielęgniarki przyszły zabrać ciało do kostnicy. Wyszła ze szpitala z zamiarem udania się prosto do domu, ale jadąc taksówką, przez cały czas czuła się tak, jakby czegoś nie dokończyła. Miało to związek z duszą ciotki Mary i jej obecną podróżą po wszechświecie. Jeżeli oczywiście w ogóle dokądś leciała. Może po prostu utknęła gdzieś, tak jak winda między piętrami. Brenda nie była pewna, czy dusza ciotki leciała w dół czy w górę i to właśnie ją gnębiło. A sama ciotka Mary nie ułatwiała jej zadania. Nie przyłączyła się do jej modlitw, nie prosiła Boga o przebaczenie, nawet nie spojrzała na Biblię, którą Brenda zostawiła przy jej łóżku. Ciotka Mary była zbyt obojętna – myślała Brenda. W sytuacji ostatecznej człowiek nie jest przecież obojętny.

Brenda już wcześniej widziała u innych krewnych i przyjaciołach, przy śmierci których była obecna, jak w miarę zbliżania się końca, stawali się spokojni. Ona była jedyną osobą, która otwarcie mówiła o zbawieniu duszy, jedyną, którą obchodziło, w jakim kierunku ich dusza uleci. To dobrze, że się przejmowała. Brała to sobie do serca tak bardzo, że zawsze starała się wiedzieć na bieżąco, kto w rodzinie był poważnie chory. Nieważne, w jakim odległym regionie kraju mieszkali, jechała do nich i zostawała aż do końca. Stało się to jej powołaniem. Właśnie dlatego niektórzy nazywali ją rodzinną świętą. Była zbyt skromna, żeby zgodzić się z takim określeniem. Nie, nie. Ona po prostu głosiła słowo Boże, tak jak każdy wierny powinien to robić.

W przypadku ciotki Mary nie udało jej się. Śmierć przyszła za wcześnie. Zanim ciotka zdążyła w pełni przyjąć Boga i otworzyć przed Nim serce. Właśnie dlatego około piątej czterdzieści pięć, siedząc w taksówce odjeżdżającej spod szpitala Bayside, Brendę ogarnęło poczucie klęski. Jej ciotka nie żyła. Teraz już nie można było zbawić jej duszy. Brenda nie wykazała wytrwałości. Nie potrafiła ciotki przekonać. Gdyby ciotka Mary żyła o jeden dzień dłużej, Brenda miałaby jakąś szansę.

Taksówka minęła kościół. Był to kościół innego wyznania, ale kościół, to kościół.

– Proszę się zatrzymać – nakazała taksówkarzowi. – Chcę tutaj wysiąść.

Tak więc o szóstej nad ranem Brenda trafiła do kościoła świętego Andrzeja. Dwie i pół godziny siedziała tam z pochyloną głową, bezgłośnie poruszając ustami. Modliła się za ciotkę Mary, modliła się o to, by grzechy jej, wszystkie jakie popełniła, zostały jej odpuszczone. Prosiła, żeby dusza ciotki nie trwała przez wieki między piętrami, ale żeby winda jej duszy zaczęła jechać w górę. Kiedy Brenda wreszcie podniosła głowę, była już ósma trzydzieści. Kościół wciąż był pusty. Światło poranka wpadało do wnętrza przez niebieskie i złote witraże w oknach. Kiedy spojrzała na ołtarz, zobaczyła światło otaczające głowę Chrystusa. Zdawała sobie sprawę, że był to blask słońca, ale uznała ten moment za znak z nieba, że modlitwy jej zostały wysłuchane i ciotka Mary była zbawiona.

Brenda wstała z ławki. Teraz poczuła głód. Była bardzo zadowolona z siebie. Kolejna dusza zwróciła się ku światłu, a wszystko to dzięki jej wysiłkom. Jakie szczęście, że Bóg zechciał jej wysłuchać! Wyszła z kościoła, czując się cudownie lekko, jakby jej stopy ledwo dotykały ziemi. Znowu wsiadła do taksówki akurat stojącej przy krawężniku. Jakby czekała specjalnie na nią. To był kolejny znak.

Podczas drogi do domu czuła się jak w transie. Wchodząc po schodach, myślała o śniadaniu i o zasłużonej drzemce. Nawet słudzy Pana potrzebowali odpoczynku. Otworzyła drzwi.

Na podłodze leżała rozsypana poczta, wsunięta przez szparę. Rachunki, biuletyny kościelne i prośby o dary. Na świecie było tylu potrzebujących! Brenda zebrała koperty i zaczęła je przeglądać. Na samym wierzchu była koperta z jej nazwiskiem. Nic więcej na niej nie było, tylko jej nazwisko. Żadnego adresu zwrotnego. Złamała pieczęć i rozłożyła papier. Na kartce wydrukowano tylko jedno zdanie:

„Pani ciotka nie zmarła śmiercią naturalną”.

Pod spodem widniał podpis: „Przyjaciel”.

Plik kopert wysunął się jej z dłoni, rachunki i biuletyny rozsypały się po kuchennej podłodze. Opadła na krzesło. Już nie była głodna ani spokojna.

Za oknem usłyszała krakanie. Spojrzała w stronę, skąd dobiegał głos i zobaczyła kruka siedzącego na gałęzi pobliskiego drzewa. Jego żółte oko patrzyło prosto na nią.

To był jeszcze jeden znak.

Загрузка...