Detektyw Lundquist był przystojnym blondynem, prawdziwym przedstawicielem rasy germańskiej. Już od dwóch godzin przesłuchiwał Abby, krążąc po niewielkim pomieszczeniu i zadając jej pytania. Jeżeli to była jego taktyka zastraszająca, to odniosła zamierzone skutki. W małej miejscowości w stanie Maine, skąd pochodziła Abby, policjanci byli facetami, którzy jadąc samochodem, przyjaźnie machali do ludzi ręką, wesoło przechadzali się po ulicach miasta, brzęcząc kluczami zawieszonymi na pasku, a na dorocznych uroczystościach kończących rok szkolny wręczali nagrody przyznawane przez radę miejską. Nie byli to ludzie, których trzeba się było bać.
Lundquista Abby obawiała się. Bała się go od momentu, kiedy wszedł do pomieszczenia i postawił na stole magnetofon. Jej strach zwiększył się jeszcze po tym, jak wyciągnął z kieszeni kartkę i odczytał jej prawa. Przecież ona z własnej woli zgłosiła się na policję. Chciała porozmawiać z detektywem Katzką. Zamiast niego przysłali Lundquista, który zadawał jej pytania z ledwie powstrzymywaną agresją oficera śledczego.
W końcu drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Bernard Katzka. Na widok kogoś, kogo znała, powinna była poczuć ulgę, ale kamienna twarz Katzki nie była pocieszeniem, jakiego potrzebowała. Stanął za stołem, naprzeciwko niej i patrzył na nią spokojnie. Wyglądał na zmęczonego.
– Z tego co wiem, nie wezwała pani adwokata – powiedział. – Czy chce pani zrobić to teraz?
– Czy jestem aresztowana? – zapytała.
– Jeszcze nie.
– W takim razie mogę wyjść, kiedy będę chciała? Spojrzał na Lundquista, który wzruszył ramionami.
– To tylko wstępne przesłuchanie.
– Czy uważa pan, że potrzebny mi będzie adwokat? Katzka znowu zawahał się.
– To naprawdę powinna być pani decyzja, doktor DiMatteo.
– Proszę posłuchać. Przyszłam tutaj sama. Zrobiłam to dlatego, że chciałam z panem porozmawiać. Chciałam powiedzieć panu, co zaszło. Odpowiadałam na wszystkie pytania, jakie zadał mi ten mężczyzna. Jeżeli chcecie mnie teraz aresztować, to owszem wezmę adwokata. Ale od razu zaznaczam, jeżeli się na to zdecyduję, to nie dlatego, że zrobiłam coś złego. – Spojrzała Katzce w oczy. – Na razie więc odpowiem panu, że nie potrzebuję adwokata.
Lundquist i Katzka wymienili spojrzenia. Abby nie wiedziała, co to oznacza. Potem Lundquist powiedział.
– Jest twoja, Sług – i odsunął się w kąt pomieszczenia. Katzka usiadł przy stole.
– Przypuszczam, że będzie chciał mi pan zadać wszystkie pytania, które wcześniej słyszałam od pana kolegi – powiedziała Abby.
– Nie było mnie tylko na początku, poza tym słyszałem większość pani odpowiedzi.
Skinął w kierunku lustra na przeciwległej ścianie. Abby wiedziała, że była to szyba, przez którą detektyw mógł ją obserwować z zewnątrz. Słuchał jej rozmowy z Lundquistem. Zastanawiała się, kto jeszcze był za tym szkłem i patrzył na nią. Poczuła się wystawiona na pokaz. Przesunęła trochę swoje krzesło, odwracając twarz od lustra. Teraz patrzyła prosto na Katzkę.
– Więc o co chce mnie pan zapytać?
– Wspomniała pani, że ktoś próbuje panią wrobić. Czy wie pani, kto to jest?
– Sądziłam, że to Wiktor Voss, ale teraz nie jestem pewna.
– Czy ma pani innych wrogów?
– Jak widać mam.
– Kogoś, kto posunąłby się aż do zamordowania pani pacjentki tylko po to, żeby panią wrobić?
– Może to nie było morderstwo. Wynik poziomu morfiny nigdy nie został potwierdzony.
– Myli się pani. Kilka dni temu ciało pani Allen zostało poddane ekshumacji na prośbę Brendy Hainey. Dziś rano przeprowadzono testy ilościowe.
Abby słuchała, dobiegał ją dźwięk pracującego magnetofonu. Odchyliła się na krześle. Teraz nie mogło być już żadnych wątpliwości. Mary Allen zmarła wskutek przedawkowania.
– Kilka dni temu wspomniała pani, że śledziła panią czerwona furgonetka.
– Brązowa – szepnęła Abby. – To była brązowa furgonetka. Dziś widziałam ją znowu.
– Czy pamięta pani numer rejestracyjny?
– Zawsze była za daleko.
– Chciałbym się upewnić, czy dobrze wszystko zrozumiałem. Ktoś podał za dużą dawkę morfiny pani pacjentce, Mary Allen. Potem on – lub ona – podłożył fiolkę po morfinie do pani szafki. Teraz natomiast śledzi panią furgonetka. I twierdzi pani, że za tymi wszystkimi zdarzeniami stoi Wiktor Voss?
– Tak myślałam, ale może to być ktoś inny.
Katzka lekko zmienił pozycję i popatrzył na Abby. Zmęczenie było widać nie tylko w jego oczach, ale również w postawie. Siedział przygarbiony.
– Proszę nam jeszcze raz opowiedzieć o transplantacjach.
– Przecież już wszystko powiedziałam.
– Nie wiem jeszcze, jak mam to odnieść do tej sprawy.
Abby odetchnęła głęboko. Już raz przez to przeszła. Opowiedziała Lundquistowi całą historię z Joshem O’Dayem i niejasnymi okolicznościami operacji Niny Voss. Sądząc po demonstrowanym przez Lundquista braku zainteresowania, była to strata czasu. Teraz miała wszystko powtórzyć, tracąc kolejne minuty. Zniechęcona, przymknęła oczy.
– Chciałabym napić się wody.
Lundquist wyszedł z pokoju. Kiedy go nie było, Abby i Katzka nic nie mówili. Abby siedziała z zamkniętymi oczami, pragnąc mieć to wszystko za sobą. Wiedziała jednak, że to się nigdy nie skończy. Przez całą wieczność miała siedzieć w tym pokoju i odpowiadać ciągle na te same pytania. Może jednak powinna była zadzwonić po adwokata. A może powinna była po prostu wyjść. W końcu przecież Katzka powiedział jej, że nie jest aresztowana. Jeszcze nie. Lundquist wrócił z papierowym kubkiem napełnionym wodą. Wypiła całą kilkoma łykami i pusty kubek odstawiła na stół.
– To jak tam było z tymi przeszczepami, pani doktor? – ponaglił Katzka. Westchnęła.
– Sądzę, że właśnie w ten sposób Aaron zgromadził te trzy miliony dolarów. Znajdując serca dla bogatych ludzi, którzy nie chcieli czekać, aż zgodnie z listą nadejdzie ich kolej.
– Z listą? Przytaknęła.
– Tylko w naszym kraju jest pięć tysięcy osób, które czekają na transplantację serca. Wiele z nich umrze dlatego, że nie ma aż tylu dawców. Dawcy muszą być młodzi i uprzednio zdrowi, co oznacza, że większość z nich to ofiary urazów czaszki, ludzie, u których stwierdzono śmierć mózgu. Nie ma takich zbyt wielu.
– Kto więc decyduje o tym, który pacjent otrzyma serce?
– Istnieje komputerowy system rejestracji. Nasz regionalny prowadzony jest przez Bank Organów Nowej Anglii. Te rejestry są całkowicie demokratyczne. Pozycja pacjenta na liście określona jest zgodnie ze stanem jego zdrowia. Pieniądze nie mają tutaj znaczenia. Oznacza to, że jeżeli ktoś jest daleko na liście, to musi długo czekać. Załóżmy teraz, że jakaś osoba jest bardzo bogata i boi się, że umrze, zanim doczeka się dla siebie serca. Czy nie przyjdzie jej do głowy, żeby jakoś obejść system i dostać serce wcześniej?
– Czy to można zrobić?
– Zakładając, że możliwe jest przeprowadzenie poza oficjalnym systemem badań sprawdzających dopasowanie organu. Potencjalnych dawców trzeba by było trzymać poza systemem, tak aby ich serca przekazywać bogatym pacjentom. Istnieje także inne, jeszcze gorsze rozwiązanie.
– To znaczy?
– Produkowanie dawców.
– Ma pani na myśli zabijanie ludzi? – spytał Lundquist. – W takim razie, gdzie są trupy czy raporty o osobach zaginionych?
– Nie twierdzę przecież, że tak właśnie się to odbywa. Mówię tylko, jakie są możliwości. – Na chwilę umilkła. – Sądzę, że Aaron Levi był w to wplątany. To wyjaśniałoby, skąd wzięły się te trzy miliony dolarów.
Wyraz twarzy Katzki prawie się nie zmienił. Jego niewzruszenie zaczynało już ją trochę irytować.
Zaczęła mówić lekko podniesionym głosem:
– Czy wy tego nie rozumiecie? Teraz wiem, dlaczego zrezygnowano z tych pozwów przeciwko mnie. Mieli pewnie nadzieję, że przestanę zadawać pytania. Ale ja nie przestałam. Zadawałam ich coraz więcej. Dlatego teraz chcą mnie skompromitować, bo ja mogę im zaszkodzić. Mogłabym wszystko zniszczyć.
– Dlaczego więc pani po prostu nie zabiją? – Lundquist zadał to pytanie, przyglądając się jej sceptycznie.
Abby wcale niezaskoczona, przez moment zastanawiała się.
– Nie wiem. Może myślą, że jeszcze nie wiem zbyt wiele. Poza tym, jak by to wyglądało? To trochę za wcześnie od śmierci Aarona.
– To bardzo twórcze podejście do sprawy – zaśmiał się Lundquist. Katzka uniósł rękę, dając swemu koledze do zrozumienia, żeby się zamknął.
– Doktor DiMatteo – powiedział. – Będę z panią szczery. Ten scenariusz nie brzmi zbyt prawdopodobnie.
– Przedstawiłam to tak, jak umiałam.
– Czy ja mógłbym zasugerować inny? – wtrącił Lundquist. – Taki, który brzmi bardziej sensownie? – Podszedł do stołu, nie spuszczając wzroku z Abby. – Pani pacjentka, Mary Allen, cierpiała. Może nawet poprosiła panią, aby pomogła jej pani przejść ten ostatni próg. Prawdopodobnie uznała pani, że to byłoby humanitarne. Każdy wrażliwy na cierpienie pacjenta lekarz zastanawiałby się nad tym. Wstrzyknęła jej pani dodatkową dawkę morfiny. Niestety, jedna z pielęgniarek widziała, jak pani to robi i wysłała anonimową wiadomość do siostrzenicy Mary Allen. Nagle okazało się, że ma pani kłopoty, a wszystko przez to, że starała się pani okazać trochę współczucia. Teraz grozi pani oskarżenie o morderstwo. Więzienie. Wszystko staje się coraz bardziej przerażające, prawda? Tak więc wymyśla pani tę historyjkę o spisku. Trudno w nią uwierzyć, choć nie ma także dowodów na to, że jest nieprawdziwa. Czy to według pani nie brzmi bardziej sensownie, pani doktor? Bo według mnie tak.
– Ale tak nie było.
– A jak było?
– Tak jak mówiłam. Wszystko powiedziałam.
– Czy zabiła pani Mary Allen?
– Nie. – Pochyliła się do przodu, zaciśnięte w pięści dłonie oparła o stół. – Nie zabiłam mojej pacjentki.
Lundquist spojrzał na Katzkę.
– Nie umie zbyt dobrze kłamać, co? – powiedział i wyszedł z pokoju. Abby i Katzka zostali sami. Potem ona spytała cicho:
– Czy teraz jestem aresztowana?
– Nie, może pani iść – policjant wstał.
Abby również. Stali naprzeciw siebie, tak jakby nie byli pewni, czy to już koniec rozmowy.
– Dlaczego mnie pan wypuszcza?
– Śledztwo trwa.
– Czy uważa pan, że jestem winna?
Zawahał się. Wiedziała, że nie było to pytanie, na które powinien odpowiadać, a jednak wydawało jej się, że chciał być wobec niej uczciwy. W końcu jednak nie odpowiedział.
– Czeka na panią doktor Hodell. Znajdzie go pani w dyżurce. – Detektyw odwrócił się i otworzył drzwi. – Jeszcze będę chciał z panią rozmawiać, doktor DiMatteo – powiedział i wyszedł z pomieszczenia.
Przeszła korytarzem do pokoju dla oczekujących. Mark czekał tam na nią.
– Abby – przywitał ją. Pozwoliła wziąć się w ramiona, ale jej ciało reagowało na jego dotyk dziwnym odrętwieniem i obojętnością. Miała wrażenie, że unosi się ponad sobą i Markiem, obserwując z daleka dwoje obcych sobie ludzi obejmujących się i całujących niewiadomo dlaczego.
Jak z oddali usłyszała jego głos:
– Chodźmy do domu.
Bernard Katzka patrzył, jak Abby i Mark podchodzą do drzwi. Zwrócił uwagę, jak Hodell blisko siebie trzymał dziewczynę. Gliniarze nieczęsto widzieli takie obrazki świadczące o przywiązaniu i miłości. Częściej widywali pary kłócące się, z posiniaczonymi twarzami, porozcinanymi wargami. Albo żądzę. Jej dowody, równie rażące co prostytutki przechadzające się po ulicach bostońskiej Combat Zone, widział wszędzie. Katzka sam nie był odporny na potrzebę bliskości kobiecego ciała. Uczucie miłości było mu jednak obce już od dawna. I właśnie dlatego zazdrościł Markowi Hodellowi.
– Hej, Sług! – zawołał ktoś. – Jest telefon do ciebie na trzeciej linii. Katzka sięgnął po słuchawkę.
– Detektyw Katzka – powiedział.
– Tu biuro medycyny sądowej. Proszę zaczekać na połączenie z doktorem Rowbothamem.
Czekając, Katzka jeszcze raz spojrzał na drzwi poczekalni. Abby DiMatteo i doktor Hodell już wyszli. Mają wszystko, pomyślał. Urodę, pieniądze, kariery. Czy kobieta w tak godnej pozazdroszczenia sytuacji życiowej ryzykowałaby wszystko tylko po to, żeby ulżyć cierpieniom umierającej pacjentki?
Usłyszał głos Rowbothama.
– Sług?
– Tak. O co chodzi?
– Mam dla ciebie niespodziankę.
– Dobrą czy złą?
– Nazwijmy ją może zaskakującą. Mam rezultaty badań chromatografii gazowej i spektrometrii pobranej tkanki doktora Leviego. – Badanie chromatografii gazowej i spektrometrii było metodą stosowaną przez laboratoria medycyny sądowej do stwierdzenia obecności narkotyków i trucizn.
– Sądziłem, że już wszystko było jasne – powiedział Katzka.
– Wykluczyliśmy tylko zwykle spotykane leki. Narkotyki, barbituriany. Zostało to określone przy pomocy testu immunologicznego i chromatografii cienkowarstwowej. Ale skoro w tym przypadku chodziło o lekarza, pomyślałem sobie, że zwykłe testy nie wystarczą. Dlatego sprawdziłem też obecność fentanylu, fenyklidyny, niektórych związków lotnych. Otrzymałem dodatni wynik w tkance mięśniowej. Sukcynylocholina.
– Co to jest?
– To środek blokujący. Przeciwdziała przekaźnikowi nerwowemu organizmu, jakim jest acetylocholina. Efekt jest podobny jak przy tubokurarynie.
– Kurara?
– Tak, tylko że sukcynylocholina działa na zasadzie innego mechanizmu chemicznego. Często używa się jej na sali operacyjnej, po to, żeby zapobiec ruchom mięśni pacjenta w czasie operacji. To pozwala na lepszą pracę respiratora.
– Chcesz przez to powiedzieć, że był sparaliżowany?
– Kompletnie bezradny. Najgorsze jest to, że prawdopodobnie przez cały czas był przytomny, ale nie mógł stawiać oporu. – Rowbotham zrobił przerwę. – To straszna śmierć, Sług.
– W jaki sposób podaje się ten lek?
– W zastrzyku.
– Nie widzieliśmy żadnych śladów po igle na ciele zmarłego.
– Zastrzyk można również zrobić w skórę czaszki. Ślad mógł być ukryty między włosami. W końcu mówimy przecież o maleńkim ukłuciu. Mogliśmy przeoczyć je wskutek pośmiertnych zmian na skórze.
Katzka zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał. Przypomniał sobie, co kilka dni temu usłyszał od Abby DiMatteo i czego jeszcze dotąd nie sprawdził.
– Czy mógłbyś przejrzeć dla mnie dwa stare raporty z sekcji zwłok? Jeden sprzed około sześciu lat. Facet, który skoczył z Tobin Bridge. Nazywał się Lawrence Kunstler.
– Przeliteruj nazwisko… No dobra, mam to. A ten drugi?
– Doktor Hennessy. Nie pamiętam imienia. Ten zginął przed mniej więcej trzema laty. Przypadkowe zatrucie tlenkiem węgla. Zginęła wtedy cała jego rodzina.
– Tego chyba pamiętam. Było tam małe dziecko.
– Tak, to ten. Sprawdzę, czy da się załatwić zezwolenie na ekshumacje.
– Czego szukasz, Sług?
– Jeszcze nie wiem. Czegoś, co wcześniej zostało pominięte. Czegoś, co może uda się znaleźć teraz.
– W trupie sprzed sześciu lat? – Rowbotham zaśmiał się sceptycznie. – Chyba przestajesz być realistą.
– Więcej kwiatów, pani Voss. Właśnie je przyniesiono. Czy chce pani, żebym je tutaj postawiła? Czy może zanieść je do salonu?
– Proszę przynieść je tutaj. – Nina siedziała w fotelu przy swoim ulubionym oknie i patrzyła, jak pokojówka wnosi wazon i stawia go na nocnym stoliku. Zaczęła poprawiać kwiaty i gdy je poruszyła, Nina poczuła zapach szałwii i floksów.
– Postaw je tutaj, przy mnie.
– Dobrze, proszę pani – przestawiła wazon na mały stolik obok fotela. Musiała zabrać stamtąd lilie, żeby pomieścić nowe kwiaty. – Te są inne, niż kwiaty, które pani zwykle dostaje, prawda? – zauważyła pokojówka. Z tonu jej głosu Nina domyśliła się, że nie bardzo podobał się jej nowy bukiet.
– Nie – Nina uśmiechnęła się do kwiatów. Kochała kwiaty i ogrody. Jej czułe oko dostrzegało każdą plamkę koloru. Rosyjska szałwia i różowe floksy. Purpurowe dzwonki i żółte jaskry. I stokrotki. Mnóstwo stokrotek. Takie zdawałoby się pospolite kwiatki. Jak ktoś zdołał znaleźć stokrotki o tej porze roku?
Przesunęła dłonią po kwiatach, z przyjemnością wąchając zapachy późnego lata. Odkąd zachorowała nieczęsto zaglądała do ogrodu. Lato już się skończyło, więc ich dom w Newport zamknięto na zimę. Bardzo nie lubiła tej pory roku! W ogrodzie wszystko więdło i w dodatku musieli wracać do Bostonu, do domu z sufitami zdobnymi w pozłacane gipsowe liście z okazałymi drzwiami i łazienkami wykładanymi marmurem. Ciemne drewno działało na nią przytłaczająco. W letnim domu królowało światło i czuć było ciepłe podmuchy morskiej bryzy. Dom w Bostonie zawsze przywodził jej na myśl zimę. Wzięła stokrotkę i wdychała jej cierpki zapach.
– Może wolałaby pani mieć obok siebie lilie? – zapytała pokojówka. – One pachną tak cudownie.
– Mam od nich ból głowy. Od kogo są te kwiaty?
Pokojówka wzięła małą kopertę przyklejoną do wazonu, otworzyła ją i przeczytała:
– „Pani Voss. Szybkiego powrotu do zdrowia. Joy”. Tylko tyle tutaj jest napisane.
Nina zmarszczyła brwi.
– Nie znam nikogo o tym imieniu.
– Może później przypomni się pani. Czy chciałaby się pani teraz położyć? Pan Voss mówi, że musi pani odpoczywać.
– Mam już dość leżenia w łóżku.
– Ale pan Voss mówi…
– Później się położę. Chcę jeszcze trochę tu posiedzieć. Sama. Pokojówka zawahała się, potem ukłoniła i niechętnie wyszła z pokoju. Wreszcie – pomyślała Nina. W końcu jestem sama.
Przez ostatni tydzień, odkąd wyszła ze szpitala, ciągle ktoś się wokół niej kręcił. Prywatne pielęgniarki, lekarze i pokojówki. No i Wiktor. Przede wszystkim Wiktor, który prawie nie odchodził od jej łóżka. Czytał na głos wszystkie karty z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia, przysłuchiwał się wszystkim rozmowom, jakie prowadziła przez telefon. Ochraniał ją i izolował od świata. Trzymał w tym wielkim domu. A wszystko dlatego, że ją kochał. Być może kochał ją zbyt mocno.
Zmęczona poprawiła się wygodniej w fotelu i stwierdziła, że patrzy prosto na swój własny portret wiszący na przeciwległej ścianie. Wiktor zażyczył sobie tego portretu wkrótce po ich ślubie. Wybrał nawet suknię, długą, z jasnofioletowego jedwabiu w delikatny wzór z różyczek. Stała pod łukiem obrośniętym winoroślą, w dłoni trzymała jedną, białą różę, druga ręka zwisała trochę nienaturalnie. Uśmiech sportretowanej Niny był nieśmiały, niepewny, tak jakby myślała sobie: ja tylko zastępuję tutaj kogoś innego.
Patrząc teraz na siebie sprzed lat, zdała sobie sprawę, że wcale tak bardzo nie zmieniła się od czasu, kiedy jako panna młoda pozowała w ogrodzie. Lata zmieniły oczywiście jej wygląd. Nie była już młodą, zdrową dziewczyną o różowej cerze. A jednak wiele rzeczy pozostało niezmienionych. Ciągle była nieśmiała, ciągle niepewna siebie. I ciągle była kobietą, którą Wiktor Voss wziął sobie na własność. Usłyszała jego kroki, kiedy wszedł do sypialni.
– Luiza powiedziała mi, że nie chciałaś się położyć. Powinnaś odpoczywać.
– Czuję się dobrze, Wiktorze.
– Nie wyglądasz jeszcze zbyt dobrze.
– Minęło już trzy i pół tygodnia. Doktor Archer twierdzi, że inni pacjenci już chodzą na spacery.
– Ty nie jesteś taka, jak inni pacjenci. Uważam, że powinnaś się zdrzemnąć.
Popatrzyła na niego i powiedziała stanowczo:
– Zostanę tutaj, Wiktorze. Chcę popatrzeć przez okno.
– Nina, ja chcę dla ciebie jak najlepiej.
Ona jednak już odwróciła się do niego tyłem i przyglądała się alejce w parku. Jesienna złocistość drzew powoli zaczynała zastępować bure kolory.
– Chciałabym wybrać się na przejażdżkę.
– Jeszcze za wcześnie.
– … Po parku, nad rzekę. Gdziekolwiek, byle dalej od tego domu.
– Nie słuchasz mnie, Nina. Westchnęła i smutno powiedziała.
– To ty mnie nie słuchasz.
Przez chwilę milczał, a potem zapytał, wskazując na wazon kwiatów stojący na stole obok fotela.
– Skąd są te kwiaty?
– Dopiero je przyniesiono.
– Kto je przysłał? Wzruszyła ramionami.
– Ktoś o imieniu Joy.
– Takie kwiaty można zbierać na byle łące.
– Dlatego nazywa się je polnymi.
Wziął wazon i przeniósł go w odległy kąt pokoju. Potem postawił obok niej lilie.
– Przynajmniej te nie są chwastami – powiedział i wyszedł z pokoju. Patrzyła na lilie. Były piękne. Egzotyczne i doskonałe. Ich intensywny zapach przyprawiał ją o mdłości. Zamrugała powiekami, odpędzając łzy, które niespodziewanie napłynęły jej do oczu i skupiła się na kopercie leżącej na stole. Tej, która przypięta była do bukietu.
Joy. Kim był Joy?
Otworzyła kopertę i wyjęła z niej kartkę. Dopiero teraz zauważyła napis na jej odwrocie.
„Niektórzy lekarze zawsze mówią prawdę”. Poniżej był numer telefonu.
Abby była akurat w domu, kiedy o piątej po południu zadzwoniła Nina Voss.
– Czy to doktor DiMatteo? – usłyszała cichy głos. – Ta, która zawsze mówi prawdę?
– Pani Voss? Otrzymała pani moje kwiaty.
– Tak, dziękuję. Dostałam też nieco dziwną wiadomość od pani.
– Próbowałam skontaktować się z panią wielokrotnie. Pisałam listy. Dzwoniłam.
– Jestem w domu od tygodnia.
– Ale nie mogłam do pani dotrzeć.
W słuchawce na moment zapadła cisza, a potem rozległo się ciche:
– Ach tak.
Ona nie ma pojęcia, jak bardzo była odizolowana, pomyślała Abby. Nie wie, że jej mąż odciął ją od świata.
– Czy ktoś teraz pani słucha? – spytała Abby.
– Jestem sama w pokoju. A o co chodzi?
– Muszę się z panią zobaczyć, pani Voss. Pani mąż nie może się o niczym dowiedzieć. Czy może to pani załatwić?
– Najpierw proszę mi powiedzieć, o co chodzi.
– Niełatwo to wytłumaczyć przez telefon.
– Nie spotkam się z panią, jeżeli nic mi pani nie wyjaśni. Abby zawahała się.
– Chodzi o pani serce. To, które przeszczepiono pani w Bayside.
– Tak?
– Nikt nie wie, czyje było to serce, ani skąd pochodziło. Może pani to wie? – spytała Abby.
Ciszę, jaka zapadła w słuchawce, przerywał tylko szybki i nieregularny oddech Niny.
– Pani Voss?
– Muszę już kończyć.
– Proszę zaczekać. Kiedy będę mogła się z panią zobaczyć?
– Jutro.
– W jaki sposób? Gdzie?
Po krótkiej chwili milczenia Nina powiedziała:
– Znajdę jakiś sposób – i szybko się rozłączyła.
Deszcz nieprzerwanie bębnił ponad głową Abby. Od czterdziestu minut stała przed sklepem Cellucciego pod wąskim płóciennym dachem. Było dość chłodno. Pod sklep zajeżdżały coraz to nowe samochody dostawcze. Mężczyźni wyładowywali skrzynie i kartony. Chipsy „Frito-Lay” i papierosy „Winstony”.
O czwartej dwadzieścia zaczęło mocniej padać. Strugi deszczu wirowały z wiatrem. Podmuchy docierały również pod daszek, gdzie stała Abby, rozpryskując krople deszczu o jej buty. Zmarzły jej stopy. Minęła już godzina. Nina Voss chyba nie zamierzała się pojawić.
Abby odwróciła głowę, kiedy ciężarówka „Progresso Foods” nagle ryknęła, wysyłając w powietrze chmurę spalin. Kiedy Abby znowu spojrzała na ulicę, zauważyła, że po drugiej stronie zatrzymała się czarna limuzyna. Kierowca opuścił szybę i zawołał.
– Doktor DiMatteo? Proszę wsiąść do samochodu.
Zawahała się. Okna limuzyny były zbyt ciemne, żeby mogła widzieć, kto znajdował się w środku. Ledwie odróżniała ciemniejszą sylwetkę pasażera na tylnym siedzeniu.
– Nie mamy zbyt wiele czasu – ponaglał ją kierowca.
Przeszła przez ulicę, pochylając głowę przed zacinającym deszczem i otworzyła tylne drzwi limuzyny. Mrugając oczami z powodu kropli deszczu na rzęsach, spojrzała zdumiona. W przyciemnionym świetle Nina Voss była bardzo blada, niemal biała.
– Proszę wsiąść, pani doktor – powiedziała.
Abby wsunęła się na siedzenie obok i zamknęła drzwi. Limuzyna bezszelestnie ruszyła, włączając się w ruch innych samochodów.
Nina była szczelnie opatulona w czarny płaszcz i szal, a jej twarz wydawała się trochę nieziemska w zacienionym wnętrzu samochodu. To nie był widok pacjenta powracającego do zdrowia po transplantacji. Abby pamiętała rumianą twarz Josha O’Daya, jego radość i energię. Nina Voss wyglądała jak żywy duch.
– Przepraszam za to spóźnienie – powiedziała. – Mieliśmy kłopoty z wyjazdem.
– Czy pani mąż wie, że spotyka się pani ze mną?
– Nie. – Nina oparła się o siedzenie. Jej twarz prawie ginęła w czarnym, wełnianym szalu. – W ciągu wielu lat zdążyłam się nauczyć, że pewnych rzeczy nie należy Wiktorowi mówić. Prawdziwy sekret udanego małżeństwa, doktor DiMatteo, to milczenie.
– Nie brzmi to jak recepta na szczęśliwy związek.
– Ale jest, choć trudno w to uwierzyć. – Nina uśmiechnęła się i wyjrzała przez okno. Mgliste światło padło na jej twarz. – Mężczyzn należy chronić przed wieloma rzeczami. Przede wszystkim należy ich chronić przed nimi samymi. Dlatego właśnie nas potrzebują. Zabawne, że nigdy nie przyznają się do tego. Im się wydaje, że to oni zajmują się nami. Ale my przez cały czas znamy prawdę. – Odwróciła się do Abby i jej uśmiech zamarł. – Teraz chcę wiedzieć, co takiego Wiktor zrobił?
– Miałam nadzieję, że dowiem się tego od pani.
– Mówiła pani, że ma to związek z moim sercem. – Nina dotknęła dłonią piersi. W półmroku panującym we wnętrzu limuzyny gest ten wydał się niemal religijnym. – Co pani o tym wie?
– Wiem tylko, że pani serce nie dotarło do pani normalnym trybem, przez system. Niemal wszystkie organy są dopasowywane do biorców w centralnym systemie rejestracji. W pani przypadku tak nie było. Zgodnie z rejestrem w Banku Organów, pani nigdy nie otrzymała nowego serca.
Dłoń Niny, którą ciągle trzymała na swojej piersi, zacisnęła się w pięść.
– Skąd więc pochodzi to serce?
– Nie wiem. Może pani się domyśla? – i dodała: – Pani mąż na pewno to wie.
– Skąd?
– On je kupił.
– Ludzie nie mogą tak po prostu kupować sobie serc.
– Jeżeli mają wystarczająco dużo pieniędzy, mogą kupić wszystko. Nina nie odezwała się. Jej milczenie oznaczało, że zgadza się z tym, co powiedziała Abby. Za odpowiednie pieniądze można kupić wszystko.
Limuzyna skręciła w Embankment Road. Jechali teraz na zachód wzdłuż rzeki Charles. Jej powierzchnia była szara i zmącona przez padający deszcz.
Nina zapytała.
– Jak się pani o tym dowiedziała?
– Ostatnio mam sporo wolnego czasu. To zadziwiające, ile można zrobić, kiedy nagle zostaje się zwolnionym z pracy. W przeciągu kilku zaledwie dni dowiedziałam się bardzo wielu rzeczy. Nie tylko o pani sercu, ale też o innych transplantacjach.
A im więcej wiem, pani Voss, tym bardziej się boję.
– Dlaczego zwróciła się pani z tym akurat do mnie? Dlaczego nie do władz?
– Nie słyszała pani o niczym? Od niedawna mam nowy pseudonim. Nazywają mnie doktor Cykuta. Mówią, że z litości zabijam pacjentów. Oczywiście nie jest to prawdą, ale ludzie zawsze są gotowi uwierzyć w najgorsze. – Abby spojrzała na rzekę. – Nie mam już pracy. Straciłam ludzki szacunek. I nie mam dowodów, żeby się bronić.
– W takim razie co pani ma? Abby popatrzyła na Ninę.
– Znam prawdę.
Limuzyna z pluskiem przejechała przez kałużę. Rozpryskana woda zabębniła o podwozie samochodu. Oddalali się teraz od rzeki.
– O dziesiątej wieczorem tej nocy, kiedy miała pani mieć operację, Bayside zawiadomiono, że znalazł się dawca w Burlington, Vermont. Trzy godziny później na naszą salę operacyjną dostarczono serce. Operacja pobrania została rzekomo przeprowadzona w szpitalu Wilcox Memorial przez chirurga, Tima Nichollsa. Zakończono pani transplantację, która w niczym nie różniłaby się od innych przeszczepów przeprowadzanych w Bayside, gdyby nie jedno. Nikt nie wie, skąd pochodzi serce dawcy.
– Mówiła pani, że z Burlington.
– Mówiłam, że rzekomo tam je pobrano. Niestety, doktor Nicholls zniknął. Może się ukrywa. Może nie żyje. W Wilcox Memorial twierdzą natomiast, że tego wieczoru nie było u nich żadnej tego typu operacji.
Nina milczała. Jeszcze głębiej schowała się w swój wełniany płaszcz.
– Pani nie była pierwsza – powiedziała Abby. Blada twarz miała wyraz odrętwienia.
– Byli inni?
– Co najmniej czworo. Widziałam karty pacjentów z ostatnich dwóch lat. Zawsze przeprowadzano to w ten sam sposób. Do Bayside dzwonił ktoś z Burlington z wiadomością, że znalazł się dawca. Serce dostarczano na salę operacyjną w Bayside trochę po północy. Przeprowadzano transplantację i wszystko przebiegało rutynowo. Coś się jednak nie zgadza. Mówimy przecież o czterech sercach, czworo ludzi musiało umrzeć. Moja przyjaciółka i ja sprawdziłyśmy rejestr zgonów z określonych dni w Burlington. Żaden z dawców tam nie figuruje.
– Skąd więc brały się te wszystkie serca?
Abby milczała przez chwilę, patrząc prosto w oczy Niny Voss, w których widziała jeszcze rozpaczliwe niedowierzanie.
– Nie wiem – powiedziała w końcu.
Limuzyna skręciła na północ i znowu jechała wzdłuż Charles River. Wracali ku Beacon Hill.
– Nie mam dowodów – stwierdziła Abby. – Nie mogę połączyć się z Bankiem Organów w Nowej Anglii ani z nikim innym. Wszyscy wiedzą, że w mojej sprawie prowadzone jest śledztwo. Uważają mnie za wariatkę. Dlatego właśnie musiałam spotkać się z panią. Tej nocy, kiedy rozmawiałyśmy na oddziale intensywnej terapii, pomyślałam sobie: Chciałabym mieć taką przyjaciółkę, jak ta kobieta. Potrzebuję pani pomocy, pani Voss.
Przez dłuższą chwilę Nina nie odzywała się, patrzyła tylko prosto przed siebie. Potem nagle podjęła decyzję. Odetchnęła głęboko i powiedziała.
– Musi pani teraz wysiąść. Czy tutaj na rogu będzie w porządku?
– Pani Voss, pani mąż kupił serce. Skoro jemu się udało, mogą to również robić inni. Nie wiemy, kim są dawcy! Nie wiemy, skąd się biorą!
– Tutaj – powiedziała Nina do kierowcy. Limuzyna zatrzymała się.
– Proszę wysiąść – powiedziała Nina.
Abby nie ruszyła się. Siedziała przez chwilę bez słowa. Krople deszczu wystukiwały monotonny rytm o dach samochodu.
– Proszę – szepnęła Nina.
– Sądziłam, że pani mogę zaufać. Myślałam… – Abby powoli pokiwała głową. – Do widzenia, pani Voss.
Poczuła dłoń na swoim ramieniu. Obejrzała się i spojrzała w oczy kobiety.
– Ja kocham mego męża – powiedziała Nina. – A on kocha mnie.
– Czy to ma być usprawiedliwienie?
Nina nie odpowiedziała. Abby wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwi. Limuzyna odjechała. Nigdy już jej nie zobaczę, pomyślała Abby, patrząc, jak Nina Voss odjeżdża w mrok.
Potem kuląc ramiona, odwróciła się i zaczęła brnąć przez deszcz.
– Jedziemy teraz do domu, pani Voss? – Głos szofera wyrwał Ninę z zadumy.
– Tak – powiedziała. – Zawieź mnie do domu.
Mocniej otuliła się swoim wełnianym szalem i patrzyła na spływające po szybie strugi deszczu. Zastanawiała się, co powie Wiktorowi. Czego nie może i nie powinna mówić? Co się stanie z naszą miłością? – myślała. Pozostały same sekrety i tajemnice. A on nie chce wyjawić mi tych najgorszych.
Pochyliła głowę i zaczęła płakać nad Wiktorem, nad tym, co zostało z ich małżeństwa. Płakała również nad sobą, ponieważ wiedziała, co musi zrobić i obawiała się tego.
Deszcz jak łzy ściekał strumieniami po szybie. Limuzyna wiozła ją do domu. Do Wiktora.